<<< Dane tekstu >>>
Autor Edmondo De Amicis
Tytuł Marokko
Wydawca Filip Sulimierski
Data wyd. 1881
Druk Redakcya Wędrowca
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Maria Obrąpalska
Tytuł orygin. Marocco
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


MAROKKO.
Wspomnienia z Podróży
EDMUNDA DE AMICIS.
(1876).
Z DRUGIÉJ EDYCYI ORYGINALU WŁOSKIEGO
przekład
Maryi z Siemiradzkich Obrąpalskiéj.

WARSZAWA.
Nakład Filipa Sulimierskiego.
Skład główny w Redakcyi Wędrowca, Nowy-Świat Nr. 59.

1881.
Дозволено цензурою.
Варшава дня 21 Іюля 1881 года.

Drukiem „WIEKU“  


TANGIER.

Ze wszystkich cieśnin na ziemi cieśnina Gibraltarska jest może tą, która najbardziéj wyraźnie dzieli dwa kraje najbardziéj do siebie podobne. Różnica zachodząca pomiędzy tymi krajami uwydatnia się najsilniej wówczas gdy do Tangieru przybywamy z Gibraltaru. Tam wre jeszcze życie przyśpieszone, gwarne, wspaniałe miast europejskich; tam podróżnik urodzony w jakiéjkolwiekbądź części Europy spostrzega na każdym kroku w twarzach i zwyczajach coś, co mu żywo przypomina jego ojczyznę. Tu, nie daléj jak o trzy godziny drogi od Gibraltaru, sama już nazwa naszego lądu brzmi jakby jakaś nazwa bajeczna; chrześcianin znaczy wróg, nasza cywilizacya nieznana i wzgardzona śmiéch wzbudza lub strachem przejmuje; tu wszystko, od najpierwszych podwalin życia społecznego do najdrobniejszych szczegółów życia domowego, jest inne niż u nas. Jesteśmy w kraju całkiem obcym dla nas, w kraju z którym nic nas nie wiąże, w którym trzeba wszystko poznawać, wszystkiego się uczyć nanowo. Z wybrzeża widać jeszcze ląd europejski, ale serce nam mówi, że znajdujemy się już od niego bardzo daleko, jak gdyby to wązkie pasemko morza było oceanem a te góry niebieskie złudzeniem. W ciągu trzech godzin zaszła dokoła nas jedna ze zmian najdziwniejszych, jakie się mogą zdarzać na świécie.
Jednak, wrażenie którego się doznaje stawiając po raz piérwszy stopę na tym lądzie olbrzymim i pełnym tajemnic który w dzieciństwie jeszcze przerażał naszą wyobraźnię, psuje w znacznym stopniu niezwykły sposób w jaki się nań wysiada. Podczas gdym z pokładu przyglądał się białym występującym coraz wyraźniéj, domom Tangieru, jakaś pani hiszpanka, stojąca obok mnie, zawołała z przestrachem:
— Co to jest? czego chcą ci ludzie? Spojrzałem w stronę, w którą ona patrzyła i spostrzegłem tuż za łodziami, które zbliżały się aby zabrać podróżnych, tłum napół-nagich, obdartych arabów, brnących po pas w wodzie. Ruchami opętańców pokazywali sobie nasz statek, i zdawało się, że jak zbóje na widok zdobyczy, muszą mówić: O! już nie ujdzie rąk naszych! Wyznaję, iż nie wiedząc co to są za jedni ani czegoby chcieli, wszedłem do łodzi z uczuciem pewnego niepokoju. Kiedy już byliśmy o jakie dwadzieścia kroków od brzegu, cała ta hałastra barwy wypalonéj gliny rzuciła się na łodzie, owładła niemi i zaczęła coś krzyczéć po hiszpańsku i arabsku; trwało to dopóty, dopóki wreszcie nie zdołaliśmy zrozumiéć z ich ruchów i mowy, że ponieważ woda tak nizka, iż do brzegu przybić nie podobna, zatém musimy przeprawić się na ich karkach. Wiadomość ta rozsiała wprawdzie obawę rabunku, ale, niestety! nabawiła nas inszéj, kto wié nawet czy nie silniejszéj od piérwszéj: obawy wszów. Panie, na krzesłach, jakby w tryumfie, zaniesiono na brzeg, ja zaś obyłem mój wjazd do Afryki konno na starym mulacie, z brodą opartą na jego ciemieniu, z końcami nóg w wodzie.
Mulat, stanąwszy na brzegu, oddał mnie w ręce innego arabskiego tragarza, który, biegąc jakby go kto poganiał, wpadł do jednéj z bram miejskich, potém na pustą uliczkę i, po chwili, przyprowadził mię do jakiegoś hotelu. W hotelu tym nie zabawiłem dłużéj nad parę minut i z przewodnikiem, którego mi tam dano, wyszedłem śpiesznie na miasto, zdążając w stronę jego głównej ulicy.
To, co najpiérwéj i silniéj niżbym wyrazić potrafił, uderzyło mię w Tangierze, był widok jego mieszkańców.
Wszyscy noszą tu rodzaj długiego, białego płaszcza z płótna lub wełnianéj tkaniny, z wielkim kapturem, który zawsze niemal głowę przykrywa, tak iż miasto wygląda jak klasztór dominikanów. Cała ta ludność zakapturzona, częściąprzesuwa się zwolna, poważnie i cicho po ulicach miasta, częścią siedzi skulona wzdłuż murów, przed sklepami i na rogach ulic nieruchomie, z oczami utkwionemi gdzieś w przestrzeń, jakby skamieniała ludność jéj podań. Chód, ruchy, postawy, sposób patrzenia, wszystko tu nowém jest dla nas; wszystko wskazuje na ustrój zwyczajów i pojęć całkiem od naszego odmienny, na całkiem inne zapatrywanie się na czas i na życie. Tych ludzi nie zdają się bynamniéj obchodzić żadne ich sprawy, ani miejsce w którém się znajdują, ani to, co się do koła nich dzieje. Każdy, w wyrazie twarzy, ma coś niezwykłego i głębokiego jak człowiek pochłonięty jakąś jedną niedostępną myślą lub sięgający pamięcią w czasy i miejsce bardzo odległe. Zaledwiem się znalazł w tłumie, uderzył mnie jakiś dziwny zapach, którego nie czułem nigdy śród mieszkańców Europy; co to był za zapach, tego nie wiem, ale to wiem tylko że był wcale a wcale niemiły. Pomimo to, zaczęłam go wciągać w siebie z tak dziwną ciekawością jakgdybym się spodziewał że on mi wiele rzeczy wytłumaczyć potrafi. Po chwili spostrzegłem, że ów tłum, który z daleka tak jednostajnym się zdawał, widziany zbliska dziwną rozmaitość przedstawia. Przedemną przesuwały się twarze czarne, białe, żółte i śpiżowe; głowy o gęstych długich włosach i czaszki nagie, błyszczące jakby z kruszcu odkute; ludzie wyschli jakby mumie, starcy okropnéj starości, kobiéty, których cała postać wraz z twarzą była owinięta w bezkształtny stos łachmanów, dzieci z długimi, lśniącymi warkoczami. Były tu oblicza sułtanów, dzikich wojowników, czarnoksiężników, pustelników, zbójów, ludzi złamanych smutkiem olbrzymim czy nudą śmiertelną, a pośród nich niewielu, albo raczéj nikogo z uśmiéchem na ustach. Wszyscy przechodzili w milczeniu, sunąc jeden za drugim jak procesya duchów po aleach cmentarza. Nie wiem sam dlaczego, lecz na ten widok uczułem potrzebę zwrócenia oczu na siebie i powiedzenia sobie w duchu: Jestem ten a ten; kraj, w którym się znajduję, nazywa się Afryką, a co ludzie arabami. Musiałem również przez dość długą chwilę na téj się myśli zatrzymać, by ją z całą świadomością mógł przyjąć mój umysł.
Z kolei, ja i mój przewodnik, z głównéj ulicy przeszliśmy na inne. Miasto pod każdym względem najzupełniéj odpowiada ludności. Jest to niedający się opisać labirynt krętych uliczek albo raczéj kurytarzy, opasanych małymi, białymi, czworobocznymi domkami bez okien, o drzwiach tak wąskich, iż przez nie ledwie jeden człowiek przecisnąć się może; domkami, które zdają się być stawiane raczéj po to, aby służyć za jakieś kryjówki niż za zwyczajne mieszkania i które wyglądają jak więzienie lub klasztor. Na wielu ulicach, oprócz białości domów i lazuru nieba, nic innego nie widać; tylko od czasu do czasu oko nasze natrafia na jakiś łuk maurytański, na wzorzyste okienko, na pas czerwony u spodu na murze lub na czarną rękę namalowaną obok jakichś drzwi a namalowaną po to, by bronić mieszkańców domów od mocy i wpływu złych duchów. Prawie wszystkie ulice usłane są gałganami, kośćmi, piérzem, resztkami gnijących jarzyn i wielu jeszcze innemi niemniéj pięknemi i wonnemi rzeczami; a w niektórych miejscach spostrzegamy nawet zdechłe psy i koty, które w sposób okropny zarażają powietrze. raz przebywamy dość znaczne przestrzenie, na których jedynie od czasu do czasu spotkać nam się zdarza jakąś gromadkę zakapturzonych dzieci arabskich, bawiących się na ulicy lub nucących głosem nosowym modlitwy z Koranu; jakiego skulonego na ziemi żebraka; jakiegoś maura jadącego na mule; jakiegoś obładowanego osiołka z poranionym grzbietem, którego pogania napółnagi arab; jakiegoś psa bez ogona i całkiem niemal bez sierści; jakiegoś kota bajecznéj chudości. Tu i owdzie dolatuje nas zapach czosnku, palonego aloesu, kifu, ryby, benzoesu, a, wszędzie, w każdéj uliczce, w całém mieście, mamy zawsze do koła olśniéwającą białość tych murów, od których wieje jakąś tajemniczością i smutkiem i nudą.
Po niejakiéj chwili wyszliśmy na plac główny a raczéj jedyny w Tangierze, na plac przecięty długą ulicą, która od wybrzeża morskiego wznosząc się pod górę przez całe miasto przechodzi. Jestto plac mający kształt prostokąta, otoczony arabskiemi sklepikami, które nawet i w najbiédniéjszéj z naszych wiosek wyglądałyby bardzo licho. Z jednéj strony placu znajduje się fontanna, do koła któréj zawsze pełno arabów i murzynów przychodzących z dzbanami i bukłakami po wodę; z drugiéj, o każdéj dnia porze widziéć można ośm do dziesięciu kobiét z osłoniętemi starannie twarzami, które, siedząc na ziemi sprzedają chleby. Na tym placu znajdują się domy poselstw zagranicznych, które choć wprawdzie bardzo skromne, wyglądają jednak jak prawdziwe pałace śród tego tłumu, że tak powiem, nagromadzonych w nieładzie maurytańskich domków. Na téj małéj przestrzeni skupia się całe życie Tangieru, życie, różniące się nie o wiele co prawda od życia piórwszéj lepszéj naszéj wioseczki. Tu, w pobliżu znajdujemy jednę jedyną na całe miasto aptekę, jedyny sklep tabaczny, jedyną kawiarnię (jest to prosta izba z bilardem); wreszcie jedyny róg domu, na którym czasami można zobaczyć jakieś drukowane ogłoszenie. Tu zbierają się wpółnadzy ulicznicy, bogaci maurowie pędzący żywot próżniaczy, żydzi wiecznie jakiemiś interesami zajęci, tragarze arabscy oczekujący na przybycie parostatku, urzędnicy z różnych poselstw oczekujący na nadejście pory obiadowéj, cudzoziemcy przybyli przed chwilą, tłumacze, żebracy. Tu spotykają się z sobą: kuryer, który z rozkazami sułtana przybywa z Fez, z Mekinez lub z Marokko i listonosz roznoszący londyńskie i paryskie dzienniki; piękna mieszkanka haremu i żona ministra; wielbłąd beduina i wypieszczony pokojowy piesek; zawój i nasz czarny cylinder; dźwięki fortepianu, które płyną z okien mieszkania konsula i śpiéw jednostajny, żałośny, rozlegający się w pobliskim meczecie. Słowem jest to miejsce, na którem ostatnie fale europejskiéj cywilizacyi, konając, stykają się z olbrzymiém morzem afrykańskiego barbarzyństwa.
Z placu idąc w górę po głównéj ulicy i przeszedłszy pod dwu staremi bramami wyszliśmy za mury miasta podczas gdy mrok już zapadał i znaleźliśmy się na innym placu, który rozciąga się na pochyłości jakiegoś wzgórza i którego nie otaczały już żadne budowle. To Soc de Barra czyli targ zewnętrzny; na nim w niedziele i czwartki targ się odbywa. Ze wszystkich miejscowości, jakie widziałem w Marokko, ta być może najsilniéj uwydatniała w sobie charakter całego kraju. Jest to wielka przestrzeń ziemi, naga, cała w podniesieniach i dołkach, z grobowcem jakiegoś świętego, w środku pochyłości, który tworzą cztéry białe mury; u szczytu wzgórza cmentarz widnieje, opodal kilka fig indyjskich i aloesów, w dole mury miasta uwieńczone blankami. W chwili gdym się tam znalazł, w pobliżu bramy miejskiéj na ziemi siedziała gromadka kobiét arabskich przed wielkiemi stosami rozmaitych jarzyn; obok grobowca świętego leżał długi szereg wielbłądów; nieco wyżéj było kilka ciemnych namiotów a przed nimi kilkunastu arabów, którzy siedząc dokoła jakiegoś starca stojącego pośród nich i opowiadającego im widocznie jakąś bajkę czy powieść, słuchali go z wielką uwagą; tu i owdzie po placu chodziły konie i krowy; u szczytu zaś śród kamieni grobowych i mogił cmentarza ukazywali się inni arabowie. nieruchomi jak posągi, z twarzą zwróconą ku miastu, z całą postacią pogrążoną w cieniu i z wierzchołkami kapturów odbijającymi od złocistego nieba wieczoru. Na całym tym obrazie rozlany był taki spokój, taka cisza, taka jakaś rzewna tęsknota, iż żadne pióro opisać jéj nie zdoła, a odczuć ją choć w części być może tenby tylko potrafił, komubym opowiadał o niéj szepcąc powoli do ucha wyraz po wyrazie tak, jak gdybym mu tajemnicę powierzał.
Przewodnik zbudził mię z zamyślenia i zaprowadził na powrót do hotelu, w którym przykre uczucie jakiego zawsze doznaję gdy się znajduję śród nieznanych mi ludzi, po raz piérwszy nieco złagodzone zostało tą okolicznością iż wszyscy ci ludzie, choć wprawdzie nieznani, byli jednak europejczykami i chrześcianami, że ubiór ich niczém się nie różnił od mego. W chwili gdym wrócił, towarzystwo hotelowe zasiadało do stołu; składało się ono ze dwudziestu mniej więcéj osób płci obojéj i przedstawiało charakterystyczną próbkę tego pokrzyżowania się narodowości i interesów, które w tym kraju się zdarza: był tu francuz rodem z Algieru z żoną angielką z Gibraltaru; hiszpan z Gibraltaru ożeniony z siostrą jakiegoś portugalskiego konsula z atlantyckiego wybrzeża; stary anglik z córka, która się urodziła w Tangierze i z wnuczką, która się urodziła w Algierze; kilka innych jeszcze rodzin, koczujących ustawicznie z jednego lądu na drugi lub rozproszonych na obu wybrzeżach, które mówią pięciu językami i żyją napół po arabsku a napół po europejsku. Zaledwie obiad się zaczął, wszczęła się ożywiona rozmowa to we francuskim, to znowu w hiszpańskim języku, przeplatana arabskiemi wyrazami. Miły Boże! jakżeż dalece treść téj rozmowy różną była od treści naszych zwykłych rozmów europejskich! Mówiono tu naprzykład o cenie wielbłąda, o żołdzie który pobiera jakiś basza, o tém czy sułtan jest biały czy mulat, o tém czy za prawdziwą należy uważać pogłoskę iż do Fez wysłano dziesięć głów ściętych przywodzców buntu z prowincyi Graret, o tém kiedy przybędą do Tangieru ci fanatyczni zakonnicy, którzy pożerają żywe barany, i o wielu innych jeszcze niemniéj dziwnych rzeczach, które ogromnie podniecały moją ciekawość. Potém zaczęto mówić o polityce europejskiéj z tym brakiem związku i jednolitości w sądach, którym odznaczają się zawsze rozmowy o polityce, prowadzone przez ludzi rozmaitych narodowości, i z temi napuszystemi choć pustemi w gruncie zdaniami, których się nieraz używa, mówiąc o jakichś dalekich wypadkach, przepowiadając jakieś dziwne sojusze lub bajeczne wojny. Potém rozmowa zeszła na Gibraltar, na ten przedmiot tak ważny a nieunikniony; na wielki Gibraltar, środek attrakcyi. ku któremu ciążą europejczycy całego wybrzeża, do którego dzieci swoje szlą na naukę, do którego jeżdżą po stroje i meble, i po to, aby usłyszéć operę i aby odetchnąć europejskiém powietrzem. Następnie mówić zaczęto o wyprawie włoskiego poselstwa do Fez, i ja, z przyjemnością niemałą, usłyszałem, iż wypadek ten ma tu daleko większą doniosłość niż sobie myślałem, że cały Tangier, cały Gibraltar a nadto Algeziras, Kadyks i Malaga są nim mocno zajęte, że karawana poselska będzie długą na całą milę, że z posłem jadą włoscy malarze, a nawet co ważniejsza jedzie z nim jakiś przedstawiciel prasy. Na tę ostatnią wiadomość wstałem od stołu i, krokiem majestatycznym, wyszedłem z sali jadalnéj.
Nieco późniéj, gdy już noc całkiem zapadła, postanowiłem raz jeszcze przejść się po mieście, aby zobaczyć jak też wygląda Tangier uśpiony. Wyszedłem. Na ulicy nie było ani jednéj latarni, ani jednego oświetlonego okienka, ani jednych drzwi uchylonych; większe domy jak olbrzymie marmurowe grobowce bieliły się w niepewném świetle gwiazd, a na tle nieba zarysowywały się czarno i wyraźnie gałęzie palmowe i szczyty wysmukłych minaretów. Miasto wyglądało tak, jakby je opuścili mieszkańcy. Całą główną ulicą przeszedłem od końca do końca: bramy miejskie były zamknięte. Skręciłem na boczne ulice: wszystko pozamykane, wszędzie pustki i cisza. Parę razy natknąłem się na cóś, co na pierwsze wejrzenie wydało mi się stosem łachmanów, a w czém poznałem, gdym się lepiéj rozpatrzył, śpiącego araba. Często wzdrygałem się cały, gdy noga moja, zamiast stąpać po pierzu i kościach, grzęzła w czémś miękkiém, co niezawodnie musiało być psią lub kocią padliną. Zakapturzony arab, cicho jak widmo, przesunął się obok mnie, przyciskając się do muru; inną białą postać araba spostrzegłem na chwilę w głębi jakiéjś uliczki; na pewnym zakręcie, szelest rozwiewających się płaszczów i pantofli w szybkim biegu dotykających ziemi, wzbudził we mnie podejrzenie, iż spłoszyłem jakąś czułą parę. Gdy szedłem, słyszałem tylko odgłos własnych kroków; gdym stawał, tylko mój oddech. Zdawało mi się, iż całe życie Tangieru we mnie się jednym skupiło i że, gdybym teraz okrzyk wydał, rozległby się on po całém mieście jak łoskot piorunu. Myślałem o tych wszystkich pięknych kobiétach arabskich, uśpionych w téj chwili, obok których przechodziłem tak blisko i o tém, ile to dziwnych tajemnic odsłoniłoby się przedemną, gdyby na raz te domy rozwarły się i ukazały mi swoje wnętrza. Tymczasem nad cichém miastem wszedł księżyc, a w jego blasku białe mury wyglądały jakby zalane elektrycznym światłem. W pewnéj ciemnój uliczce spotkałem murzyna z latarką, który zatrzymał się gdym go mijał i powiedział do mnie półgłosem coś, czego nie zrozumiałem. W chwili kiedym na plac wychodził, usłyszałem, śród téj wielkiéj ciszy, wybuch szalonego śmiechu, który dreszczem mnie przejął. Byli to dwaj młodzi ludzie, nie w zawojach ani w maurytańskich płaszczach lecz w tużurkach i czarnych cylindrach, którzy, używając przechadzki w świetle księżyca, rozmawiali wesoło. W jednym rogu placu, w cieniu przed jakimś zamkniętym sklepikiem dogorywająca lampka rzucała słabe światełko na stos białawych łachmanów, z których wydobywał się brzęk gitary i śpiew tak cichy i drżący, że zdawało się iż go wiatr zdaleka przynosi. Stałem długo jak przykuty do miejsca, śniąc raczéj niż myśląc, tak długo aż póki młodzi nie znikli i lampka nie zgasła i śpiew się nie skończył; potém wróciłem do hotelu zmęczony, odurzony, pełen jakichś dziwnie chaotycznych a nieznanych mi dotychczas uczuć i wrażeń, których, jak wnoszę, musiałby doznać człowiek przeniesiony nagle z ziemi na inną planetę.
Następnego poranku poszedłem do naszego pełnomocnika (charge d’affaires) komandora Stefana Scovasso, aby mu się przedstawić. Na brak punktualności z mojéj strony w stawieniu się na wezwanie nie mógłby się chyba uskarżać. Ósmego kwietnia, w Turynie, odebrałem zaproszenie wraz z zawiadomieniem, iż karawana wyruszy z Tangieru dziewiętnastego kwietnia, a ośmnastego zrana stałem już u drzwi Poselstwa. Nie znałem osobiście komandora Scovasso, ale coś już o nim słyszałem, a to com słyszał sprawiło, iż poznać go byłem niezmiernie ciekawy. Z dwu jego przyjaciół, których przed wyjazdem z Turynu pytałem o niego, jeden mi zaręczył, że to jest człowiek zdolny odbyć konną przejażdżkę z Tangieru do Tombuktu, mając za jedynych towarzyszy podróży parę pistoletów przy boku; drugi ubolewał nad tém, iż komandor ma bardzo zły zwyczaj narażania własnego życia, aby życie innych ratować. Dzięki tym wiadomościom poznałem go odrazu, zdaleka, pierwéj jeszcze nim tłumacz hotelowy, który mi towarzyszył, zdołał mi go wskazać. Stał on we drzwiach Poselstwa, pośród kilku arabów nieruchomych, w postawach pokornych, którzy, zdawało się, czekali na jakieś rozkazy. Przedstawiłem mu się, przyjął mnie bardzo uprzejmie, oświadczył, iż od téj chwili chce miéć mnie gościem w głównéj kwaterze i udzielił mi wiadomości dotyczących wyprawy. Odjazd z Tangieru został odłożony do piérwszych dni maja, ponieważ w Fezie bawiło obecnie poselstwo angielskie. Ztamtąd miały przybyć konie, wielbłądy, muły i oddział żołnierzy, który miał konwojować nas w drodze. Dora, statek przewozowy naszéj marynarki wojskowéj, odpłynął już z Gibraltaru do Larrace (?) na atlantyckiém wybrzeżu, wioząc dary, które Wiktor Emanuel posyłał cesarzowi marokańskiemu. Głównym celem podróży dla pełnomocnika włoskiego było złożenie listów wierzytelnych młodemu sułtanowi Mulej el Hassenawi, który wstąpił na tron we wrześniu r. 1873. Dotychczas żadne włoskie poselstwo w Fezie jeszcze nie było. Po raz to piérwszy do wnętrza Marokko niesiono chorągiew młodéj, zjednoczonéj Italii. Dla tego nasze poselstwo miało być przyjmowane z niezwykłą uroczystością. Nasz minister wojny przysłał kapitana głównego sztabu pana Juliusza di Boccard; minister marynarki, kapitana fregaty, pana Fortunata Cassone, wówczas komendanta Dory, dziś kapitana okrętu. Oni to, z wice konsulem włoskim z Tangiem i z naszym agentem konsularnym z Mazagan, stanowili urzędową część poselstwa. Malarz Ussi z Florencyi, malarz Brisco z Rzymu i ja, odebraliśmy prywatne zaproszenia od pana Scovasso. Z wyjątkiem agenta z Mazaganu, wszyscy już byliśmy zebrani w Tangierze.
Mojem najpiérwszém zajęciem, zaledwie mnie pozostawiono samego, było obejrzenie domu, w którym mi ofiarowano gościnność; bo téż co prawda dom europejskiego ministra w Afryce, a zwłaszcza w chwili gdy ów minister wybiera się w podróż do wnętrza takiéj krainy jak Marokko, może wzbudzać pewną ciekawość. Gmach, sam przez się, nie przedstawia nic osobliwszego; na zewnątrz jest biały i nagi, ma ogródek niewielki od frontu, wewnątrz mały dziedziniec, a na dziedzińcu cztery kolumny, które podtrzymują krytą galeryą, obiegającą do koła na wysokości piérwszego piętra. Domów takich widziałem wiele w Sewilli i w Kadyksie. Ale ludzie, ale życie tego domu, to było dla mnie zupełną nowością. Ochmistrzyni i kucharz z Piemontu; jedna służąca maurytanka z Tangieru, druga murzynka z Sudanu, obie bose; lokaje i chłopcy stajenni arabowie ubrani w wielkie białe koszule; straż konsularna w fezach, czerwonych kaftanach, z puginałami za pasem; wszyscy ci ludzie w nieustannym ruchu przez dzień cały. W pewnych godzinach dnia snowanie się nieprzerwane żydów rzemieślników, murzynów tragarzy, tłumaczów, żołnierzy baszy, maurów zostających pod opieką poselstwa. Cały dziedziniec zawalony pakami, skrzyniami, obozowemi łóżkami, latarniami, kobiercami. W każdéj porze dnia i nocy stuk młotków, skrzypienie piły, okrzyki sług wołających na siebie tak dziwnemi imionami jak naprzykład: Fatma, Rakma, Selim, Ali, Mahomet, Abd-er-Raman. A coż to za pomięszanie języków! Jeden z maurów, odebrawszy jakieś zlecenie od pana, zawiadamia o niém, po arabsku, innego maura, który, tłumacząc je na język hiszpański, powtarza ochmistrzyni; ochmistrzyni zaś, po włosku, kucharzowi. Rozmowa całéj służby, to nieprzerwany szereg tłumaczeń, objaśnień, najzabawniejszych dwuznaczników, przeplatanych co chwila wykrzyknikami Por dios! Allah! i naszemi włoskiemi nieraz bardzo silnemi zaklęciami. Na ulicy ciągła procesya koni i mułów. Przede drzwiami domu gromadki ciekawych, lub biédnych, obdartych arabów i żydów, wzdychających nieśmiało do tego, aby prześwietne poselstwo wzięło ich pod swoją opiekę. Od czasu do czasu wizyta jakiegoś ministra albo konsula, przed którym pochylają się wszystkie fezy i wszystkie zawoje. Co chwila jawienie się jakiegoś tajemniczego posłańca, jakiéjś dziwnéj twarzy, jakiegoś nieznanego stroju. Słowem, tak wielka rozmaitość postaci, barw, ruchów, wyrazów i zajęć, że brakowało tylko muzyki, abym mógł sobie wyobrażać, iż jestem w teatrze na przedstawieniu jakiegoś wschodniego baletu.
Gdym się już dostatecznie przyjrzał domowi i jego mieszkańcom, zacząłem szperać w książkach znajdujących się w przeznaczonym dla mnie pokoju, a to w celu znalezienia w nich czegoś, coby mogło zapoznać mnie lepiéj z krajem, do którego tak niedawno przybyłem i który wzbudzał we mnie tak silną ciekawość. Nim przystąpię do spisywania osobistych mych wrażeń, niech mi wolno będzie słów kilka o tym kraju powiedziéć na podstawie tego, com i dawniéj już wiedział i tego, com w tych książkach o nim wyczytał. Państwo marokańskie, położone między morzem Śródziemném, Algierem, pustynią Sahara i Atlantykiem, zroszone szérokiemi rzékami, mające olbrzymie równiny, obfitujące w niezmierne skarby roślinnego, zwierzęcego i kopalnego mineralnego królestwa, przeznaczone, z powodu swego położenia i klimatu, stać się w przyszłości wielką drogą handlową pomiędzy Afryką środkową i Europą, jest dziś zamieszkałe przez ośm milionów ludności, składającéj się z berberów, maurów, arabów, żydów, murzynów i europejczyków, rozsianych na obszarze ziemi większym niż Francya. Plemię najstarożytniejsze, berberowie, stanowiący, że tak powiem, tło krajowéj ludności, dzicy, burzliwi, nieposkromieni, żyją w niedostępnych górach Atlasu, nie uznając nad sobą żadnéj niemal władzy cesarza. Arabowie, zaborcy tego kraju, zajmują równiny: lud to przeważnie pasterski i koczowniczy, w którym dotychczas przechowały się dość silnie dzikie i surowe obyczaje jego przodków. Maurowie czyli arabowie mięszanéj krwi to jest rasy nieczystéj, potomkowie w znacznéj części maurów hiszpańskich, zamieszkują miasta i mają w swém ręku bogactwa, urzędy i handel. Murzyni, których tu liczą do pięciuset tysięcy, pochodzący z Sudanu, są przeważnie wyrobnikami, sługami i żołnierzami. Żydzi, których jest tylu mniéj więcéj co i murzynów, potomkowie, po największéj części, żydów wygnanych z Europy w wiekach średnich, uciemiężeni, nienawidzeni, poniżani, prześladowani tak srodze jak może w żadnym innym kraju na świecie, trudnią się rzemiosłami, drobnym handelkiem, radzą sobie jak mogą i za pomocą rozumu, przebiegłości, udanej pokory i żelaznéj wytrwałości, właściwéj ich rasie, dochodzą nieraz do znacznych pieniędzy. Te pieniądze, wydarte ciemiężcom, to zbogacenie się ich kosztem, stanowi jedyną zemstę uciemiężonych. Europejczycy, których nietolerancya muzułmańska powoli wycisnęła z wnętrza kraju ku brzegom i których w całém Marokko mniéj jest niż dwieście tysięcy, po największéj części zamieszkują Tangier i żyją tu spokojnie i swobodnie pod opieką rozmaitych poselstw. Cała ta ludność, tak różnorodna, rozpierzchnięta, niezgodna, jest rządzona a raczéj gnębiona przez rząd żołnierski, że go tak nazwę, który, jak polip olbrzymi, wysysa wszystkie soki pożywne całego państwa. Plemiona koczownicze i wsie podległe są władzy szeików; miasta i mniejsze prowincye władzy kaidów, większe prowincye władzy baszów. Zwierzchnikiem baszów jest już sam sułtan, wielki szeryf, najwyższy kapłan, najwyższy sędzia, najwyższy prawodawca, który może zmieniać podług swojéj woli prawa, monetę, podatki, wagi i miary, który jest panem wszechwładnym mienia i życia poddanych. Wszystko to, co w innych krajach przoduje i dąży za postępem, tu, pod jarzmem takiego rządu, w zaklętém kole muzułmańskiéj wiary, wyjęte z pod wszelkiego wpływu Europy, skrzywione dzikim fanatyzmem, stoi nieruchomie lub chyli się do upadku. Handel krępują a raczéj duszą monopole, zakazy przywozu i wywozu, zmienność praw i postanowień. Przemysł, skrępowany również w swej działalności więzami nałożonemi na handel, pozostał takim, jakim był jeszcze przed wypędzeniem Maurów z Hiszpanii. Rolnictwo, obciążone rozmaitymi zwyczajami i nadzwyczajnymi podatkami, tudzież zakazem wywozu produktów, wpadło w opłakany stan upadku i dziś o tyle tylko jest uprawianém, o ile tego wymagają najpierwsze potrzeby życia. Nauka, zgnębiona przez Koran, skażona i zwichnięta przez zabobony, ogranicza się w wyższych nawet szkołach do tych kilku początkowych zasad, których uczono w średnie wieki. Nie ma tu pism peryodycznych, ani książek, ani kart geograficznych; sam język, który jest skażonym językiem arabskim i który nie posiada innéj przedstawicielki nad pisownię niedokładną i zmienną, coraz gorszemu ulega zepsuciu; charakter narodowy psuje się również śród ogólnego upadku; cała starodawna cywilizacya muzułmańska niszczeje i ginie. Marokko, to najbardziéj wysunięte na zachód przedmurze islamizmu, to przed laty serce olbrzymiego państwa rozciągającego się od Ebru do Sudanu i od Nigru do wysp balearskich, to ognisko oświaty słynne ze swych wszechnic kwitnących, z bibliotek olbrzymich, z zastępu uczonych, z potężnéj floty na morzu i armii na lądzie, dziś jest tylko niewielkiém państewkiem, prawie całkiem nieznaném, pełném nędzy i gruzów, które, dobywając ostatnich sił, odpiera jeszcze usiłujące je zalać fale cywilizacyi i stoi na swych zachwianych podstawach jedynie dzięki téj wzajemnéj zawiści, którą żywią ku sobie państwa europejskie, pragnące je pochłonąć.
Co do Tangiem, starożytnego Tangis, które imię swe nadało Maurytanii, Tangitana, i które kolejno przechodziło z rąk Rzymian do rąk Wandalów, Greków, Wisygotów, Arabów, Portugalczyków i Anglików, chyba to dzisiaj można o niém powiedziéć, iż jest miastem liczącém piętnaście tysięcy mieszkańców i że inne miasta państwa marokańskiego zowią je „grodem zbezczeszczonym przez chrześcian”, pomimo iż nie pozostało już w niém najmniejszego śladu kościołów i klasztorów, wzniesionych przez Portugalczyków, a jedyną świątynią chrześciańską jest maleńka kapliczka, ukryta śród domów poselskich. Po skreśleniu tych kilku ogólnikowych uwag nad krajem, w którym się znalazłem, zacząłem pilniéj przyglądać się miastu i jego mieszkańcom, zapisując codzień to wszystko com widział. I oto kilka z tych spostrzeżeń i uwag, niepełnych wprawdzie, oderwanych lecz pisanych pod piérwszém wrażeniem tak, jak się z pod pióra wylały i może dla tego wierniejszych niż te opisy, na które zdobywamy się po długim namyśle.


∗             ∗

Mimo woli doznaję uczucia pewnego wstydu i upokorzenia za każdą razą gdy obok mnie przechodzi piękny maur w narodowym stroju. Porównywając mój kapelusik z jego olbrzymim muślinowym zawojem, mój kusy i ciasny tużurek z jego długim, białym lub czerwonym kaftanem; porównywając słowem cały mój ubiór niewygodny, opięty i ciemny z tym fałdzistym, obszernym, jasnym, tak malowniczym i wspaniałym w swéj prostocie strojem, zdaje mi się, że przy nim muszę tak wyglądać jak żuk czarny przy barwnym motylu. Nieraz trudno mi oczu oderwać od pary złocisto-żółtych pantofelków i ponsowych atłasowych spodeniek, które, z okna mego pokoju, dostrzegam tam, za filarem, na placu. Lecz to, co mię najsilniéj zachwyca, to, na co gotów jestem patrzeć całemi godzinami, jest kaik, ten długi, lekki, biały w przezroczyste pasy kawał wełnianéj lub jedwabnéj tkaniny, który okręcony w koło zawoju spada na plecy, opasuje kibić, drapuje się na ramionach i następnie spływa aż do ziemi, przysłaniając jaskrawe barwy ubrania, drżąc, falując, wzdymając się za lada poruszeniem, za lada wiatru podmuchem, błyszcząc i mieniąc się w promieniach słonecznych i nadając całéj postaci pozór jakiegoś nieziemskiego, mglistego zjawiska. W tę prześliczną zasłonę zakochany muzułmanin owija siebie i swoją oblubienicę pierwszéj nocy po ślubie.


∗             ∗

Kto sam na to nie patrzył, ten nigdy sobie wystawić nie zdoła, do jak wysokiego stopnia posuniętą jest u Arabów sztuka leżenia. Powiedziałem sztuka, bo zaprawdę nie umiałbym tego nazwać inaczéj. W takim kątku, naprzykład, w którym dla nas umieszczenie worka łachmanów lub wiąski słomy zdawałoby się nielada trudnością, oni potrafią położyć się tak wygodnie jakby na piernacie. Owijając się, do koła każdéj wystającéj części jakiegoś budynku, wypełniają sobą wszystkie zagłębienia, przylepiają się, że tak powiem, do murów jabky płaskorzeźby, wydłużają się, spłaszczają na ziemi w taki sposób, że wziąć ich można za białe płachty rozesłane dla wysuszenia na słońcu; zwijają się w kłębek, przybierają kształt kul, sześcianów, potworów bez rąk, nóg i głowy; a wskutek tego place i ulice miasta wyglądają niby usiane trupami i tułowiami ludzi wymordowanych w jakiéjś wielkiéj rzezi.


∗             ∗

Im dłużéj przyglądam się tym ludziom, tém silniéj zachwyca mnie szlachetność ruchów. Pośród nas europejczyków trudno znaléść człowieka, któryby, czy to w skutek nie wygodnego, opiętego ubrania i ciasnego obuwia, czy wreszcie wskutek nawyknienia i chęci naśladowania innych, nie miał brzydkiego, nieprawidłowego chodu. Tutejsi mieszkańcy poruszają się ze swobodą i wdziękiem, właściwym dzikim, wspaniałym zwierzętom, królom pustyń i lasów. Szukałem pośród nich i znaléść nie mogłem tego pozowania, tego wymuszenia, téj junakieryi, tego sentymentalizmu w postawach i ruchach, na które oko moje nawykło patrzéć od dawna. W ich chodzie jest skromność i powaga kapłana, majestat króla, zręczność i zwinność żołnierza. I, rzecz dziwna, naprawdę! ci sami ludzie, którzy całemi godzinami pozostają bez ruchu, skuleni, przygarbieni, zdrętwiali, umieją nagle wykazać, za lada żywszém uczuciem, które ich ogarnie, iście szaloną siłę ruchów i głosu. Ale nawet podczas wybuchu najbardziéj gwałtownych namiętności, nie opuszcza ich nigdy pewna dystynkcya tragiczna, która mogłaby służyć za wzór dla wielu aktorów. Długo pamiętać będę pewnego araba, widzianego dziś zrana, wysokiego, chudego starca, który, usłyszawszy (jak mi objaśniono następnie), iż człowiek, z którym dotychczas rozmawiał spokojnie, nazwał go kłamcą, zbladł nagle, rzucił się w tył i, ukrywszy twarz w dłoniach, z okrzykiem boleści i zgrozy pobiegł ulicą tak szybko jak dwudziestoletni młodzian. Po chwili znikł już nam z oczu. Nie widziałem nigdy piękniejszéj nad tę i bardziéj groźnéj postaci.


∗             ∗

Prosty, biały płaszcz z kapturem, oto najpospolitszy strój mieszkańców Tangiem; a jednak jakże wielka w nim rozmaitość! Płaszcz ów przybiera tysiące kształtów: to zwrócony niedbale na ramiona, to osłaniający całą postać, to spływający swobodnie do ziemi, to w fałdy zebrany, a zawsze w tak klasycznych liniach i załomach, iż wymarzyć je sobie, odtworzyć, choćby tylko w części, potrafi jedynie natchniony, pierwszorzędny malarz. Każdy z tych ludzi, w swój płaszcz owinięty, wygląda jak rzymski senator. Dziś zrana malarz Ussi odnalazł przepysznego Marka Brutusa pośród gromadki beduinów. Ale płaszcz sam przez się jeszcze nie wystarcza do wyszlachetnienia postaci tego, kto, nie nawykłszy doń, zarzuca go na swoje ramiona. Kilku z nas kupiło sobie takie płaszcze na podróż; przymierzyliśmy je, i zdało mi się, że widzę zgrzybiałych staruszków w szpitalnych szlafrokach.


∗             ∗
Nie zdarzyło mi się dotąd widziéć pomiędzy araba mi ani jednego garbusa, ani jednego kaleki; lecz natomiast wielu ludzi bez nosów, wskutek zarazy celtyckiéj, oraz widziałem ślepych. Ci ostatni najczęściéj mają jamy oczne puste, a patrząc na nich, przechodzi mię dreszcz zgrozy, gdy sobie pomyślę; iż niejednemu z nich być może wydarto oczy na mocy straszliwego prawa odwetu, które w tém państwie istnieje. Lecz, pośród tylu dziwnych, strasznych, budzących litość postaci nie dostrzegłem nigdy żadnéj śmiesznéj brzydoty. Szerokie ubranie ukrywa drobne ułomności i niedostatki ciała, podobnie jak wspólna wszystkim powaga, oraz ciemna, drzewiasta, gliniasta lub spiżowa barwa skóry, ukrywa i zaciera różnice wieku. Dlatego co krok spotykamy ludzi, których wiek nie da się określić i o których chyba to tylko możemy powiedzieć, iż nie są ani starcami, ani dziećmi. Dziś, wpatrując się w pewnego maura, zdało mi się, że człowiek ten ma lat pięćdziesiąt; lecz nagle, błysk uśmiéchu oświetlając twarz jego przekonał mię, iż jest to dwudziestoletni młodzieniec; inny znowu, którego miałem za młodzieńca, zsunąwszy kaptur z głowy ukazał siwe włosy.

∗             ∗

Żydzi tutejsi, chociaż z rysów twarzy podobni do żydów w naszych krajach osiadłych, jednak wzrostem wyższym, cerą o wiele ciemniejszą, długimi, czarnymi włosami, a nade wszystko malowniczym strojem tak dalece od tamtych się różnią, że wziąćby ich można za całkiem inne plemię. Noszą rodzaj szlafroka kolorowego lecz zwykle dosyć ciemnéj barwy, na nim pas miękki, czerwony, czarną czapeczkę, szérokie spodnie, zaledwie na cal jeden ukazujące się z pod długiego szlafroka, i żółte pantofle. Pośród nich nie brak i „elegantów”, którzy stroją się w cienkie, kosztowne tkaniny, w haftowane koszule, w jedwabne pasy, w pierścienie i złote łańcuchy; żaden z nich jednak nie razi, nie grzeszy przesadą; przeciwnie, całość ich stroju, pomimo bogactwa, jest zawsze surowa; ich ruchy i układ pełne wdzięku i jakiéjś pańskiéj godności. O, jakże śmiésznie i nędznie wygląda przy nich tych kilku ich spółbraci, którzy przywdzieli surdut i czarny cylinder! Pomiędzy dziećmi prześliczne są typy, lecz ten rodzaj szlafroka, który i one tu noszą, niestosowny jest do ich wieku. Każdy mały żydek przypomina mi tego dyletanta-aktora naszych amatorskich przedstawień w kolegium, który występował w roli protagonisty w komedyjce Dworek aptekarza.


∗             ∗

Znajduję, iż w tém wszystkiém com słyszał dotychczas o piękności marokańskich żydówek, niema najmniejszéj przesady. Wielkie, czarne oczy, gładkie czoła, purpurowe usta, kształty posągu: oto główne jéj cechy. Jestto piękność okazała, wspaniała, posiadająca jakieś odrębne piętno, w innych krajach nieznane; piękność, że ją tak nazwę, teatralna, sceniczna, olśniewająca zdaleka, któréj widok nie ciche westchnienie ale raczéj okrzyk zachwytu z piersi może nam wyrwać, piękność uderzająca, godna oklasków, którą, za pomocą naszéj wyobraźni, przenosimy w przeszłość daleką i wystawiamy ją sobie jaśniejącą śród pochodni, czar pełnych wina i wieńców kwiatowych jakiejś starożytnéj biesiady, gdyż takie ramy są dla niéj najodpowiedniejsze. Żydówki Tangieru nie ukazują się nigdy na mieście w swym bogatym, tradycyjnym stroju; ubiór ich, co do kroju, w niczém się prawie nie różni od ubioru każdéj europejki; lecz jaskrawe, krzyczące barwy, w których się kochają a któremi przeważnie są: mocny niebieski, czerwony, żółty i zielony sprawiają, że o milę dostrzedz je można i że te kobiéty w swych rażących oko spódnicach i szalach wyglądają tak, jak gdyby się owinęły w narodowe chorągwie Państw świata całego. W sobotę, przechodząc ulicami zamieszkałemi przez żydów, wszędzie widzimy te barwy, te świeże rumiane twarze, te śmiejące się słodkie oczęta; wszędzie pełno wesołych ciekawych szczebioczących dziewcząt; a ta młodość i piękność zmysłowa, które tu jaśnieją w całéj pełni, stanowią dziwne przeciwieństwo z pustką i uroczystą ciszą innych, przyległych ulic.


∗             ∗

Nie mogę patrzeć bez śmiechu na dzieci arabskie. Chłopcy, tak mali, iż zaledwie o własnéj sile chodzić zaczynają, już noszą białe płaszcze z nieozdobnym kapturem, który, nasunięty na głowę, czyni ich małe figurki podobne do owych kapturków, za pomocą których gaszą świece w kościołach. Wszyscy niemal mają główkę ogoloną, a tylko na jéj wierzchołku cienki, długi na parę cali warkoczyk, który, zdawałoby się, po to zostawiono, aby za niego zawieszać na ćwieczki ten drobiazg jak maryonetki. U niektórych warkoczyk zamiast na ciemieniu, znajduje się za uchem lub na skroni, co, wraz z kilku pozostawionemi pasemkami włosów, przystrzyżonych w czworobok lub trójkąt, jest oznaką po któréj się poznają dzieci najmłodsze w rodzinie. Na ich twarzyczkach, po największéj części pięknych lecz bladych, maluje się wyraz przedwcześnie rozwiniętéj bystrości pojęcia: ich małe figurki są wyprostowane i zwinne. W tych dzielnicach miasta, gdzie europejczyków jest więcéj, dzieci arabskie żadnéj na nich nie zwracają uwagi; w odleglejszych ulicach, gdzie nie często widziéć ich można, poprzestają one; przy spotkaniu się z nimi, na zmierzeniu ich pogardliwém spojrzeniem, jakgdyby chciały powiedziéć: „Wcale a wcale nam się nie podobacie.“ Niejeden z tych małych zakapturzonych chłopaków miałby nawet wielką ochotę powiedzieć nam cóś arcyniegrzecznego: łatwo to można odgadnąć po jego ustach drgających i po złośliwych, pełnych, nienawiści błyskach, które miotają te śliczne oczęta; lecz rzadko się zdarza, aby to, co myśli, wymknęło mu się w obelżywych słowach, nietyle, coprawda, z obawy Nazarejczyka, ile z obawy własnego ojca, który wié dobrze, iż z Poselstwem nie można żartować. W każdym razie jednak na widok pieniędzy nienawiść arabskich dzieci do nas europejczyków łagodnieje znacznie. Zaczepiać ich wszakże nigdy nie należy, bo oto nie daléj jak wczoraj, gdym, przechodząc obok pewnego malca, który na łokieć jeszcze nie odrósł od ziemi, pociągnął zlekka za koniec jego kaptura, mały człowieczek syknął jak wąż, odskoczył na bok i, spojrzawszy na mnie z wyrazem nieopisanéj nienawiści, kilka słów wybełkotał. Słowa te, jak mi to mój tłumacz objaśnił, znaczyły: „Niech Bóg rozkaże upiec cień twego dziadka, przeklęty chrześcianinie!“


∗             ∗

Otóż widziałem nareszcie dwu świętych, to jest dwu idyotów czy téż obłąkanych; tu bowiem, podobnie jak i w całéj Afryce północnéj, czczą jako świętych takich ludzi, którym Bóg, na znak wielkiéj swéj ku nim miłości, rozum odebrał i zatrzymał go w niebie. Piérwszy z tych świętych znajdował się przed pewnym sklepem na głównéj ulicy. Spostrzegłem go zdaleka i stanąłem, rozmyślając nad tém czy nie lepiéj nazad zawrócić. Wiedziałem, że świętym wszystko wolno, nie miałem najmniejszéj ochoty narażać się na dostanie kijem po grzbiecie, jak to się przytrafiło panu Sourdeau, konsulowi francuskiemu, albo na to, by mi twarz oplwano, jak panu Drummond Hay. Ale tłumacz, który mi towarzyszył, uspokoił mnie mówiąc: „Niech pan idzie śmiało; teraz świętym w Tangierze przybyło nieco rozumu, od czasu jak poselstwa zaczęły ich energicznie poskramiać; a w każdym razie sami arabowie zasłoniliby pana przed ich obelgami z obawy, by nie narazić swych świętych na jakąś niemiłą rozprawę.“ Przeszedłem więc obok tego stracha przyglądając mu się uważnie. Byłto starzec z okrągłą lśniącą twarzą i również okrągłym brzuchem, włosy miał białe i bardzo długie, brodę po pas, koronę z papieru na głowie, czerwony, podarty płaszcz na ramionach a w ręku małą dzidę o złoconém ostrzu. Siedział na ziemi o mur oparty z podkurczonemi nogami, patrząc na przechodzących z miną znudzoną. Minąwszy go, zatrzymałem się: spojrzał na mnie. No, pomyślałem sobie: teraz mnie poczęstuje tą swoją lancą. Ale święty nie podniósł jéj nawet; siedział nieruchomie, wpatrywał się we mnie; spokojny, rozumny wyraz jego oczu, nadewszystko zaś uśmiéch szyderczy, który przemknął po jego twarzy, a który zdawał się mówić: Stoisz i czekasz żebym się rzucił na ciebie, wszak prawda? O, głupcze ostatni! zdziwił mnie niepomału. Byłto zapewne jeden z tych oszustów, zdrowych na umyśle, którzy udają obłąkanie, aby korzystać z przywilejów świętego. Rzuciłem mu pieniądz, który podniósł z udaném roztargnieniem, i poszedłem ku placowi, gdzie zaraz na wstępie spotkałem drugiego świętego. Ten, to już był święty naprawdę. Byłto mulat, całkiem niemal nagi, od stóp do głowy pokryty odrażającymi strupami, z twarzą w któréj nie pozostało prawie nic ludzkiego, a tak przerażająco chudy, że przez skórę, kostka po kostce, przeświecał cały jego szkielet i że to już można byłoby na karb cudu policzyć, iż podobna istota żyje. Kroczył zwolna po placu, trzymając oburącz, z wysiłkiem niemałym, dużą białą chorągiew, którą dzieci nadbiegające tłumnie całowały z czcią wielką; towarzyszyli mu trzej inni nędzarze, z których dwaj grali przeraźliwie na piszczałkach; trzeci zaś, chodząc od sklepu do sklepu, zbierał jałmużnę dla świętego. Przeszedłem obok niego, spojrzał na mnie groźnie, przewracając oczami; popatrzyłem nań z uwagą, zatrzymał się; zdało mi się, że ślinę w ustach obraca; nie czekając więc dłużéj szybko usunąłem się na stronę i odszedłem, nie oglądając się nawet poza siebie. Mój przewodnik powiedział: „To bardzo dobrze, żeś się pan w porę usunął, bo gdyby ten święty plunął na pana, nicbyś pan innego nie usłyszał od arabów na swoją pociechę jak tylko: Nie ocieraj, nie ocieraj, szczęśliwy chrześcianinie! Nie zmazuj oznaki łaskawości Bożéj! Błogosławionyś ty, bo święty twarz twoją oplwać raczył.“


∗             ∗

Nocy dzisiejszéj słyszałem znowu dźwięki gitary i ów głos, Którym już słyszał piérwszego wieczora po moim przyjeździe. Teraz i zacząłem trochę rozumiéć muzykę, arabską. W tém powtarzaniu się jednego tematu, zawsze prawie tęsknego, jest cóś, co powoli do głębi duszy przenika. Jest to niby skarga jednostajna a cicha, która w końcu ujarzmia myśl i kołysze ją jak szmer strumyka, śpiéw świerszczy lub odgłos młotów bijących w kowadło, który dolatuje do nas gdy wieczorem w pobliżu wioski przechodzim. Czuję potrzebę skupienia myśli; usiłuję odgadnąć tajemnicze znaczenie tego wiecznie powtarzającego się wyrazu, który dźwięczy mi w uszach. Jestto muzyka barbarzyńska, prosta i pełna słodyczy, która budzi we mnie wspomnienia moich lat najmłodszych, i uczuć doznawanych w dzieciństwie podczas opowiadań z dziejów biblijnych, i snów zapomnianych, i rojeń o Indach i krajach bajecznych; która przenosi mnie w gaje z jakichś drzew nieznanych, pomiędzy kapłanów sędziwych, pochylonych do koła bogów ze złota; lub na niezmierzone równiny, na pustynie bezbrzeżne, gdzie karawany trwożném okiem badają krwawy, jak łuna pożaru, widnokrąg i pochylają głowy polecając się Bogu. Nic, z tego co mię tu otacza, nie napełnia mnie tak silną tęsknotą za matką i domem jak tych kilka ciągle powtarzających się nutek, śpiéwanych głosem cichym przy brzęku gitary.


∗             ∗

Dziwne to są naprawdę te sklepy arabskie! Każdy z nich, bez wyjątku, jest rodzajem alkowy, znajdującéj się na wysokości mniéj więcéj metra od ziemi, z jednym tylko otworem w środku od strony ulicy, do którego, jak do okna, podchodzi kupujący i na którego murku może się oprzéć wygodnie. Kupiec znajduje się w sklepie; siedzi na sposób wschodni, to jest z podkurczonemi nogami, mając część towarów przed sobą, resztę zaś ich ułożoną na małych półeczkach, za sobą. Zabawnie i dziwnie wyglądają ci starzy maurowie z długiemi brodami, nieruchomi jak automaty, w głębi tych ciemnych nor czy kryjówek. Zdawałoby się, iż nie ich towary, ale raczéj oni sami są wystawieni na pokaz, jak te fenomeny żyjące, które widzimy w budach kuglarzy jarmarcznych. Czy to żywi ludzie? czy lalki z drzewa? gdzież jest sprężyna, która im każę pojawiać się i znikać? I tak, nieruchomi, milczący, spędzają całe godziny, całe dnie, przebierając w palcach paciorki różańca i mrucząc pacierze. Trudno sobie wystawić jak wielką nudą, samotnością i smutkiem wieje od tych sklepów. Każdy z nich podobny jest do grobu, w którym żywy człowiek, już oddzielony od świata, oczekuje na nadejście ostatniéj godziny.


∗             ∗

Widziałem dwu chłopców prowadzonych w tryumfie po uroczystym obrzędzie obrzezania. Jeden z nich mógł miéć lat sześć, drugi pięć najwyżéj. Obaj siedzieli konno na białym mule: ubrani w suknie czerwone, zielone i żółte, haftowane złotem, pokryci wstęgami i kwieciem, pośród którego ukazywały się blade twarzyczki, noszące jeszcze widoczne ślady przestrachu i zdziwienia. Przed mułem, który, w bogatym czapraku i wieńcach, wyglądał jak rumak ze stajni sułtana, szli trzej grajkowie z bębnem, piszczałką i trąbką, grając zajadle; po bokach i z tyłu kroczyli krewni i przyjaciele, z których jeden podtrzymywał dzieci, aby z siodła nie spadły, drugi podawał im cukierki, a inni strzelali z pistoletów na wiwaty krzycząc i podskakując. Gdybym nie wiedział przyczyny tego uroczystego pochodu, mógłbym mniemać, że te biedne dzieci są ofiarami poświęconemi bogom, które na śmierć prowadzą. Niemniéj byłto widok niepozbawiony wdzięku i poezyi, chociaż znalazłbym go poetyczniejszym o wiele, gdyby minie powiedziano, że ten religijny obrządek został spełniony przez cyrulika.


∗             ∗

Dziś wieczór byłem świadkiem dziwnéj metamorfozy murzynki Rakmy, służącéj ministra. Jéj towarzyszka weszła do mego pokoju, prosząc abym z nią poszedł, gdyż chce mi coś ciekawego pokazać; cicho, na palcach, zaprowadziła mnie przed jakieś drzwi przymknięte i, otwierając je szybko, zawołała: Proszę patrzéć jak Rakma wygląda! Rakma, którą dotychczas nawykłem był widziéć w skromnym ubogim stroju niewolnicy, przedstawiła mi się pod tak nową postacią, żem zrazu własnym oczom wierzyć nie chciał. Zdawało mi się, że to sułtanka z cesarskiego haremu, królowa Tombuktu, księżniczka jakiegoś nieznanego państwa środkowéj Afryki, która na cudownym kobiercu Bisnagara przeniosła się nagle do domu ministra. Widziałem ją zaledwie chwil kilka i nie umiałbym powiedziéć jak była ubrana. Śnieżna białość, szkarłat i blask złotych galonów pod wielką, przezroczystą zasłoną, wraz z twarzą czarną jak heban, przedstawiały tak jaskrawą harmonią barw i takie barbarzyńsko-wspaniałe bogactwo, że na opisanie ich słów nie znajduję. Nagle podczas gdym się zbliżał do murzynki, aby jéj przyjrzéć się lepiéj, cały ten przepych znikł pod żałobnym, mahometańskim całunem; księżniczka zmieniła się w widmo, a widmo pierzchło, pozostawiając w pokoju przykry zapach właściwy czarnéj rasie, który do reszty rozwiał złudzenie.


∗             ∗

Słysząc wielki hałas na placu, pośpieszyłem do okna i zobaczyłem jakiegoś murzyna, obnażonego do pasa, siedzącego na ośle, którego otaczało kilku arabów, uzbrojonych w kije, i za którym biegł tłum krzyczących chłopaków. Zrazu zdało mi się, że to jakiś obchód wesoły, a ponieważ cala ta procesya przeciągała w pewném oddaleniu od domu poselstwa, podniosłem więc lornetkę do oczu, aby się lepiéj jéj przyjrzéć. Lecz zaledwiém to uczynił, przebiegł mnie dreszcz zgrozy i szybko cofnąłem się od okna. Białe spodnie murzyna były krwią zwalane; krew ta z jego pleców ściekała. Otaczający go arabowie, byli to żołniérze, bez miłosierdzia okładali go kijami. Spytałem, co to wszystko ma znaczyć. Odpowiedziano mi, że biedak ów skradł kurę. Może się jeszcze nazwać szczęśliwym, rzekł jeden z żołnierzy poselstwa; bo, o ile się zdaje, nie utną mu ręki.


∗             ∗

Już od siedmiu dni bawię w Tangierze, a dotychczas jeszcze nie widziałem twarzy żadnéj kobiéty arabskiéj. Chwilami zdaje mi się, że jestem na jakimś balu maskowym, na którym wszystkie kobiéty, wskutek dziwnego kaprysu, przebrały się za czarownice, tak, jak je sobie wystawia wyobraźnia dziecinna, to jest owinięte w śmiertelne całuny. Arabki chodzą wielkiemi krokami, powoli, trzymając się nieco pochyło, i zasłaniając twarz brzegiem jakiegoś płóciennego okrycia nakształt płaszcza, pod którym nie mają na sobie nic oprócz koszuli z szerokiemi rękawami, przepasanéj w stanie sznurem jak habit. Z całéj ich osoby widać tylko oczy, rękę, która twarz osłania, z pomalowanemi na czerwono końcami palców, i nogi obnażone, również pomalowane, w ogromnych pantoflach z żółtéj skóry. Większość tych kobiet ukazuje zaledwie połowę czoła i jedno oko: oko najczęściéj ciemne, a czoło barwy woskowéj. Spotykając Europejczyka na jakiéjś ustronnéj uliczce, niektóre z nich zakrywają całą twarz ruchem gwałtownym i brzydkim i przechodzą, przyciskając się do muru; inne odważają się podnieść nań wzrok ciekawy i nieufny; inne wreszcie, trochę śmielsze (lecz takich bardzo niewiele), wyzywająco spoglądają mu w oczy i pochylają główkę z zalotnym uśmiechem. Ale, na ogół, w ich całéj postaci przebija jakiś smutek, jakieś zmęczenie, przygnębienie, bojaźń. Prześliczne są dziewczynki, które nie noszą jeszcze zasłony: oczki czarne, twarzyczka okrągła, usta okrągłe, cera blada, ręce i nogi malutkie. Lecz w dwudziestym roku są już zwiędłe, w trzydziestym stare, w pięćdziesiątym zgrzybiałe i straszne.


∗             ∗

Jest w Tangierze potwór, jedno z tych stworzeń na którem nie podobna wzroku zatrzymać, i które duszę najbardziéj wierzącego z ludzi musi chociaż na chwilę napełnić przestrachem zwątpienia. Powiadają że to kobiéta; być może, lecz nie wygląda ani na kobiétę ani na mężczyznę. Jestto mulatka z głową orangutana, z krótkim najeżonym włosem, tak przerażająco chuda, iż wygląda jak kościotrup powleczony skórą. Najczęściéj widziéć ją można albo w środku placu, gdzie leży rozciągnięta jak nieżywa, albo w jakim kątku, gdzie siedzi nieruchomie, cicho, jakby obłąkana. To jéj stan zwykły; wychodzi z niego wówczas tylko, gdy ulicznicy zabardzo jéj dokuczą; wtedy płacze i krzyczy przeraźliwie. Ubranie jéj stanowią czarne łachmany. Może miéć lat piętnaście, może ich miéć trzydzieści; potworność jéj nie pozwala wieku odgadnąć. Nie ma rodziny, nie ma domu, nikt nie wie jak się nazywa ani zkąd przyszła. Noc spędza na ulicy, skulona na ziemi, pośród psów i śmieci. Przez większą część dnia śpi; kiedy ma co jeść, śmieje się; kiedy jéj głód dokucza, płacze; kiedy słońce świeci, wygląda jak kupka śmieci i kurzu; kiedy deszcz pada, jak bryła błota. Pierwszéj nocy, przechodząc obok nieszczęśliwéj, jeden z nas wsunął jéj do ręki srebrny pieniądz, owinięty w kawałek papieru, chcąc jéj sprawić miłą niespodziankę za przebudzeniem się zrana. Następnego dnia spostrzegliśmy ją na placu plączącą rozpaczliwie i pokazującą przechodniom okrwawioną rękę: ktoś wydarł jéj pieniądz, a że go zapewne oddać nie chciała, pokaleczył rękę. W trzy dni potém spotkałem ją konno, na ośle, zalaną łzami; podtrzymywali ją dwaj żołnierze idący po bokach; za nią biegł tłum wrzeszczących uliczników. Któś mi powiedział, że ją wiozą do szpitala. Wczoraj zobaczyłem ją znowu na placu: spała, leżąc obok zdechłego psa, o wiele szczęśliwszego od niéj.


∗             ∗

Dowiedziałem się nareszcie kto są ci ludzie o płowych włosach i złowrogich twarzach, którzy, gdy ich spotykam na ustronnéj ulicy, spoglądają na mnie tak iż mi się zawsze zdaje, że w oczach ich czytam żądzę mordu. Są to Rifanie, Berberowie z pochodzenia, dla których jedyném prawem jest ich własna strzelba i którzy żadnéj władzy uznać nie chcą; ci śmiali piraci, ci zbóje okrutni, ci niezmordowani buntownicy, zamieszkujący góry tetuańskiego wybrzeża na algierskiéj granicy, których nie zdołały poskromić ani działa statków europejskich ani wojska sułtana; słowem mieszkańcy tego strasznego Rifu, na który żaden cudzoziemiec nie odważa się wstąpić inaczej jak pod opieką świętych i szeików; o którym ludy sąsiednie mówią, jakby o jakimś dalekim, niedostępnym, tajemniczym kraju.


∗             ∗

Siedzieliśmy u stołu przy obiedzie, późnym już wieczorem, gdy nagle kilka strzałów rozległo się na placu. Porwawszy się od stołu, wybiegłem przed dom poselstwa i ujrzałem jeszcze, chociaż w oddaleniu, dziwny naprawdę widok. Uliczka, która prowadzi do bramy Soc di Barra, była oświetlona, na znacznéj przestrzeni, wielkiemi pochodniami, ukazującemi się wysoko nad głowami tłumu i skupionemi dokoła jakiegoś przedmiotu, który zdawał się być dużą skrzynią, umieszczoną na grzbiecie konia. Cały ten zagadkowy pochód zwolna posuwał się naprzód, przy dźwiękach tęsknéj muzyki, przeciągłego, nosowego śpiewu, przy odgłosie wystrzałów, przeraźliwych okrzyków i szczekania psów. Stałem przez chwilę na pustym placyku, rozmyślając nad tém coby mógł znaczyć ten pochód żałobny; coby się mogło ukrywać w téj skrzyni: trup czy téż żywy człowiek na śmierć skazany, jakiś potwór, czy jakieś zwierzę przeznaczone na ofiarę? a nie mogąc zaspokoić swéj ciekawości, pełen przykrych niewesołych myśli już miałem zawrócić do domu, gdy nadeszli moi towarzysze i objaśnili mi rzecz całą. W skrzyni owéj znajdowała się panna młoda, a ludzie którzy ją otaczali byli to rodzice i krewni, odprowadzający oblubienicę do domu męża.


∗             ∗

Po placyku przeciągnął tłum arabów, mężczyzn i kobiót, poprzedzany przez sześciu starców, którzy nieśli sześć wielkich chorągwi barwy rozlicznéj i którzy wraz z ludem śpiewali jakąś modlitwy głosem błagalnym. Postawy ich wyrażały pokorę i smutek. Procesya ta silne na mnie uczyniła wrażenie. Spytałem o jej znaczenie; powiedziano mi, że ci ludzie proszą Allaha o deszcz. Poszedłem za nimi; skierowywali się ku głównemu meczetowi. Nie nie wiedząc o istnieniu surowego przepisu, zabraniającego chrześcianinowi. pod jakimbądź pozorem, wstępu do tutejszych meczetów, znalazłszy się u drzwi, chciałem wejść za innymi. Widząc to, jakiś stary arab rzucił się ku mnie i, głosem pełnym przestrachu i zgrozy, mówiąc cóś czego wprawdzie nie zrozumiałem, lecz co zapewne musiało znaczyć: Nieszczęsny, co czynisz! odepchnął mnie takim ruchem, jakimby odpychał dziecię od przepaści. Musiałem więc zadowolnić się patrzeniem z ulicy na białe luki dziedzińca; a znając już olbrzymie meczety Konstantynopola, nawet nie bardzom się martwił tém, że mi nie wolno wchodzić do meczetów Tangieru, których budowa minaretów nie ma w sobie nic pomnikowego. Lecz nawet i same ich minarety, wielkie wieże czworokątne lub sześcio-boczne, pokryte różnobarwną mozaiką, mające u szczytu wieżyczkę ze spiczastym, piramidalnym dachem, nie mogą iść w porównanie z owymi białymi, dziwnie lekkimi minaretami, które jak lance ze słoniowéj kości strzelają w niebo z pagórków Stambułu. Podczas gdy stałem tak, patrząc na dziedziniec meczetu, jakaś kobieta zpoza fontanny ablucyi uczyniła mi pewien znak ręką. Ten znak... ten ruch... Ah! jakże wielką miałbym ochotę powiedzieć tym, którzy będą czytali te karty, że byłto całus przesłany mi przez piękną maurytankę. Niestety, miłość prawdy nakazuje mi wyznać, że była to pięść zaciśnięta!


∗             ∗

Wracam z Kasby czyli zamku, położonego na wzgórzu, które panuje nad Tangierem. Jestto grupa małych budowli, opasanych starymi murami, w których mieszczą się władze, żołniérze i więźniowie. Nie znalazłem tam nikogo oprócz dwu żołniérzy na warcie, którzy siedzieli drzemiąc przed jakiemiś drzwiami w głębi pustego placyku i kilku żebraków śpiących na ziemi, których roje much obsiadły i słońce piekło niemiłosiernie. Ztamtąd, jedném spojrzeniem ogarnia się całe miasto, które, ciągnąc się od murów Kasby najprzód w dół się spuszcza, a następnie na inne wzgórze wstępuje. Oko ucieka niemal od całej téj śnieżnéj białości, na któréj, gdzieniegdzie tylko, jakieś drzewo figowe, uwięzione pomiędzy murami, tworzy plamkę zieloną. Widać tarasy wszystkich domów, minarety meczetów, chorągwie różnych poselstw, blanki murów, samotny brzeg morski, pustą zatokę, góry wybrzeża; jestto obraz rozległy, spokojny, wspaniały, zdolny ukoić wielką nawet boleść. Podczas gdym. się jemu przyglądał, gdym się nim napawał, w otaczającéj mnie ciszy rozległ się nagle głos przykry, drżący lecz donośny, który zdawał się z góry pochodzić. Podniosłem oczy i, po niejakiéj chwili, spostrzegłem na wierzchołku minaretu jednego z meczetów Kasby małą czarną plamkę, muezyna, który zwoływał wiernych na modlitwę, głosząc na cztery strony świata imiona Allaha i Mahometa. Potém zapanowała znowu dawna cisza, cisza smutna, senna gorącego południa.


∗             ∗

W tym kraju zmieniać pieniądze to istne nieszczęście! Kupcowi w sklepie tabacznym dałem franka, aby mi z niego zdał reszty dziesięć sous. Ten maur okrutny otworzył szkatułkę i zaczął z niéj wyrzucać na stół całe garście szkaradnych, czarnych groszy i groszaków, a gdy się z nich wreszcie utworzyła tak spora kupka, że chcąc zabrać musiałbym chyba wezwać na pomoc tragarza, zliczył je i poglądając to na mnie to na owe pieniądze, czekał spokojnie aż je zechcę schować do moich kieszeni. Przepraszam, powiedziałem, usiłując odebrać napowrót mego franka; nie jestem dość silny, abym mógł w pańskim sklepie robić sprawunki. Potmé, gdym już z pierwszego niezadowolenia ochłonął, drażliwa ta sprawa w ten sposób pomiędzy nami załatwioną została, że jeszcze więcéj cygar nabrałem i odszedłem, unosząc z sobą tylko jednę kieszeń napełnioną owymi szkaradnemi grosikami. Dowiedziałem się następnie, że tych miedzianych piéniążków, zwanych flu, z których każdy mniejszą ma wartość od jednego centymu i z dniem każdym traci jeszcze na téj swojéj wartości, jest moc nieprzebrana w Marokko; a nie potrzebuję objaśniać w jakim celu rząd tutejszy tak hojnie niemi kraj zalewa, skoro powiem, iż płaci on tylko taką miedzianą monetą, przyjmuje zaś wyłącznie złoto i srebro. Lecz, jak wiadomo, nie ma złego bez dobrego; otóż owe flu, będące plagą dla handlu, mają tę nieoszacowaną własność, iż ochraniają marokańczyków od wielu nieszczęść, a zwłaszcza od uroków, dzięki tak zwanemu pierścieniowi Salomona, gwiaździe o sześciu promieniach, którą widzimy na każdym piéniążku, a która jest wiernym obrazem pierścienia znajdującego się w grobie wielkiego króla, owego pierścienia, za pomocą którego panował wszechwładnie nad złymi i dobrymi geniuszami.


∗             ∗

Niema tu innego miejsca przechadzki nad wybrzeże ciągnące się od miasta do przylądka Malabat, wybrzeże niskie, piaszczyste, usiane muszlami i wodoroślami, które nań morze wyrzuca, i pokryte w wielu miejscach szérokiemi kałużami, trudnemi do przebycia w czasie przypływu. To są Pola elizejskie, to są Kassyna Tangieru. Porą przechadzki jest wieczór o zachodzie słońca. O téj godzinie jest tam zwykle do pięciu dziesięciu europejczyków, przechodzących się pojedyńczo, parami lub po kilku, zawsze jednak rozproszonych po calem wybrzeżu, tak iż z murów miasta każdego z nich poznać można odrazu. Towarzystwo na ogół bardzo różnorodne: tu naprzykład jakaś angielka na koniu, obok któréj kroczy przewodnik; nieco daléj dwu maurów z wsi pobliskiéj; za maurami konsul hiszpański z żoną; po tém Święty; potém bona francuska z dwojgiem dzieci; potém cała gromada arabskich wieśniaczek, które, przeprawiając się przez kałużę, odsłaniają wprawdzie kolana ale starannie zakrywają twarze; jeszcze daléj, w mniejszych lub większych od siebie odstępach, to czarny cylinder, to biały kaptur, to kapelusik z piórami, to kok olbrzymi; wreszcie, na planie najdalszym, jasne spodnie pana sekretarza portugalskiego poselstwa, które, jak to wszystkim wiadomo, wczoraj zaledwie przysłano mu z Gibraltaru. Gdyby to porównanie nie było niegrzeczne, powiedziałbym, że przechadzający się tu europejczycy wyglądają jak przestępcy osiedleni na jakiéjś dzikiej wyspie, lub jak podróżni w niewoli u srogich piratów, czekający na przybycie statku, który za nich ma przywieść okup.


Daleko łatwiej zoryentować się w Londynie, pomimo całego jego ogromu, niż tu w Tangierze, pośród téj garstki domów, które mogłyby się zmieścić wybornie w jednym jakimś kąteczku Hyde-Parku. Wszystkie te uliczki, zaułki, zakątki, rozstajnie, nieraz tak wąskie iż po nich z trudnością przejść można, podobne są do siebie jak komórki w ulu i tylko uważne zapamiętywanie najdrobniejszych szczegółów może dopomódz do rozróżnienia jednego jakiegoś miejsca od drugiego. Dotychczas, byłem zboczył z placu i z głównéj ulicy, zaraz się gubię. W biały dzień, w jednym z tych pustych kurytarzy, dwaj arabowie mogliby mnie związać, zawlec do jakiéjś nory i kazać mi zniknąć na zawsze z oblicza ziemi, a niktby mnie nie usłyszał, niktby mi nie pośpieszył na pomoc. A jednak chrześcianin może krążyć sam jeden we dnie i w nocy po tym labiryncie, pośród tych barbarzyńców, i czuć się o wiele bezpieczniejszym niż w jakiemkolwiek bądź naszém mieście. Drzewiec chorągwi europejskiéj, zatknięty na jakimś tarasie niby wskazówka niewidzialnéj ręki, wystarcza tu najzupelniéj do otrzymania tego, co u nas i przy pomocy siły zbrojnéj nie zawsze się otrzymuje. Jakaż to wielka różnica pomiędzy Londynem a takim Tangierem! Lecz, każde miasto ma swoje dobre strony. W Londynie są wielkie pałace i koleje podziemne; w Tangierze można przeciskać się przez tłumy, nie zapinając surduta.


W całym Tangierze niema ani jednego powozu, ani jednego nawet wózka; nie słychać łoskotu machin w warsztatach, odgłosu dzwonów, krzyku przekupniów; nie widać żadnego przyśpieszonego ruchu; sami europejczycy, zapewne dla tego, iż z nudów nie wiedzą co z sobą począć, stają całemi godzinami nieruchomie na placu; wszystko tu zdaje się odpoczywać i do spoczynku zapraszać. Już i na mnie, choć od dni kilku zaledwie bawię w tém mieście, zaczyna oddziaływać to życie bezczynne i senne. Nieraz wychodzę z domu z zamiarem odbycia dłuższéj przechadzki, ale dochodząc już do Soc di Barra, czuję iż jakaś nieprzeparta siła ciągnie mnie napowrót do domu, i z drogi zawracam. Kiedy czytam książkę, zaraz na piątéj stronnicy książka z rąk mi wypada, głowa chyli się na poręcz kanapy, a skoro raz na niéj spocznie, muszę przywieść sobie na pamięć conajmniéj dwa rozdziały nieoszacowanego Smilesa, i dobrze rozważyć zbawienne jego rady, aby tę biedną głowę znowu podnieść do góry. Myśl o pracy i przeróżnych zajęciach, które, mnie za powrotem do kraju czekają, przejmuje mię nudą i zniechęceniem. To niebo wiecznie lazurowe i to miasto białe, są wiernym obrazem niczém niezakłóconego spokoju i jednostajności, które powoli stają się dla tych wszystkich co w tym kraju mieszkają najgorętszém pragnieniem, najwyższém szczęściem w życiu. I oto przyczyna, dla któréj w téj chwili przerywam pisanie. Spokój, miękkość afrykańska, zwyciężyły mnie.


Pomiędzy wszystkimi tymi ludźmi, którzy kręcili się ciągle przed bramą Poselstwa, znajdował się pewien maur w bogatym stroju, który zaraz od pierwszego dnia zwrócił na siebie moją uwagę. Byłto jeden z najpiękniejszych młodzieńców, jakich widziałem w Marokko. Wysoki, zgrabny, ślicznie zbudowany, oczy miał czarne o tęskném łagodném wejrzeniu i uśmiéch dziwnéj słodyczy; patrząc nań zdawało się, że to jakiś rozkochany książę z Tysiąca i jednej nocy. Nazywał się Mahomet, miał lat ośmnaście i był synem bogatego maura z Tangieru, otyłego, poczciwego muzułmanina, który, zostawszy zagrożonym śmiercią przez jednego ze swych nieprzyjaciół, przychodził codzień prawie do poselstwa włoskiego, które go wzięło w swoją opiekę, błagając z wylękłą twarzą pomocy ministra. Mahomet ten mówił trochę po hiszpańsku (z maurytańska wprawdzie, to jest tak, iż słowa używał zawsze w trybie bezokolicznym), i dzięki temu mógł zabrać bliższą znajomość z mymi towarzyszami. Przed kilku dniami ożenił się, albo raczéj ożenił go ojciec, dla tego aby się ustatkował, i w tym celu wybrał mu na żonę piętnastoletnią dziewczynkę, niemniéj piękną od niego. Lecz stan święty małżeński, o ile się zdaje, nie bardzo go odmienił. Mahomet i po ślubie pozostał, jak go nazywaliśmy, maurem przyszłości; co znaczy, iż lubił sobie ukradkiem wychylić parę kieliszków wina, nie gardził dobrem cygarkiem, garnął się do europejczyków, marzył o podróży do Hiszpanii a w Tangierze nudził się śmiertelnie. To zaś co go szczególniéj teraz do poselstwa ciągnęło było gorące pragnienie otrzymania, przy naszéj pomocy, pozwolenia przyłączenia się do karawany i udania się z nią do Fezu, téj wielkiéj metropolii, tej Romy maurytańczyków, któréj, choć śnił o niéj od dziecka, dotychczas jeszcze nie widział. W tym to więc celu nie szczędził nam ukłonów, uśmiéchów i uściśnień dłoni, a czynił to wszystko z takim wdziękiem, z taką jakąś swobodą i serdecznością, że potrafiłby podbić serca całego sułtańskiego haremu. Podobnie jak wszyscy niemal młodzi maurowie jego stanu, zabijał czas wałęsając się bez celu po mieście, rozmawiając ze znajomymi o nowym koniu ministra, o wyjeździe przyjaciela do Gibraltaru, o statku, który do portu zawinął, o złodziejstwie popełnioném wczoraj, słowem o rozmaitych nowinach i plotkach; lub stojąc całemi godzinami na placu, patrzał Bóg wie gdzie i myślał Bóg wie o czém. Z osobą tego ślicznego próżniaka wiąże się wspomnienie piérwszego maurytańskiego domu, którego próg przestąpiłem, i piérwszego arabskiego obiadu, którego odważyłem się zakosztować. Pewnego dnia ojciec Mahometa zaprosił nas na obiad. Tego właśnie życzyliśmy sobie od dawna. Późno wieczorem, w towarzystwie tłumacza, który nam drogę wskazywał, i czterech żołniérzy poselstwa, przeszedłszy przez kilka ciemnych uliczek znaleźliśmy się przed bramą pokrytą arabeskami, któréj podwoje, za naszém zbliżeniem się, rozwarły się jakby za pomocą czarów: i, po przebyciu białéj, nagej stancyjki, stanęliśmy nareszcie w samém sercu domu. To, co nas zaraz uderzyło na wstępie był wielki ruch snujących się ludzi, światło jakieś niezwykłe i zadziwiający przepych barw. Na nasze spotkanie podążyli: gospodarz domu, jego syn i krewni w olbrzymich białych zawojach: za nimi ukazywali się zakapturzeni słudzy; daléj z ciemnych kątków i z poza drzwi wychylały się twarze zdziwione kobiét i dzieci. Jednak pomimo tylu ludzi i takiego ruchu, panowała tu wielka cisza. Sądziłem, że znajduję się w jakiéjś sali: podniosłem oczy i ujrzałem gwiazdy. Byliśmy na dziedzińcu. Dom ten, jak i wszystkie w ogóle maurytańskie domy, był małym, czworokątnym budynkiem, z dziedzińcem w środku, po którego obu bokach znajdowały się dwa pokoję, wysokie, długie, bez okien, z drzwiami zawieszonemi ciężką zasłoną. Mury zewnętrzne jak śnieg białe. luki wszystkich drzwi ząbkowate, posadzka z mozaiki, gdzieniegdzie okienko, a raczéj dwa okienka z sobą złączone i małe nisze na umieszczanie pantofli. Dom przystrojono odświętnie. Posadzkę pokrywały kobierce; przy drzwiach stały wielkie świeczniki z czerwonemi, żółtemi i zielonemi świecami, na stolikach zwierciadła i kwiaty; a wszystkie te rzeczy, choć same przez się tak pospolite, czyniły jednak niepospolite wrażenie. Było w tém cóś, co przypominało jednocześnie i teatr i kościół i salę balową; cóś co smakiem i wdziękiem w doborze barw i podziale światła sprawiało efekt silny, nowy, jak gdyby mający pewne głębsze znaczenie i odpowiadający zupełnie wszystkim owym niejasnym uczuciom, których doznawaliśmy zawsze myśląc o tym narodzie; tak iż zdawało się, że to właśnie jest światło, koloryt, że tak powiem, jego filozofii i jego religii, że zaglądając po raz piérwszy do wnętrza tego domu, zajrzeliśmy jednocześnie i do duszy tego narodu. Kilka pierwszych minut zeszło nam na głębokich ukłonach i na ściskaniu dłoni, potém proszono obejrzéć pokój nowożeńców. Zacząłem szukać, z bezczelną ciekawością europejczyka, oczu Mahometa; lecz napróżno, bo stał ze spuszczoną głową, starając się w ten sposób ukryć żywy rumieniec, który mu na twarz wystąpił. Pokój nowożeńców była to sala wysoka, długa i wąska z drzwiami wychodzącemi na dziedziniec. Z jednéj strony, w głębi, przy ścianie, stało łóżko Mahometa, z drugiéj łóżko jego żony, oba przybrane w bogate materye ciemno czerwonéj barwy, z zarzuconą na nie białą, koronkową zasłoną; podłogę pokrywały miękkie kobierce z Rabat, ściany, gobeliny żółte i czerwone, a pomiędzy łóżkami wisiała odzież kobieca: staniki, spódniczki, spodenki, jakieś ubrania dziwnego kroju, tych wszystkich barw i odcieni, które tylko wspaniały ogród kwiatowy może przedstawiać w lecie, z wełny, z jedwabiu, z aksamitu, naszywane galonami i usiane złotemi i srebrnemi gwiazdkami; cała wyprawa lalki królewskiego dziecka; słowem widok zdolny przyprawić o utratę zmysłów choreografa i o śmierć z zazdrości każdą aktorkę. Ztamtąd przeszliśmy do jadalnego pokoju. I tu również kobierce, gobeliny, kwiaty, wielkie świeczniki ustawione na podłodze, materacyki i poduszki barw najrozmaitszych, porozkładane wzdłuż ścian a również dwa łóżka przybrane z wielkim przepychem, bo to był pokój sypialny gospodarza. Nieopodal jednego z łóżek był przygotowany stół do obiadu, wbrew zwyczajowi arabów, którzy stawiają półmiski na ziemi i jedząc, obywają się bez nożów i widelców. Na stole, błyszczał już zdaleka, jakby na przekorę Prorokowi, wspaniały wieniec butelek, których przeznaczeniem było przypominać nam ciągle śród gastronomicznych rozkoszy maurytańskiéj uczty, że jesteśmy chrześcianami. Nim zasiąść do stołu, usiedliśmy najprzód na kobiercach ze skrzyżowanemi nogami, do koła sekretarza gospodarza domu, pięknego maura w zawoju, który w naszych oczach przyrządził herbatę i każdemu z nas, jak chciał miéć zwyczaj, kazał wypić jedne po drugiéj trzy filiżanki herbaty, niezmiernie słodkiej i pachnącej miętą. Pomiędzy jedną a drugą filiżanką głaskaliśmy po kolei ogoloną główkę i warkoczyk pięknego czteroletniego chłopczyka, najmłodszego braciszka Mahometa, który tymczasem liczył nasze palce w celu przekonania się czy ich mamy po pięć na każdém ręku jak wszyscy prawowierni mahometanie. Po wypiciu herbaty zasiedliśmy do stołu. Gospodarz, na nasze prośby, usiadł również, aby nam towarzystwa dotrzymać, i zaczęto roznosić potrawy arabskie, których byliśmy tak bardzo ciekawi. Z najlepszą otuchą skosztowałem piérwszéj. O, wielkie nieba! Moją pierwszą myślą, gdym jéj smak poczuł, było rzucić się wściekle na kucharza. Jestem prawie pewny, iż wszystkie te skrzywienia i skurczenia, które mogą się zjawić na twarzy człowieka podczas niespodzianego napadu kolki, albo na wieść o bankructwie jego bankiera, musiały się odbić na mojéj twarzy. W jednéj chwili zrozumiałem, że ludzie, którzy tak jedzą, muszą koniecznie wierzyć w innego Boga i w inny sposób życie pojmować. Nie potrafiłbym inaczéj wyrazić tego: com uczuwał wówczas, jak tylko porównywając siebie do takiego nieszczęśliwego człowieka, któremuby rozkazano spożyć zawartość wszystkich słojów i słoiczków w sklepie perukarza. Czułem smak pomady, cold-cream’u, mydła, maści przeróżnych, farb, kosmetyków, słowem wszystkiego tego, co najmniéj jest odpowiednie do przechodzenia przez usta ludzkie. Za każdą potrawą zamienialiśmy z sobą pełne przerażenia i zdziwienia spojrzenia. To, z czego potrawy były przyrządzone: baranina, zwierzyna, drób, ryby, musiało być dobre półmiski olbrzymie wyglądały wcale pięknie; ale cóż ztąd, skoro wszystko pływało w obrzydliwych sosach, wszystko było do tego stopnia naperfumowane, namaszczone, napomadowane, że zdawałoby się stosowniéj włożyć w to grzebień niż widelec. A jednak, trzeba było przełknąć choć cokolwiek; więc aby w sobie sił do ofiary przysporzyć powtarzałem w duchu te wiersze Aleardiego:

Oh, nella vita
Qualche delitto incognito De pesa!
Qualche cosa si espial[1].

Jedyną rzeczą jadalną była baranina z rożna. Nawet kuskussu, téj narodowéj potrawy maurów, która się przyrządza z pszenicy startéj na otręby, ugotowanéj na parze i zaprawionéj bulionem i mlékiem, otóż nawet tego słynnego kuskussu, które się wielu europejczykom podoba, nie udało mi się przełknąć bez tego, abym się nie mienił na twarzy. A jednak był pomiędzy nami taki zuch, który jadł wszystko. Dowód to oczywisty, że we Włoszech trafiają się jeszcze ludzie silnéj woli. Za każdym kęsem, nasz gospodarz zapytywał nas wzrokiem nieśmiało, a my, przewracając oczami, odpowiadaliśmy chórem: Wyborne! Doskonałe! i wychylaliśmy spiesznie kieliszek wina, aby sobie dodać męztwa. W środku obiadu, na dziedzińcu, rozległy się niespodziane dźwięki jakiéjś dziwnéj muzyki. Zerwaliśmy się wszyscy od stołu, na równe nogi, jak to mówią, i pośpieszyliśmy do drzwi. Byli to trzéj grajkowie, którzy, stosownie do przyjętego zwyczaju w Marokko, przybywali, aby rozweselić ucztę, trzéj arabowie o wielkich oczach i zakrzywionych nosach, ubrani w białą i czerwoną odzież, jeden z teorbanem, drugi z mandoliną, trzeci z bębenkiem. Wszyscy trzéj siedzieli przede drzwiami jadalnego pokoju w pobliżu małéj niszy, w któréj zostawili swoje pantofle. Wróciliśmy do stołu; półmiski zaczęły znowu krążyć (było ich wszystkich, jeżeli się nie mylę, dwadzieścia trzy licząc w to owoce), nasze twarze zaczęły znowu kurczyć się i przeciągać, korki znowu wylatywać w powietrze. Stopniowo wino, zapach kwiatów, dym aloesu, który palii się w kadzielnicach a raczéj w wazach z kruszcu prześlicznie rzniętych, i ta dziwna muzyka arabska, która przez to ciągłe powtarzanie się jednéj tęsknéj tajemniczéj nuty owłada duszą jak nieprzeparta sympatya; wszystko to razem wprawiło nas na jakąś chwilę w pewien rodzaj cichego, fantastycznego upojenia, podczas którego każdemu z nas zdawało się, iż ma zawój na skroniach i głowę sułtanki na ramieniu. Po skończonym obiedzie wszyscy wstali i rozproszyli się po sali, po dziedzińcu i po przedsionku, przyglądając się wszystkiemu, zazierając do każdego kątka z wielką, dziecinną niemal ciekawością. A w każdym ciemnym kątku stała, nieruchoma jak posąg, postać araba owiniętego w płaszcz biały. We drzwiach sypialni Mahometa zapuszczono zasłonę, a przez wąską szczelinę pomiędzy dwiema jéj połowami widać było ruch wielki głów kobiecych przykrytych welonem. W oknach nad nami ukazywały się i nikły światełka. Do koła, na dole i w górze wrzało życie niewidzialne, które zdawało się nam mówić, że choć w murach tego domu, właściwie jednak w nim nie jesteśmy, że piękność, miłość, dusza rodziny skryły się w jego głębiach; że to my sami służymy za widowisko i że dom nie odsłonił przed nami swoich tajemnic. Na raz, z małych drzwiczek w murze wyszła ochmistrzyni ministra, powracająca z odwiedzin u żony Mahometa i mijając nas, podczas gdy się skierowywała do wyjścia, rzekła: „Ah! gdybyście panowie widziéć ją mogli! Cóż to za pączek różany! Jakaż to śliczna istotka!“ Tymczasem muzyka wciąż grała i aloes palił się w kadzielnicach i kwiaty roztaczały do koła swe wonie, a nasza wyobraźnia pracowała z coraz większą siłą. Nie przestała ona pracować i późniéj, gdyśmy już opuścili ten dom pełny światła i woni, gdyśmy się znaleźli na pustéj uliczce, śród ciszy głębokiej, przy świetle jednéj małéj latarki.


Pewnego wieczora gruchnęła po mieście wiadomość, na którą czekaliśmy z wielkiém upragnieniem, wiadomość o tém, że nazajutrz Aissauczykowie mają wejść do Tangieru.
Aissauczykowie jestto jedna z najgłówniejszych sekt marokańskich, zawiązana, jak i wszystkie, z natchnienia Bożego, przez pewnego świętego imieniem Sidi-Mohamet-ben Aissa, który urodził się przed dwoma wnękami i o życiu którego przechowało się wiele niejasnych podań o cudach i bajecznych przygodach, opowiadanych na rozmaite sposoby. Aissauczykowie, aby wyjednać u Boga szczególną opiekę, modlą się ciągle, pełnią pewne praktyki nakazane w ich bractwie i starają się o podtrzymywanie w swych sercach, nie powiem wiary prawdziwéj, ale jakiéjś egzaltacyi religijnéj, jakiegoś gorączkowego szału, który objawia się w sposób dziwaczny i dziki. Mają oni wielki meczet w Fez, meczet, który jest niby główném ogniskiem zakonu; ztamtąd to, rok rocznie, rozsypują się gromadami po wszystkich prowincyach państwa, zbierając do koła siebie swych braci, rozproszonych po wsiach i miastach, aby wspólnie z nimi obchodzić swoje święta. Ich religijny obrządek, podobny zresztą do obrządku krzyczących a raczéj wyjących i kręcących się w kółko derwiszów wschodnich, jest rodzajem wyuzdanego tańca. W tym tańcu, śród dzikich skoków, wykręcania się i krzyków, wpadają w taki szał i wściekłość, iż w końcu, odchodząc od zmysłów, zębami kruszą drzewo i żelazo, palą sobie ciało rozżarzonemi węglami i krają je nożami, połykają kamienie i błoto, rozdzierają zwierzęta i pożerają je żywcem; a trwa to dopóty, nim wreszcie nie padną na ziemię bez sił i bez czucia. Do takich ostateczności nie doszli Aissauczykowie, których widziałem w Tangierze, i zdaje mi się, że w ogóle nie często i nie wielu do nich dochodzi; jednak już i to com widział było wystarczające, aby pozostawić mi w duszy niezatarte wrażenie.
Minister belgijski, którego dom znajduje się na głównéj ulicy, zaprosił nas na swój taras, abyśmy z niego mogli przyglądać się Aissauczykom przeciągającym tamtędy do meczetu. Wejść mieli do miasta o dziesiątéj przez bramę Soc di Barra. Na godzinę przedtém ulica już była pełna ludu, a białe tarasy domów, na których stało mnóstwo żydówek i maurytanek w różnobarwnych, jaskrawych strojach, wyglądały jak kosze z kwiatami. Za nadejściem dziesiątéj oczy wszystkich zwróciły się w stronę bramy, a w kilka minut potém na końcu ulicy ukazali się pierwsi gońce nadciągającéj tłuszczy. Ulica była już tak przepełniona, że Aissauczykowie z początku tworzyli jednę całość z widzami. Przez kilka chwil piérwszych widziałem tylko falującą masę głów zakapturzonych, pośród których ukazywało się i nikło na przemiany kilka głów innych, odkrytych, zdających się należeć do bijących się ludzi. Ponad głowami powiewało kilka chorągwi. Od czasu do czasu rozlegał się okrzyk wydobywający się z wielu piersi. Tłum zwolna posuwał się naprzód. Stopniowo, w ruchu wszystkich tych głów, zdało mi się że dostrzegam pewien porządek. Pierwsze głowy, to jest najbliższe, tworzyły koło; inne, dalsze, podwójny szereg; inne, jeszcze dalsze, drugie koło; następnie, owe piérwsze głowy z koła zmieniały się w szereg, drugie z szeregu w koło i tak szło daléj a daléj na przemiany, jak okiem zajrzéć na całéj ulicy. Ale, muszę wyznać, iż nie jestem nawet zbyt pewny tego co mówię, gdyż bardzo być może, iż w téj gorączkowéj ciekawości, z jaką przyglądałem się pojedynczym osobistościom, porządek ogólny, podług którego cały tłum się poruszał, uszedł mojéj uwagi. Po upływie kilku minut idący na czele świętego pochodu znajdowali się już pod naszym tarasem. Litość, wstręt, przerażenie, oto najpierwsze uczucia, których doznałem na ich widok. Były to dwa szeregi ludzi twarzami ku sobie zwróconych, ubranych w płaszcze i długie białe koszule, trzymających się za ręce, za ramiona lub szyje, którzy szli, w takt o ziemię uderzając nogami, kiwając się, rzucając głową naprzód i w tył, i sprawiając jakiś gwar głuchy, okropny, przerywany okrzykami, wyciem, jękami pełnemi wściekłości i strachu. Goya i konający magnetyzowany Poego mogliby dać jakieś pojęcie o tych postaciach. Były to twarze sine i konwulsyjnie wykrzywione, z oczami rozwartemi szeroko, z ustami pokrytemi pianą; twarze epileptyków albo ludzi trawionych gorączką; jedne rozjaśnione jakimś dziwnym uśmiéchem, inne wykrzywione jakby wskutek okropnego bólu, jeszcze inne ponure i groźne lub blade i nieruchome jak twarze umarłych. Od czasu do czasu, robiąc jedni drugim znak ręką, wydawali razem okrzyk przeraźliwy, rozdzierający, bolesny, podobny do tego, który może się wydobywać z piersi ugodzonjé śmiertelnym ciosem; potem postąpiwszy kilka kroków naprzód, wracali znowu stękając i jęcząc do swego tańca. Wtedy to rozpoczynało się falowanie białych kapturów, szérokich rękawów, warkoczy, czubów, głów pokrytych gęstym włosem rozdzielonym na długie loki poruszające się ustawicznie jak węże. Pomiędzy jednym a drugim szeregiem niektórzy fanatycy w świętym szale, chwiejąc się jak pijani, uderzali się o mury i drzwi domów; inni, jakby w zachwycie, szli powoli, wyprostowani, z twarzą podniesioną, z przymkniętemi oczami. Kilku, tak dalece z sił opadłych, że już sami ani chodzić ani nawet ustać na nogach nie mogli, wlekli towarzysze pod ręce jakby martwe ciała. Zamęt stawał się z każdą chwilą większy, wrzawa coraz bardziéj ogłuszająca. Głowy, kiwając się w tył i naprzód, poruszały się tak gwałtownym ruchem, iż zdawało się prawie niepodobném, aby od niego kręgi szyi nie pękły; krzyki wychodzące z tłumu były zdolne pierś ludzką rozsadzić. Ze wszystkich tych ciał zlanych potém wydobywała się woń ckliwa, nieznośna, podobna do téj, którą czujemy w zwierzyńcu przy klatkach małp i wielkich zwierząt. Od czasu do czasu jedna z tych okropnych, wykrzywionych twarzy podnosiła się w górę na nasz taras i wzrok mój spotykał się z dwojgiem tak strasznych, obłąkanych oczu, żem cofał się mimowoli. Co chwila zmieniały się we mnie wrażenia i uczucia, które wzbudzał ten widok: to wydawał mi się on wielką maskaradą, i śmiać się miałem ochotę; to jakimś szalonym pochodem obłąkanych, chorych w gorączce, pijanych zbrodniarzy, ludzi na śmierć skazanych, którzy usiłowali zagłuszyć w sobie ogarniający ich przestrach, i serce moje ściskało się boleśnie; to wreszcie widziałem tylko zewnętrzną, pełną malowniczéj dzikości stronę tego obrazu i patrzyłem nań, doznając artystycznéj rozkoszy. Ale powoli wewnętrzne znaczenie tego religijnego obrzędu zaczęło oddziaływać na mnie: uczucie, które ten szał wyrażał a którego my wszyscy doświadczamy nieraz, bo jest niém męczarnia ducha, miotającego się pod olbrzymiém ciśnieniem Nieskończoności, zbudziło się we mnie; i, tonąc wzrokiem w tym wierze, bezwiednie niemal szeptałem: Tak, czuję ciebie, siło tajemnicza i straszna: pod twoją ręką potężną miotam się bezsilnie; myśl o tobie uciska mnie, bo ani cię pojąć ani ogarnąć nie mogę; serce moje drży, rozum słabnie, widzę całą nicość moją! A oni przeciągali ciągle tam na dole przedemną, jak fala za falą, bladzi, z potarganym włosem, z obłąkanym wzrokiem, wydając błagalne okrzyki wraz z którymi, zdawało się, że ich życie uleci. Jakiś starzec, istny obraz króla Leara, chwiejąc się, wysunął się na przód z szeregów i rzucił się w stronę do muru, chcąc głowę o ten mur roztrzaskać: wstrzymali go towarzysze. Jakiś młodzieniec padł na ziemię bez zmysłów, jak piorunem rażony. Inny, z włosem długim, rozwianym po plecach, z twarzą w dłoniach ukrytą, przeszedł krokiem powolnym, schylony aż do ziemi, jak człowiek od Boga wyklęty. Przechodzili beduini, maurowie, berberowie, murzyni, olbrzymy, mumie, satyry, oblicza świętych, ptaków drapieżnych, kanibalów, sfinksów, bożyszcz indyjskich, furyj, faunów, szatanów. Wszystkich razem, mogło ich być do cztérechset ludzi. Mniéj niż w pól godziny przeciągnęli wszyscy. Na ostatku szły dwie kobiéty (bo i kobiéty mogą należéć do bractwa), dwie postacie wyglądające tak, jak gdyby były żywcem pogrzebane i przed chwilą zaledwie opuściły groby, dwa kościotrupy żyjące, obleczone w białą odzież z włosami zasłaniającemi częściowo twarze, z pianą na ustach, z szeroko rozwartemi oczami, z sił opadłe, lecz jeszcze ożywione jakimś ruchem, o którym już nie mogły miéć świadomości, wykrzywiające się konwulsyjnie, krzyczące, padające na ziemię i z wysiłkiem podnoszące się znowu; a pośród nich starzec olbrzymiego wzrostu, postać stuletniego czarnoksiężnika, w długiéj białéj koszuli, który, wyciągając dwoje długich, chudych ramion, na przemiany kładł ręce na głowy to jednéj, to drugiéj kobiety, na znak opieki, i pomagał im podnosić się z ziemi. Za temi trzema upiorami podążał tłum uzbrojonych arabów, kobiét, żebraków, dzieci; i cała ta zgraja, dzika, opętana, cały ten odmęt nędzy ludzkiéj wylał się na plac i zniknął nam z oczu.


∗             ∗

Inném niemniéj ciekawém widowiskiem, które mieliśmy w Tangierze, a które tém silniejsze uczyniło na mnie wrażenie, żem się go wcale nie spodziewał, były uroczystości na pamiątkę urodzin Mahometa.
Wracając z przechadzki po morskiém wybrzeżu usłyszałem kilka wystrzałów w stronie Soc-di-Barra: natychmiast więc tam pośpieszyłem i, w piérwszéj chwili, nie poznałem tego, tak dobrze znanego mi miejsca. Soc-di-Barra zmieniło się zupełnie. Począwszy od murów miasta aż do wierzchołka wzgórza, na całym tym placu roiło się od ludu; zalegał go tłum arabów, całkiem biały, niezmiernie ożywiony i wielki. Powiedziałem wielki, bo chociaż w istocie wszystkich razem mogło być tu ludzi z jakie trzy tysiące, jednak rozproszeni i ugrupowani byli w taki sposób, że naprawdę, w skutek optycznego złudzenia, wyglądali jak tłum bardzo wielki. Na wszystkich podniesieniach gruntu, niby na krużgankach lub w lożach, siedziały, na sposób wschodni, gromadki kobiet arabskich, nieruchomych jak posągi, zwróconych w stronę dolnéj części placu Soc-di-Barra. Tu. po jednéj stronie tłum rozdzielił się na dwie połowy, zostawiając w środku szeroką wolną przestrzeń, po któréj przelatywał cwałem oddział konnicy, uszykowany w jeden szereg, strzelając ze swych długich strzelb: po drugiéj arabowie i arabki, w większych i mniejszych gromadkach skupiali się do koła opowiadaczy, poskromicieli wężów, ludzi fechtujących się, grających w piłkę, muzykantów, żołniérzy. Na wierzchołku wzgórza, pod wspaniałym namiotem z przodu rozwartym, bielił się olbrzymi zawój wicegubernatora Tangiem, który w swojéj własnéj osobie prezydowal zabawie, siedząc na ziemi w kole innych maurów. Ztamtąd, patrząc w dół po pochyłości, widać było gdzieniegdzie śród tłumu żołniérzy poselstw w ich jaskrawych czerwonych kaftanach, parę czarnych cylindrów, parę parasolików żon europejskich konsulów; uwijali się tam również nasi dwaj malarze Bisco i Ussi z albumami i ołówkami w ręku; daléj za tłumem rozścielał się Tangier, za Tangierem morze. Huk strzałów, wrzaski żołniérzy konnicy, dzwoneczki przekupniów wody, wesołe okrzyki kobiót, dźwięki piszczałek, trąbek, bębenków, wszystko to razem tworzyło wrzawę niesłychaną, która dodawała jeszcze dzikości temu niezwykłemu obrazowi, zalanemu olśniewającém światłem południa.
Moja wielka ciekawość ciągnęła mnie jednocześnie w dziesięć miejsc conajmniéj. Lecz okrzyk zachwytu. wydobywający się z gromadki kobiét arabskich, kazał mi najprzód biedź w stronę popisującéj się konnicy. Ujrzałem dwunastu żołniérzy, wysokich, w śpiczastych fezach, białych płaszczach i w kaftanach pomarańczowych, niebieskich i czerwonych a pośród nich odznaczającego się niemal kobiécą wytwornością w ubraniu, młodego chłopca, syna gubernatora Rifu. Stawali wszyscy w szeregu pod murami miasta, a na znak dany ręką przez syna gubernatora, który znajdował się w środku, razem z miejsca puszczali się cwałem. W pierwszéj chwili, w biegu koni dawał się dostrzegać pewien nieporządek, pewne wahanie się; lecz wkrótce szereg się wyrównywał, i niby jeden potwór olbrzymi, stubarwny, o dwunastu głowach, pędził już naprzód jak wicher. Wówczas jeźdźcy, przykuci do siodeł, z czołem wzniesioném, z płaszczem rozwiewającym się w powietrzu, podnosili strzelby wysoko po nad głowy, przyciskali je ruchem konwulsyjnym do ramienia, dawali ognia wszyscy razem, wydając okrzyk tryumfu i wściekłości i znikali w obłoku kurzawy i dymu. W kilka minut potém wracali powoli, w nieładzie, konie były zakrwawione i pianą pokryte, jeźdźcy choć w postawie dumnéj widocznie znużeni; po niejakiéj chwili znowu stawali w szeregu i za daném hasłem znowu pędzili naprzód. Za każdym razem gdy dawali ognia, kobiéty arabskie, jak niegdyś damy na turniejach, pozdrawiały oddział tych dzielnych żołnierzy jakimś dziwnym okrzykiem, w którym słychać było jednozgłoskowy wyraz: Ju, ju, powtarzający się z niezmierną szybkością i podobny do owego przenikliwego okrzyku, za pomocą którego dzieci wyrażają nieraz swoją radość.
Ztamtąd poszedłem przyjrzéć się grze w piłkę. Około piętnastu nie więcéj arabów, młodych chłopców, mężczyzn dorosłych a nawet starców z siwemi brodami, z których jedni mieli strzelby przewieszone przez ramię, inni płaszcze przy boku, grało w piłkę skórzaną wielkości sporéj pomarańczy. Jeden z grających brał ją do ręki, upuszczał na ziemię i podrzucał nogą do góry; wszyscy inni biegli za nią, aby ją w lot schwycić; ten co ją złapał czynił z nią to samo co i piérwszy; i w ten sposób gromadka grających, podążając za piłką oddala się nieco; potóm jednak, wszyscy razem zgodnie, wracali znowu do miejsca, w którem grę rozpoczęli. Ale najciekawszym z całéj téj gry były ruchy grających. Skoki baletników, postawy tancerek, giesta miarowe, coś ceremonialnego i obmyślonego z góry jakby w kadrylu, jakaś powaga i miękkość zarazem, jakiś dziwny ład w obrotach i poruszeniach, w posuwaniu się naprzód i we wracaniu na dawne miejsca, słowem, jakieś prawidła przestrzegane sumiennie, których wszakże nie udało mi się pochwycić. Biegali i podskakiwali wszyscy razem na małéj przestrzeni, cisnęli się, mięszali się z sobą, a nikt nikogo nie potrącił, nie było najmniejszego nieporządku. Piłka podlatywała wysoko w górę, spadała na ziemię, podskakiwała pomiędzy temi nogami i po nad temi głowami, a zdawało się że się jéj nikt nie dotyka, że jéj nikt nie porusza, że wszystkie jéj obroty spowodowane są jakimiś prądami dwu wiatrów sobie przeciwnych. Śród całego tego ruchu ani jednego słowa, ani jednego okrzyku, ani jednego uśmiéchu. Starzy i młodzi, wszyscy tu byli zarówno poważni, milczący, wyłącznie grą zajęci, jakgdyby ta gra była jakąś obowiązkową, smutną robotą. Tylko oddech trudny i szelest pantofli dawał się słyszeć w tej wielkiej ciszy.
Opodal, otoczeni inném kołem widzów, tańczyli murzyni, przy dźwiękach piszczałki i małego bębenka, mającego kształt ostrokręgu, po którym uderzano kawałkiem drzewa zgiętym w półksiężyc. Było ich ośmiu, drabów wielkich, czarnych i błyszczących jak heban, za cały ubiór mieli na sobie długie białe koszule, przepasane w stanie sznurem zielonym. Siedmiu, trzymając się za ręce, tworzyło koło, ósmy znajdował się w środku, i wszyscy razem tańczyli, a raczéj poruszali się tylko w takt muzyki, nie zmieniając prawie miejsca, jakimś dziwnym, miarowym, nie dającym się opisać ruchem bioder, któremu towarzyszył uśmiech satyra i wyraz tego bezmyślnego zadowolenia, téj zwierzęcéj rozkoszy, którym się odznacza czarne to plemię. Podczas gdym się przyglądał téj scenie, dwaj chłopcy, z których każdy mógł mieć lat około dwunastu, znajdujący się pośród widzów, dali mi taką próbkę dzikości krwi arabskiéj, że jéj nie zapomnę długo. Nagle, nie wiem już z jakiéj przyczyny, poskoczyli ku sobie, spletli się jakby dwa tygrysy i zaczęli szarpać wzajemnie swoje twarze i szyje zębami i paznokciami z taką wściekłą dzikością, że aż straszno było na nich patrzéć. Zakrwawionych, pokaleczonych malców zaledwo dwu silnych ludzi rozdzielić zdołało, a musiano ich jeszcze przez czas pewien mocno trzymać, aby znowu nie rzucili się na siebie.
Miłośnicy fechtunku pobudzali do śmiéchu. Nie podobna wystawić sobie całego dziwactwa, całéj niedorzeczności téj szkoły a nazywam ją szkołą dlatego, że i w innych miastach Marokko, jak się przekonałem następnie, fechtują się w taki sam sposób. Jakieś ruchy skoczków na linie, susy całkiem niepotrzebne i bezcelowe, wykręcanie się, podrygiwanie i razy, o których spadnięciu oznajmiała już z góry ręka opisująca wielkie koło w powietrzu. Wszystko to odbywało się tak flegmatycznie i z taką powagą, iż zaręczam, że piérwszy lepszy nasz nauczyciel fechtunku mógłby obić porządnie tych czterech zapaśników bez obawy, aby którykolwiek z nich potrafił mu się w taki sam sposób wywzajemnić. A jednak arabowie zabrani do koła przyglądali się temu widowisku z rozwartemi ustami i wielu z nich, od czasu do czasu spoglądało na mnie ciekawie, jakby chcąc w moich oczach wyczytać zdziwienie. Pragnąc zrobić im przyjemność udawałem wielkie zdumienie i zachwyt. Wówczas kilku widzów usunęło się na stronę, abym mógł nieco posunąć się naprzód i niebawem znalazłem się otoczony, ściśnięty ze wszystkich stron przez arabów, co dało mi możność zaspokojenia życzenia, które miałem oddawna zbadania trochę bliżéj zapachu właściwego typ ludziom, przyjrzenia się wszystkim znaczkom i kreskom na ich skórze, ledwie dostrzegalnym poruszeniom ich nozdrzy, ust i powiek, słowem uchwycenia wszystkich tych drobnych szczegółów, które mieszą koniecznie ujść uwagi przechodnia, a które jednak służą do zrozumienia wielu i wielu rzeczy. Jeden z żołniérzy poselstwa włoskiego spostrzegł mnie zdaleka w tym ścisku, a sądząc żem był w nim mimowolnym więźniem, pospieszył mi na ratunek i oswobodził mnie, wbrew mojéj woli, przy pomocy rozdawanych hojnie na prawo i na lewo pięści i szturchańców.
Kółko Otaczające opowiadacza, chociaż najmniejsze, było jednak najpiękniejsze ze wszystkich. Przybyłem tam właśnie w chwili, kiedy, ukończywszy zwykłą modlitwę, opowiadacz rozpoczynał jakąś nową opowieść. Byłto człowiek pięćdziesięcioletni, prawie czarny, z brodą czarną, wielkiemi błyszczącemi o-czarni, owinięty, jak i wszyscy marokańscy opowiadacze, w szerokie białe okrycie, związane ciasno koło głowy sznurem ze skóry wielbłądziéj, co nadawało jego całéj postaci powagę starożytnego kapłana. Mówił powoli, głosem donośnym, stojąc w środku kola utworzonego przez słuchaczy a dwaj grajkowie, jeden na klarnecie, drugi na bębenku, wtórowali mu zcicha. Może opowiadał jakieś dzieje miłosne, może przygody jakiegoś słynnego zbójcy lub wielkiego sułtana. Nie rozumiałem ani słowa. Ale jego ruchy były tak dobitne, głos tak wyrazisty a twarz tak wymowna, że jakiś niby promyczek tego co wypowiedział, od czasu do czasu i do mnie przenikał. Zdało mi się, że mówi o jakiéjś długiéj pielgrzymce; naśladował ruch znużonego konia; wskazywał na widnokręgi olbrzymie; szukał do koła siebie kropli wody, opuszczał ręce i zwieszał głowę jak człowiek zmęczony. Potém, na raz, spostrzegał cóś daleko przed sobą, zdawał się być w niepewności, z początku swoim oczom nie wierzył, wreszcie twarz jego rozjaśniała się, przyśpieszał kroku, przybywał do celu, dziękował Bogu i padał na ziemię, wydając głębokie westchnienie i śmiejąc się z radości, że może spocząć w cieniu drzew prześlicznej oazy, któréj znaleść nie miał już nadziei. Słuchacze stali nieruchomi, niemal oddech tamując, odzwiercia dlając w wyrazach twarzy wszystko to co opowiadał mówca; a w chwili téj, kiedy cała ich dusza była w oczach skupiona, każdy mógłby łatwo wyczytać w nich tę prostoduszność i świeżość uczuć, które zwykle ukrywają starannie pod zewnętrzną osłoną dzikiéj cierpkości. Opowiadacz chodził w prawo i w lewo, rzucał się na przód, w tył się cofał, ukrywał twarz w dłoniach, wznosił ręce do nieba, a w miarę tego jak w zapał wpadał i głos podnosił, grajkowie piszczeli i bębnili coraz silniéj, słuchacze cisnęli się do koła niego z coraz większém zajęciem, aż wreszcie opowiadanie zakończył okrzyk wielki, donośny, klarnet i bębenek jakby na wiwat wzleciały w powietrze a tłum wzruszony, przejęty, rozproszył się, zwolna ustępując miejsca innym słuchaczom.
Trzej grajkowie otoczeni byli kołem liczniejszém niż wszystkie inne. Postacie, ruchy i granie tych ludzi uczyniły na mnie niezwykłe wrażenie. Wszyscy trzej byli koszlawi, olbrzymiego wzrostu i wygięci od stóp do głowy na sposób owych dziwacznych figurek, wyobrażających wielkie C. na tytułach niektórych pism illustrowanych. Jeden grał na piszczałce, drugi na jakimś dziwnym instrumencie w rodzaju klarnetu, o ile mi się zdaje, połączonego, nie wiem już doprawdy w jaki sposób, z dwoma myśliwskimi rogami, rozchodzącymi się w różne strony, z których wydobywały się nigdy niesłyszane dźwięki. Ci trzej ludzie, owinięci w łachmany, uszykowani w jeden szereg i stykając się biodrami, jakgdyby z sobą związani, obchodzili w kółko mały placyk, pozostawiony dla nich przez widzów a raczéj słuchaczy, grając ciągle z jakąś rozpaczliwą, że tak powiem, zawziętością, jeden i ten sam motyw, jedyny, być może, który umieją i który powtarzają już od lat pięciudziesięciu. Nie umiałbym opisać tego jak się poruszali. Było to cóś średniego pomiędzy chodem a tańcem; jakieś skoki przypominające żerującą kurę, jakieś ściskania ramionami wykonywane niby machinalnie przez wszystkich trzech jednocześnie i tak niepodobne do żadnego z naszych ruchów, tak nowe, tak dziwne, że im dłużej się im przyglądałem, tém więcéj dawały mi do myślenia, jakgdyby miały wyrażać jakąś ideę, lub wypływać z jakiéjś charakterystycznéj właściwości ludu arabskiego. I dziś jeszcze często się nad tém zastanawiam. Ci nieszczęśliwi, oblani potem, już przeszło od godziny grali i kręcili się w kółko z niewzruszoną powagą, a tłum z kilkuset osób złożony, stojąc w skwarze i blasku południowego słońca, ściśnięty, nieruchomy, słuchał ich, nie dając żadnéj oznaki ani zadowolenia ani też znudzenia. Hałas i zgiełk największy dolatywał od strony gromadki otaczającéj żołnierzy, do któréj z kolei przeszedłem. Żołnierzy było dwunastu, młodych i starych, w kaftanach i w fezach, w białych kaftanach i bez kaftanów, jedynie w koszulach, uzbrojonych w strzelby-skałkówki, do których z jakiéjś miarki proch sypali; w Marokko bowiem nie używają ładunków. Jakiś starzec, widocznie posiadający wyższą rangę, kierował całém widowiskiem. Na dane przez niego hasło, wszyscy, biegąc, zamieniali z sobą miejsca i przyklękali na jedno kolano. Wówczas jeden z nich zaczynał cóś śpiewać fałszywym, przenikliwym głosem, wywodząc najdziwniejsze trele; śpiew trwał kilka minut, słuchano go w głębokiém milczeniu. Potém, odrazu, wszyscy zrywali się na równe nogi, stawali w kółko i, dając wielkiego susa, z okrzykiem radości obracali w dół strzelby i strzelali w ziemię. Nie podobna wystawić sobie szybkości, gwałtowności, szalonego wesela, szatańskiego jakiegoś czaru, które miał w sobie ten wir, że go tak nazwę, pełny huku i błysków, widziany przez obłok kurzawy i dymu, który oblewały, przenikały słoneczne promienie. Pomiędzy widzami, o kilka kroków odemnie, stała dziewczynka arabska, dziesięcio czy dwunastoletnia, nienosząca jeszcze zasłony, jedna z najpiękniejszych twarzyczek, jakie widziałem w Tangierze, o cerze śniadéj, bladéj, niezmiernie delikatnéj, o wielkich, ślicznych niebieskich oczach, w których w téj chwili malował się wyraz nieopisanego zdziwienia. Dziewczynka bowiem spostrzegła cóś, co w jéj mniemaniu było stokroć ciekawszém i dziwniejszém niż to wszystko co robili żołnierze. Tém niepospolitym widowiskiem dla niej byłem ja, a raczéj moje ręce, z których właśnie ściągałem rękawiczki, tę drugą skórę, u jak mówią dzieci arabskie, którą chrześcianie zdejmują z rąk, nie przyczyniając sobie przez to najmniejszego bólu.
Wahałem się przez chwilę czy mam iść czy nie iść patrzéć na poskromiciela wężów, ale ciekawość wstręt przemogła. Ci, tak nazwani poskromiciele, należą do bractwa Aissauczyków i twierdzą, że z łaski opiekuna swego Ben-Aissa mają taki przywiléj, iż ukąszenie chociażby najbardziéj jadowitych zwierząt szkodzić im nie może. Rzeczywiście, wielu podróżników, ze wszech miar zasługujących na wiarę, zapewnia, iż na własne oczy widziało kilku takich czarodziejów? jak pozwalali ugryść się do krwi, nie doznając ztąd żadnych złych następstw, wężom, których straszliwy jad o śmierć przyprawiał zwierzęta użyte następnie dla stwierdzenia jego obecności; dodają przytém, iż żadną miarą nie zdołali odkryć sposobów, których używają ci zręczni szarlatani, aby ukąszenie takie nieszkodliwém uczynić. Aissauczyk, którego widziałem, przedstawił widok okropny wprawdzie ale nie krwawy. Byłto arab małego wzrostu, blady, z twarzą przypominającą twarze oprawców, z włosami długimi jakby król-merowing, ubrany w rodzaj jakiéjś koszuli niebieskiéj, która okrywała go całego aż do stóp sięgając. Kiedym się zbliżył, skakał dziwacznie do koła skóry baraniéj, rozesłanéj na ziemi, z pod któréj wyglądał otwór zawiązanego worka, w którym znajdowały się węże; i skacząc śpiewał, przy akompaniamencie fletu, jakąś tęskną piosenkę, która musiała być wezwaniem do świętego patrona. Po ukończonym śpiéwie miał długą przemowę do zgromadzonych, przemowę, któréj towarzyszyły wyraziste ruchy a któréj celem było uzbieranie trochy groszaków; potem ukląkł przed skórą baranią, rozwiązał worek, pogrążył w nim rękę i wyciągnął z niego, z ostrożnością niemałą, długiego, zielonego, pełnego życia węża, z którym obszedł do koła zebranych widzów, aby mu się mogli zbliska przypatrzyć. Następnie zaczął obracać i wywijać nim na wszystkie strony jak kawałkiem powroza. Brał go za szyję, trzymał za ogon w dół zwieszonego, owinął go sobie koło głowy, chował w zanadrze, kazał mu przełazić przez otwory w obręczą bębenka, rzucał na ziemię, zlekka nogą przyciskał, okręcał koło szyi. Okropne zwierzę podnosiło płaską głowę, wysuwało język, wykrzywiało się, zwijało, wyciągało z tą swoją ohydną, szkaradną giętkością, która zdaje się być wyrazem podłéj, zdradzieckiéj uniżoności i miotało z oczu malutkich całą tę wściekłość, która w niém wrzała; jednak nie ukąsiło ani razu ręki, która je więziła. Gdy Aissauczyk zmęczył się już tą pracą, wówczas ścisnął węża za kark, włożył mu mały kawałek żelaza do pyszczka tak, aby go nie mógł zamknąć i obchodził z nim po kolei otaczających widzów, każąc im przyglądać się zębom zwierzęcia; co zresztą, mojém zdaniem, było zupełnie zbyteczne, bo chociażby nawet na nich jad pozostał, toć przecie wąż nie pokąsał nikogo. Potém wziął go znowu w obie ręce, ogon zaś jego włożył sobie do ust i zaczął poruszać szczękami; wąż wykręcał się wściekle. Nie czekając już dłużéj uciekłem.
W téj chwili ukazał się na Soc-di-Barra nasz włoski pełnomocnik. Z wierzchołka wzgórza spostrzegł go wice-gubernator, pośpieszył na jego spotkanie i zaprowadził pod swój namiot, gdzie niebawem zebrali się wszyscy ci, którzy mieli należéć do przyszłéj karawany, a więc i ja w ich liczbie. Wówczas nadbiegli grajkowie i żołnierz, utworzyło się wielkie półkole z arabów przed namiotem, mężczyźni na przodzie, płeć piękna w w małych gromadkach za nimi; i rozpoczął się taniec szalony śród śpiewów, wrzasków i wystrzałów, który trwał przeszło godzinę w obłokach dymu, przy dźwiękach nielitościwéj muzyki i okrzykach wyrażających zapał i uwielbienie kobiet i dzieci, ku wielkiemu zadowoleniu wicegubernatora i naszéj niemałéj radości. Przed końcem bachanalli nasz pełnomocnik włożył cóś żółtego do ręki pewnego arabskiego żołniérza, z prośbą, aby to zaniósł temu, kto kierował tém widowiskiem. Żołniérz wrócił po chwili z odpowiedzią, a raczéj z podziękowaniem od obdarowanego, które brzmiało jak następuje: „Poseł Italii zrobił dobry uczynek. Niech Allah błogosławi każdy włos jego brody.“
Zabawa trwała aż do zachodu słońca. Dziwna, naprawdę, zabawa! Trzej przekupnie wody wystarczyli najzupełniéj do zaspokojenia potrzeb całego tego tłumu, pozostającego prawne bez ruchu, przez pół dnia, pod palącymi promieniami afrykańskiego słońca. Mareng był może pieniądz największy, puszczony w obieg w tem niezwykłém zbiorowisku ludzi. Jedynemi przyjemnościami były: patrzenie i słuchanie. Żadnego miłosnego skandalu, ani jednéj bójki na noże, ani jednego pijanego! Nic wspólnego z zabawami ludowemi naszych ucywilizowanych krajów.
Oprócz przyglądania się tym wszystkim widowiskom, ja i moi przyszli towarzysze podróży robiliśmy częste wycieczki w okolice Tangiem, które niemniéj są ciekawe od samego miasta. Dokoła murów, otaczając miasto jakby pasem, ciągną się ogrody i sady, należące po największéj części do konsulów i ministrów, wszystkie prawie opuszczone i źle uprawne lecz niemniéj pokryte bujną roślinnością, która, dla swego wzrostu, nie potrzebuje starań ręki ludzkiéj. Są to długie szeregi aloesów, podobnych do olbrzymich lanc zatkniętych w środku pęków ogromnych zakrzywionych mieczów; taki kształt bowiem mają ich liście, których ostre końce, wraz z włóknem liścia używają arabowie do zszywania ran; figi indyjskie[2], kermes del Inde, jak je zowią w maurytańskim języku, niezmiernie wysokie, o liściach grubości wielkiego palca, które wznoszą się na ścieżkach utrudniając przejście; figi zwyczajne, w cieniu których można byłoby rozpiąć dziesięć namiotów; dęby, akacye, oleandry, krzaki rozmaitego kształtu, które splatają swoje gałęzie z gałęźmi drzew najwyższych i tworzą wraz z bluszczem, winoroślą, trzciną i cieniem, całe stosy i piramidy splątanéj zieleni, pod którą nikną ścieżki i rowy. W wielu miejscach trzeba iść omackiem. Z jednéj posiadłości do drugiéj przechodzić musieliśmy przez żywopłoty, w których otwór wycięto, albo po parkanach zwalonych pośród traw i kwiatów, które do pasa dorosłemu człowiekowi sięgają: nigdzie nie spotykaliśmy nikogo. Tu i owdzie jakiś domek biały, napół ukryty pomiędzy drzewami, i jakaś studnia z kołem, wodą z któréj za pomocą małych, krzyżujących się kanatów zraszają pola, oto jedyne skazówki pracy i własności. Gdyby nie kapitan generalnego sztabu, który nam towarzyszył w wycieczkach, a który jest przewodnikiem wybornym, nieraz byłbym się zabłąkał śród téj bujnéj, poplątanéj roślinności; często musieliśmy wołać jeden drugiego po imieniu jak w labiryncie, aby nie stracić się z oczu w téj olbrzymiéj zieleni, w któréj pływaliśmy, zanurzaliśmy się, torując sobie drogę rękami, nogami i głową, z szaloną jakąś radością, niby dzicy ludzie, wracający z niewoli do swych lasów dziewiczych.
Poza tym pasem ogrodów i sadów nie ma już ani drzew, ani domów, ani parków i żywopłotów, ani żadnych znaków świadczących o podziale gruntów. Wzgórza, dolinki zielone, równiny falujące, na których gdzieniegdzie pasie się jakaś trzoda bez pasterza lub cwałuje młody koń, którego nikt nie pilnuje. Pamiętam, iż tylko raz jeden zdarzyło mi się widziéć człowieka uprawiającego ziemię. Był to arab, który poganiał osła i kozę wprzęgniętych do malutkiego, dziwacznego pługa, zrobionego, być może, na wzór tych, których używano przed czterema wiekami; pług ten wykopywał zaledwie dostrzegalną bruzdę w ziemi usianéj kamieniami i porosłéj chwastem.
Kilka osób zapewniało mię uroczyście, że do pługa, jak to na własne oczy widziéć miały, nieraz zaprzęgają osła i kobiétę; co może dać pojęcie o stanie rolnictwa w Marokko i o wielu innych jeszcze rzeczach. Jedyny nawóz, którego tu używają, jest popiół ze słomy palonéj na polach zaraz po żniwie; a jedynym środkiem, który ma zapobiegać zmniejszaniu się żyzności takich gruntów, na których w jednym roku zasiewano zboże, w drugim grykę, jest pozostawienie ich na rok trzeci odłogiem, to jest na pastwisko. Pomimo to, a może właśnie dla tego, ziemia, po kilku zbiorach już się wycieńcza, i wówczas rolnicy wędrowni idą uprawiać inne grunta, które z kolei również opuszczają, wracając nieraz do dawniejszych. W ten więc sposób, tylko bardzo mała cząstka ziemi arabskiéj bywa jednocześnie uprawianą; téj ziemi, która przy tak lichéj nawet uprawie wraca człowiekowi sto ziarn za jedno w jéj łono rzucone.
Najpiękniejszą, niezaprzeczenie, przechadzką, była ta, którą odbyliśmy razy kilka do przylądku Spartel, owego Ampelusium starożytnych, utworzonego przez ostatni północno-zachodni kraniec afrykańskiego lądu. Jest to góra szarego kamienia, trzysta metrów wysoka, ścięta prostopadle od strony morza, mająca u spodu wielkie jaskinie, które, w starożytności, po największéj części, były poświęcone Herkulesowi: specus Herculi sacer. Na wierzchołku téj góry wznosi się słynna latarnia morska, wystawiona przed kilkoma laty i utrzymywana przez większą część państw europejskich, które rok rocznie zasilają ją pewnym podatkiem. Byliśmy na szczycie wieży i w saméj wielkiéj latarni, która ostrzegające swe światło śle na dwudziesto pięciomilową odległość. Stamtąd roztacza się widok na dwa lądy i na dwa morza: na ostatnie końce Śródziemnego morza, na olbrzymi widnokrąg Atlantyku, morza ciemności, Bar-ed-Dolma jak je zowią Arabowie, które chłoszcze podnóże skały; na brzeg hiszpański od przylądka Trafalgaru aż do przylądka Algiesiry; na brzeg afrykański od morza Śródziemnego aż do gór Ceuta, tych septem fratres Rzymian; wreszcie w oddali, na zarysowującą się niejasno olbrzymią skałę Gibraltaru, téj odwiecznéj strażnicy, bramy starego lądu, kresu tajemniczego dla starożytnego świata.
Podczas tych przechadzek bardzo mało spotykaliśmy ludzi: po największéj części arabów, którzy przechodzili prawie na nas nie patrząc, i od czasu do czasu jakiegoś maura na koniu, który musiał być osobą znakomitą czy to ze względu na swoje bogactwo czy na swój urząd, bo otaczał go oddział zbrojnych ludzi; taki maur zwykle mierzył nas od stóp do głowy pogardliwém spojrzeniem. Kobiety, spostrzegłszy nas, osłaniały swe twarze staranniéj niż w mieście; były i takie, które mruczały cóś gniewnie, lub odwracały się do nas plecami. Niektórzy arabowie natomiast zatrzymywali się przed nami, patrzyli na nas wzrokiem, w którym zdawała się jakaś prośba malować, wymawiali kilka słów, a potém szli daléj w swoją drogę, nie oglądając się nawet. Z początku nie rozumieliśmy coby to miało znaczyć. Następnie wytłumaczono nam iż ci ludzie prosili nas, abyśmy się za nich wstawili do Boga dla wyjednania im jakiéjś łaski. Istnieje bowiem mniemanie bardzo rozpowszechnione pomiędzy arabami, że ponieważ modlitwy muzułmanów są niezmiernie miłe Bogu, On zatém nie śpieszy z udzieleniem łask o które go proszą, dla tego, by sobie przedłużyć przyjemność słuchania tych modlitw; przeciwnie zaś modlitwy niewiernych, takich psów naprzykład jak żyd lub chrześcianin, do tego stopnia są dlań nieznośne, że byle tylko uwolnić się od nich, gotów wysłuchać je ipso facto. Jedyne twarze przyjazne które napotykaliśmy czasem, były to twarze chłopców żydowskich, czwałujących w małych oddziałach, na osiołkach lub koniach ze wzgórka na wzgórek i rzucających nam w przelocie wesołe: Buenos dias, caballeros!
Pomimo miłego, urozmaiconego życia, które wiedliśmy w Tangierze, wszystkim nam jednak pilno już było puścić się w drogę, a to dlatego aby módz wrócić w czerwcu przed nastaniem wielkich upałów. Pełnomocnik włoski posłał do Fez kuryera z oznajmieniem, iż poselstwo gotowe; ale i na powrót kuryera trzeba było czekać co najmniéj dni dziesięć. Mówiono w mieście, że eskorta już jest w drodze; mówiono również, iż nie wyruszyła jeszcze ze stolicy; były to wszystko pogłoski niepewne i kłamliwe, jakgdyby ten Fez upragniony znajdował się nie o dwieście dwadzieścia kilometrów od Tangieru, ale co najmniéj o jakie dwa tysiące mil. Pod pewnym względem cieszyliśmy się nawet z tego, bo ta piętnastodniowa przejażdżka przybierała w naszéj wyobraźni rozmiary długiéj podróży, a Fez miał dla nas powab jakiegoś tajemniczego grodu. Do rozbudzenia naszéj ciekawości dopomagały niepomału wszystkie te dziwne rzeczy, które opowiadali o tém mieście, o jego mieszkańcach i o niebezpieczeństwach podróży ci wszyscy, którzy już tam byli z innemi poselstwami. Zapewniali nas oni, że na powitanie w stolicy otoczyły ich tysiące jeźdźców, którzy na wiwat strzelali do nich tak blisko, iż o mało nie powypalali im oczu i że świst niejednéj kuli przelatującéj mimo oczu słyszeli; dodawali przytém, że my włosi, bardziéj niż kto inny, powinniśmy być do tego przygotowani, iż nie jednego z nas może ugodzić w głowę (przez pomyłkę) kula wymierzona na biały krzyż narodowej chorągwi, który zapewne wyda się arabom zniewagą Mahometa. Mówili nam o niedźwiadkach, wężach, tarantulach, o chmurach szarańczy, o pająkach i ropuchach olbrzymich, które znajdziemy po drodze i w naszych namiotach. Opisywali w najczarniejszych barwach wjazd poselstwa do Fez, pośród mnóstwa koni i niezliczonego, nieprzyjaznego tłumu, po ulicach wąskich, krętych, ciemnych, zawalonym śmieciem, kośćmi i ciałami gnijących zwierząt. Przepowiadali nam biédy i przykrości wszelkiego rodzaju, które na nas spaść miały podczas pobytu w Fez: nudy śmiertelne, osłabienie, dyssenterye gwałtowne, reumatyzmy, komary olbrzymie a tak zajadle, że w porównaniu do nich komary naszych krajów są to muszki niewinne. Na dobitkę, podług ich słów, miała nas opanować tam nieprzeparta tęsknota za krajem; i z tego powodu opowiadano nam o młodym malarzu z Brukselli, który udał się do Fez z poselstwem belgijskiém, i który już po tygodniu został napadnięty przez tak wielki smutek, że poselstwo było zmuszone odesłać go conajprędzéj do Tangiem. z obawy aby nie umarł. Wszystko to było prawdą. Lecz, pomimo to, takie wiadomości zwiększały tylko naszą niecierpliwość. Przypomniałem sobie z tego powodu pewien żarcik mojéj matki, która widząc iż wszelkie jéj usiłowania w celu zniechęcenia mię do podróży do Fez żadnego nie odnoszą skutku, rzekła na ostatku z uśmiechem wprawdzie lecz zażalona widocznie: „Zresztą, masz słuszność: gdyby cię miała pożreć pantera, to i cóż w tém strasznego? Byle tylko o tym wypadku dzienniki pisały széroko!“
A teraz, każdy łatwo zrozumie, jak wysoko musieliśmy podskoczyć na krzesłach w owym dniu, kiedy pan Salomon Aflalo, drugi dragoman poselstwa, stanął we drzwiach jadalnego pokoju i rzeki głosem donośnym: „Przybyła eskorta z Fez.“
Z eskortą przybyły konie, muły, wielbłądy, masztalerze, a również namioty, dokładny opis drogi i miejsc, w których mieliśmy się zatrzymywać, podpisany przez sułtana, i zawiadomienie, iż poselstwo może już puścić się w podróż.
Wszakże trzeba było jeszcze kilka dni zaczekać, aby dać wypocząć ludziom i zwierzętom.
Zwierzęta umieszczono w kasbie. Następnego dnia poszliśmy je zobaczyć. Koni, licząc w to i konie z eskorty, było czterdzieści pięć wszystkich razem; ze dwadzieścia mułów pod wierzch i przeszło pięćdziesiąt mułów pod rzeczy, do których następnie dodano wiele innych jeszcze najętych w Tangierze; konie małe i zgrabne jak wszystkie konie marokańskie; muły silne; siodła pokryte suknem czerwoném; strzemiona zrobione z szerokiéj blachy żelaznéj, z obu stron zakrzywionéj w taki sposób, iż tworząc podstawę i oporę dla całéj nogi, służyły jednocześnie za ostrogę. Wszystkie niemal te biedne zwierzęta leżały skulone na ziemi, osłabione, nietyle może drogą przebytą ile niedostateczną ilością pożywienia, którego część być może została zamienioną, według istniejącego tu zwyczaju, na brzęczącą monetę, przez tych co je prowadzili. Kilku żołniérzy z eskorty znajdowało się w kasbie. Zbliżyli się do nas i zaczęli nam opowiadać, starając się za pomocą wyrazistych ruchów uczynić bardziéj zrozumiałem to, o czém mówili, że wiele cierpieli od gorąca i od pragnienia podczas drogi, która była bardzo uciążliwą, lecz że dzięki Allahowi przybyli przecież cało i zdrowo. Byli to murzyni i mulaci wszyscy w białych płaszczach, ludzie wysokiego wzrostu i kościści, miny zuchwałe, zęby białe i mocne, oczy takie, iż patrząc na nie, niejeden z nas sobie pomyślał, że przydałaby się tu jaszcze druga eskorta, któraby tak na wszelki wypadek, mogła nas oddzielać od tych naszych obrońców i stróżów. Podczas gdy moi towarzysze rozmawiali z nimi na migi, ja zacząłem szukać, śród mułów takiego, któryby miał w oczach najbardziéj łagodny, szlachetny i wzbudzający zaufanie wyraz; jakoż wkrótce go znalazłem; był to muł biały z nakrapianym grzbietem, któremu postanowiłem moje życie powierzyć, i z którym zatém, od tej chwili aż do mojego powrotu, zostawały związane wszystkie nadzieje włoskiego piśmiennictwa w Marokko.
Ztamtąd poszliśmy na Soc di-Barra, gdzie zostały rozpięte najgłówniejsze namioty. Była to dla nas przyjemność nie mała oglądać te domki z płótna, w których mieliśmy spać przez trzydzieści nocy, pośród miejscowości nieznanych i widzićé i słyszéć tyle dziwnych rzeczy, i pracować, każdy nad czemś inném, ten nad kartą geograficzną, ten nad obrazem, ten nad książką, ten znowu nad urzędowém sprawozdaniem tworząc wszyscy razem małą Italią pielgrzymującą przez państwo szeryfów. Były to namioty w kształcie walcowatego ostrokręgu, niektóre tak obszerne, iż mogły zmieścić ze dwadzieścia osób, wszystkie bardzo wysokie, z podwójnego płótna, z niebieskiemi szlakami, ozdobione u góry wielkiemi metalowemi gałkami. W znacznéj części należały do sułtana, i kto wie ile już piękności z jego haremu odpoczywało pod nimi podczas podróży z Fez do Mekinez i z Mekinez do Marokko! W jednym kątku obozu znajdowało się kilku żołniérzy z eskorty, na czele których stała jakaś osobistość nieznana, zdająca się oczekiwać na ministra Był to człowiek lat około trzydziestu pięciu, majestatycznéj powierzchowności, mulat, dosyć otyły, w olbrzymim, białym zawoju, w niebieskim płaszczu, w czerwonych spodniach, z mieczem w skórzanéj pochwie o rękojeści zrogu nosorożca. Minister, który w parę chwil potem nadszedł, przedstawił nam go. Był to dowódzca eskorty, generał wojsk cesarskich imieniem Hamed ben Kasem Buhamej, który miał nam towarzyszyć do Fez, napowrót nas odprowadzić i głową swoją odpowiadać sułtanowi za bezpieczeństwo głów naszych. Uścisnął nasze ręce bardzo uprzejmie i powiedział nam przez tłumacza, iż cesarz kazał mu oświadczyć ministrowi i reszcie poselstwa, że ma nadzieje iż podróż będzie pomyślną. Powierzchowność jego i układ sprawiły, żem już z większym spokojem mógł myśléć o zębach i oczach żołnierzy widzianych w kasbie. Nie był on piękny, lecz twarz jego miała wyraz łagodności i bystrości, które ufność wzbudziły. Niezawodnie musiał umieć czytać, pisać i rachować, słowem musiał być jednym z najbardziéj uczonych generałów armii, skoro minister wojny powierzył mu tę trudną misyą. W jego obecności zrobiono podział namiotów. Jeden z nich oddano malarzom; innym największym po namiocie posła, zawładnęli: komendant fregaty, kapitan głównego sztabu, wicekonsul i ja, wskutek czego orzeczono jednogłośnie że to będzie najbardziéj hałaśliwy namiot z całego obozu. Inny namiot został wybrany na salę jadalną. Potém wyznaczono namiot dla lekarza, dla tłumaczy, dla kucharzy, dla służby, dla żołniérzy poselstwa; dowódzca eskorrt i jego żołnierze mieli swoje własne namioty. Inne namioty miały być jeszcze dodane w dniu wyjazdu. Słowem można było przewidziéć, że utworzy się obóz prześliczny, a ja, na samą myśl o tém, doświadczałem już przedwczesnych przystępów szału opisowego.
Następnego dnia pełnomocnik w towarzystwie komendanta fregaty i kapitana, składali wizytę przedstawicielowi cesarskiego rządu, Sidi-Bargasowi. który, pod pewnym względem, pełnił obowiązki ministra spraw zewnętrznych w Tangierze. Przyłączyłem się do nich.
Byłem niezmiernie ciekawy widziéć zbliska takiego ministra spraw zewnętrznych, który pobiera od rządu, jeżeli pensya jego nie została podwyższoną od. lat dwudziestu, (co zresztą jest rzeczą bardzo wątpliwą) siedmdziesiąt pięć franków miesięcznie, licząc w to pieniądze przeznaczone na wydatki reprezentacyjne. To wynagrodzenie, tak liche, jest wszakże wspaniałe w porównaniu do tego jakie otrzymują gubernatorowie tutejsi, pobierający zaledwie pięćdziesiąt franków. Ztąd wszakże nie wynika bynajmniéj, aby urząd taki był sine cura i aby na nim osadzić było można byle kogo. Słynny sultan Abd-Er-Rahman, naprzykład, który panował od r. 1822 do 1859, nie znalazł nikogo odpowiedniejszego do piastowania tego urzędu jak pewnego kupca cukru i herbaty, który, choć został ministrem, nie przestał jednak zajmować się osobiście i czynnie swoim handelkiem w Tangierze i Gibraltarze. Instrukcye, które taki pan minister otrzymuje od rządu, pomimo iż są bardzo proste na pozór, mogłyby jednak wprawić w kłopot i najbardziéj mądrego dyplomatę. Pewien konsul francuski określa je w taki sposób: na wszystkie przedstawienia i prośby zagranicznych konsulów odpowiadać obietnicami; ze spełnieniem tych obietnic zwlekać o ile można najdłużéj; wygrywać na czasie; stwarzać trudności i przeszkody wszelkiego rodzaju proszącym: starać się znudzić ich do tego stopnia, aby sami zaniechali wszystkiego; ustępować jeżeli grożą, ale o ile możności najmniéj; w razie zaś gdyby działa miały się w to wdać, ustąpić zupełnie, zgodzić się na wszystko, lecz tylko w ostatniéj chwili. Wypada tu jednak nadmienić, że od czasu wojny z Hiszpanią, a zwłaszcza za rządów Mulej-el-Hassana, stan rzeczy zmniejszył się znacznie.
Udaliśmy się do kasby, gdzie znajduje się dom ministra. Szereg żołniérzy stał uszykowany po obu stronach bramy. Przebyliśmy ogród i weszliśmy do obszernéj sali, w któréj ujrzeliśmy ministra spraw zewnętrznych i gubernatora Tangieru, idących na spotkanie pełnomocnika.
W głębi sali była alkowa z sofą i kilku krzesłami; w jednym rogu bardzo skromne łóżko; pod łóżkiem serwis do kawy; ściany białe nie miały żadnéj ozdoby; podłogę pokrywały maty.
Usiedliśmy w alkowie.
Dwaj ludzie stojący przed nami, tworzyli między sobą dziwne przeciwieństwo. Jeden z nich, Sidi-Bargas. minister, był to piękny starzec z siwą brodą, dość jasnéj cery, z oczami niezmiernie żywemi i z szerokiemi wiecznie uśmiechniętemi ustami, które odsłaniały dwa szeregi wielkich zębów białych jakby kość słoniowa; z twarzy jego można było wyczytać odraza niepospolitą przebiegłość i zadziwiającą giętkość charakteru; te dwa przymioty tak niezbędne na stanowisku, które zajmował. Okulary, tabakierka, pewne ruchy ceremonialne ręki i głowy, nadawały mu niejakie podobieństwo do europejskiego dyplomaty. Znać w nim było człowieka nawykłego do obcowania z chrześcianami, wyższego, być może, nad wiele przesądów i wiele przekonań swoich rodaków, muzułmanina postępowca, maura, którego cywilizacya ogładziła już nieco. Drugi natomiast Kaid-Misfiui, zdawał się być wcieleniem Marokko. Byłto człowiek pięćdziesięcioletni, barwy spiżowéj, z czarną brodą, krępy, ponury, milczący, twarz jego wyglądała tak, jakgdyby na niéj nigdy uśmiéch nie postał. Miał głowę spuszczoną, oczy utkwione w ziemię, brwi ściągnięte: można byłoby mniemać, iż my wzbudzamy w nim głębokie uczucie pogardy. Patrzyłem nań z pod oka z wielką nieufnością. Zdawało mi się, że ten człowiek wówczas tylko usta otwiera kiedy ma wydać rozkaz aby głowa ludzka spadła mu pod nogi. Obaj mieli na głowach wielkie zawoje z muślinu i byli całkiem owinięci w przezroczyste kaiki.
Pełnomocnik za pośrednictwem tłumacza przedstawił tym dwu dygnitarzom komendanta fregaty i kapitana. Ponieważ byli to dwaj oficerowie, więc przedstawienie obyło się bez wszelkich objaśnień. Przedstawiając mnie natomiast, trzeba było wytłumaczyć mniéj więcéj dokładnie czém był ów zawód w którym pracowałem. Pełnomocnik uczynił to, lecz wsposób nieco hyperboliczny. Sid-Hamed przez chwilę zdawał się rozmyślać nad tém co usłyszał, a potém powiedział cóś do tłumacza, który z kolei zwracając się do mnie rzekł:
— Jego ekscelencya zapytuje, dlaczego wielmożny pan mając tak wielki talent w ręce zakrywasz ją? Wielmożny pan powinienby był zdjąć rękawiczkę, aby rękę jego można było oglądać.
Kompliment był tak niepospolity i tak niespodziany iż na, razie nie potrafiłem zdobyć się na żadną odpowiedź.
— To rzecz zbyteczna, zauważył, wyręczając mnie pełnomocnik, gdyż talent ma swoje siedlisko w umyśle nie zaś w ręku.
Zdawałoby się że już w tym względzie wszystko wypowiedzianém zostało. Ale maur, skoro się raz uczepi jakiej metafory, niełatwo ją porzuca.
— To prawda, kazał powiedzieć jego ekscelencya, lecz ręka, będąc narzędziem tego talentu, który przebywa w umyśle, jest zarazem jego symbolem.
Rozmowa téj osnowy przeciągnęła się jeszcze parę minut.
— Jestto dar Allaha, zawyrokował wreszcie na zakończenie Sidi-Bargas.
— O, skąpy Allahu! pomyślałem sobie z westchnieniem.
Potém, jeszcze przez czas pewien trwała rozmowa, do któréj za treść służyła wyłącznie prawie nasza podróż. Było to długie wyliczanie imion gubernatorów, prowincyj, rzek, dolin, gór, równin, które mieliśmy na naszej drodze napotkać, a imiona te brzmiały w moich uszach jak tajemnicze przepowiednie przygód cudownych i wielce podniecały moją wyobraźnię.
Co zobaczymy na brzegach potoku Pereł? Jak może wyglądać i jaki to może być człowiek ten gubernator, który się nazywa Synem Klaczy? Takie pytania przelatywały mi po głowie. Nasz pełnomocnik wypytywał o różne szczegóły dotyczące odległości jednych miejsc od drogich i o to gdzie cień, gdzie wodę po drodze znajdziemy. Sidi-Bargas dawał na wszystko jasne, dokładne, wyczerpujące odpowiedzi i pod tym względem, trzeba mu to przyznać, przewyższył o wiele naszego Visconti Venostę, który z pewnością nie potrafiłby powiedziéć jakiemuś cudzoziemskiemu posłowi ile źródeł czystéj wody, ile gaików znajduje się na drodze pomiędzy Neapolem a Rzymem. Nareszcie wyraził nam życzenie szczęśliwéj podróży temi słowy: Niech pokój będzie na drodze waszéj, i odprowadził pełnomocnika aż do progu, ściskając po kolei wszystkim nam ręce z wielką na pozór serdecznością. Kaid Misfiui, który przez cały czas milczał jak grób, podał nam końce palców, nawet nie podnosząc na nas oczu.
Kiedyśmy wyszli już z sali dopędził nas minister.
— A kiedy chcecie wyjechać? spytał pełnomocnika.
— W niedzielę, odpowiedział komandor Scovasso.
— Odłóżcie wyjazd do poniedziałku, rzekł Sidi-Bargas tonem grzecznéj prośby.
Pełnomocnik zapytał dlaczego jego eksceleucya życzy sobie, abyśmy w poniedziałek jechali.
— Bo to jest dzień przynoszący szczęście! odpowiedział z powagą i, raz jeszcze pożegnawszy nas ukłonem, wrócił do sali.
Sidi-Misfiui, jak mi to powiedziano następnie, słynie pomiędzy arabami jako mąż wielce uczony; był on nauczycielem obecnie panującego sułtana i jest (co łatwo mu z twarzy wyczytać) zagorzałym muzułmaninem. Sidi-Bargas używa sławy bardziéj skromnéj, bo tylko sławy niepospolitego szachisty.
Na trzy dni przed naszym wyjazdem uliczkę, na którą wychodzi brama poselstwa, zalegały już tłumy ciekawych. Dziesięć wielbłądów, które miały zawieść do Fez. przed naszem przybyciem, pewną część zapasów wina, klękając jedne po drugich przed bramą zabrały na swe grzbiety przeznaczone dla nich brzemię, i ruszyły w drogę z oddziałem żołniérzy i służby. W domu, podczas tych trzech dni ostatnich, wzmógł się ruch, zwiększyła się praca. Do sług i żołnierzy poselstwa przyłączyła się służba, która z Fez przybyła. Co godzina niemal przywożono zapasy żywności. Dom wyglądał jak sklep i fabryka. Obawiano się przez chwilę, iż na dzień naznaczony do odjazdu nie zostaną ukończone wszystkie przygotowania. Lecz w niedzielę wieczorem, trzeciego maja już wszystko gotowe, wszystko powiadam, bo nawet i niezmiernie wysoki drzewiec trójbarwnéj chorągwi, która miała powiewać między namiotami; a w nocy powkładano pakunki na muły, które w poniedziałek zrana wyruszyły w drogę na kilka godzin przed nami, dlatego, abyśmy przybywając wieczorem na nocne leże, mogli już znaleść obóz gotowy.
Będę zawsze mile wspominał tych kilka chwil ostatnich, które przed wyjazdem spędziliśmy na dziedzińcu poselstwa.
Byliśmy wszyscy zebrani. W dniu uprzednim przybyli, aby złączyć się z nami, stary przyjaciel pełnomocnika pan Patxot, były minister hiszpański w Tangierze, i pan Morteo, genueńczyk, agent konsularny włoskiego rządu w Mazaganie. Na dziedzińcu znajdowali się również: lekarz naszéj karawany pan Miguerez, rodem z Algieru; pewien bogaty maur, Mohamed-Ducali, poddany włoski, który towarzyszył poselstwu w roli pisarza; drugi dragoman poselstwa Salomon Aflalo; dwaj marynarze włoscy, z których jeden był służącym komendanta Cassone, drugi majtkiem z pokładu Dory; żołniérze poselstwa w stroju galowym; kucharze, robotnicy, słudzy, sami ludzie nieznani, do których jednak dwa miesiące wspólnego życia we wnętrzu Marokko miało mnie zbliżyć i których postanowiłem badać pilnie, każdego z osobna, począwszy od téj chwili, aby kiedyś kazać im poruszać się i mówić w owéj książce, która wówczas, co prawda, tylko w mojéj głowie istniała. Każdy w ubraniu miał cóś, co go wyróżniało od innych, i co nadawało całemu zgromadzeniu dziwnie malowniczy pozór. Były tu kapelusze z pióropuszami, białe kaptury i płaszcze, zasłony, długie buty, kamasze, pantofle, sakwy, tornistry, płaszcze podróżne barw rozmaitych. Z pistoletów zaś, barometrów, seksternów, albumów, lunet i lornetek teatralnych można było naprawdę cały bazar utworzyć. Zdawaćby się mogło, sądząc z przyborów, żeśmy się wybrali w podróż, której kresem miał być conajmniéj przylądek Dobrej Nadziei. Na wszystkich twarzach malowała się niecierpliwość wesele, ciekawość. W dodatku czas był prześliczny od morza wiał świéży, roskoszny wietrzyk. Mahomet był z Ttalią.
Równo o piątéj poseł wsiadł na konia a na tarasach domów poselskich wznosiły się chorągwie na?nak pożegnania.
Wyznam, iż ów rwetes i zamięszanie które wszczęły się przy wyjeździe i wyłączne niemal zajęcie się moim mułem sprawiły, że tylko jak przez sen pamiętam tłum ludu zalegający ulice, piękne żydówki patrzące na nas z tarasów i arabskiego chłopca, którzy, podczas gdy przez bramę Soc-di-Barra wyjeżdzaliśmy z miasta, zawołał jakimś dziwnym głosem: —
— Italia!
Na Soc-di-Barra przyłączyli się do nas przedstawiciele wszystkich poselstw, aby nas odprowadzić, podług przyjętego zwyczaju, kilka mil za Tangier; i wszyscy razem podążyliśmy drogą wiodącą do Fez, tworząc pełen wrzawy i wesołości oddział, na czele którego powiewała zielona chorągiew Proroka.


Had-El-Garbia.

Byłto tłum ministrów, konsulów, dragomanów, sekretarzów, kanclerzy, jakieś wielkie międzynarodowe poselstwo, przedstawiające sześć państw monarchicznych i dwie rzeczypospolite; poselstwo złożone po największéj części z ludzi, którzy pół świata zwiédzili. Pomiędzy innymi odznaczali się: konsul hiszpański w ślicznym stroju narodowym prowincyi Murcyi, ze sztyletem zatkniętym za pasem; olbrzymi konsul Stanów Zjednoczonych, niegdyś pułkownik konnicy, który jechał na pięknym rumaku arabskim, w bogatym meksykańskim rzędzie i który o całą głowę nas wszystkich przewyższał; dragoman francuskiego poselstwa, człowiek atletycznych kształtów, który wraz ze swym koniem olbrzymim przedstawiał w pewnych chwilach podobieństwo niemałe do fantastycznych, potężnych centaurów. Były tu twarze angielskie, włoskie, andaluzyjskie, francuskie, niemieckie. Wszyscy razem mówili, a rozmowie téj, prowadzonéj w dziesięciu językach, towarzyszyły głośne śmiéchy, śpiéwy i rżenie koni. Przed nami jechał chorąży z dwu żołniérzami włoskiego poselstwa; za nim podążali konni żołniérze eskorty, ze swoim generałem-mulatem na czele, ze strzelbami przytwierdzonemi do siodeł w ten sposób, iż lufy ich prosto w górę stérczały; po bokach dwie gromady służby obozowéj z arabów złożonéj. Cały ten tłum, ozłocony ostatniemi promieniami zachodzącego słońca, przedstawiał tak wspaniały, tak malowniczy widok, iż na twarzy każdego z nas wyrażało się żywe zadowolenie, na myśl że stanowi cząstkę tego obrazu.
Po niejakim czasie, ci wszyscy niemal, którzy przeprowadzali poselstwo, pożegnawszy nas, wrócili do Tangieru; z nami zostały tylko Ameryka i Hiszpania.
Droga jak dotąd nie była najgorsza; mój muł zdawał się być najbardziéj łagodnym i posłusznym mułem z całego Państwa; i czegóż jeszcze więcej mógłbym sobie życzyć? Ale jak wiadomo, nie ma zupełnego szczęścia na ziemi. Oto w chwilę kapitan, zbliżywszy się do mnie, powiedział mi bardzo niewesołą nowinę. Wicekonsul, Paolo Grande, który miał z nami jeden namiot dzielić, był lunatykiem. Sam kapitan spotkał go nocy zeszłéj na schodach poselskiego domu, owiniętego w prześcieradło, ze świecą w jedném ręku, z pistoletem w drugiém. Słudzy zapytywani, potwierdzili to samo. Spać z takim człowiekiem pod jednym namiotem było rzeczą niebezpieczną naprawdę. Kapitan, wiedząc, iż ja jestem w bardzo dobrych stosunkach z wicekonsulem, do mnie się udawał z prośbą, abym postarał się namówić go, pod jakimkolwiekbądź pozorem, do oddania komuś, na czas nocy, broni, którą miął przy sobie. Przyrzekłem zrobić wszystko co tylko będzie w mojéj mocy. Dziękuję panu, bardzo dziękuję, nietylko od siebie ale i od komendanta, rzekł oddalając się; chodzi tu przecież zarówno o skórę nas wszystkich. Masz; tego brakowało! pomyślałem sobie i zacząłem zaraz szukać wicekonsula, a szukałem niedługo bo wicekonsul właśnie sam do mnie się zbliżał. W rozmowie, przechodząc z przedmiotu na przedmiot, nieznacznie ostrożnie, udało mi się wywiedziéć, iż ma z sobą cały arsenalik broni przeróżnéj, którą sztuka po sztuce zaraz mi wyliczył, rozwodząc się zwłaszcza nad pewnym olbrzymim puginałem maurytańskim, który, już nie wiem dla czego, zdał mi się przeznaczonym umyślnie na to, aby przeszyć moje biédne serce. Ale jakże tu przystąpić do rzeczy? Jakże powiedziéć o co nam chodzi? Może się obrazi? Może nie uwierzy? Trudna sprawa, oj trudna! Postanowiłem więc wszystko odłożyć na późniéj, aż do chwili kiedy będziemy zabierali się do snu i przez całą drogę nie mogłem się już obronić od téj przykréj i natrętnéj myśli.
Jechaliśmy po gruncie nierównym, falistym, śród okolicy zielonéj, pustéj i cichéj. Droga, jeżeli można nazwać to drogą, była utworzona z wielkiéj liczby ścieżyn, równoległych, krzyżujących się w niektórych miejscach, wijących się pomiędzy kamieniami i krzaczkami, wklęsłych jak łożyska strumyków. Gdzieniegdzie aloes lub palma wysmukła zarysowywały się czarno na tle złocistego widnokręgu. Na niebie zaczynały występować gwiazdy. Ani blisko, ani daleko nie widać było nikogo. Na raz usłyszeliśmy strzały. Była to gromadka arabów, która z wierzchołka poblizkiego wzgórza witała poselstwo. Już od trzech godzin byliśmy w drodze: noc zapadła: wszyscy pragnęliśmy dostać się conajprędzéj do obozu. Skutkiem znużenia w jednych, a uczucia głodu w innych, przerwała się rozmowa. Słychać było tylko stąpanie koni i ciężki oddech sług, które biegnąc podążały za nami. Wtém rozległ się okrzyk kaida. Obejrzeliśmy się do koła i spostrzegliśmy na prawo pagórek jaśniejący od mnóstwa światełek. To było miejsce naszego pierwszego obozu, i powitaliśmy je wesołemi okrzykami.
Nie potrafię opisać téj wielkiéj przyjemności, której doznałem, stawiając nogę na ziemi pośród tych namiotów. Powiem tylko, iż gdyby nie owa powaga, którą musiałem zachowywać ze względu na moją rolę jedynego przedstawiciela piśmiennictwa włoskiego w téj wyprawie, kto wie czybym nie zaczął wywracać koziołków! Nasz obóz było to całe miasteczko, oświetlone, ludne, gwarne. Ze wszystkich stron płomienie kuchen obozowych drobne sypały iskierki. Posługacze, żołniérze, kucharze, majtkowie snuli się, zamieniając z sobą pytania i rozkazy we wszystkich językach wieży Babel. Namioty tworzyły wielkie koło, w środku którego była zatknięta włoska chorągiew. Za namiotami stały konie i muły. Eskorta miała swój oddzielny mały obóz. Wszystko było urządzone na stopę wojskową. Poznałem od razu mój namiot i pośpieszyłem do niego. Były w nim cztery łóżka obozowe, maty i kobierce, latarnie, lichtarze, stoliki, krzesła składane, umywalniki żelazne z nóżkami pomalowanymi w paski trzema włoskiemi barwami, wreszcie wielki wachlarz na sposób indyjski. Naprawdę w takim namiocie można byłoby i rok cały spędzić. Znajdował on się pomiędzy namiotami ministra i artystów.
W godzinę potem zasiedliśmy do stołu w namiocie poświęconym Lukullusowi. Sądzę, iż musiał to być najweselszy obiad z tych wszystkich, jakie się kiedy od założenia Państwa Marokańskiego odbywały w jego granicach. Było nas wszystkich szesnaście osób, licząc w to konsula amerykańskiego z dwu synami i konsula hiszpańskiego z dwu urzędnikami poselstwa. Kuchnia włoska odniosła świetny tryumf. Zapewne po raz to piérwszy śród téj zielonéj pustyni wznosiły się ku Allahowi delikatne wonie makaranów z sosem i ryżu à la Milanaise. Twórca tych specyałów, olbrzymi kucharz francuski, który na tę jednę noc przybył z Tangieru, został przywołany i odebrał hołd należny w rzęsistych oklaskach. Toasty następowały po sobie niemal bez przerwy, towarzyszyły im przemowy włoskie, hiszpańskie, wierszem i prozą, a nawet śpiewy. Konsul hiszpański, piękny kastylijczyk z wielką brodą, wielkiemi oczami i wielkiem sercem, wypowiedział z dłonią na rękojeści sztyletu dyalog Don Juana Tenorio z Don Luisem Mendia, ze słynnego dramatu Józefa Zorilli. Mówiono o kwestyi wschodniéj, o oczach kobiet arabskich, o wojnie karlistowskiéj, o nieśmiertelności duszy, o własnościach straszliwego cobra capello, żmii Kleopatry, przez którą pozwalają się kąsać, nie doznając ztąd żadnych złych skutków, kuglarze marokańscy. Jeden z obecnych, podczas ogólnéj wrzawy, powiedział mi na ucho, iż przez całe życie przechowa dla mnie wdzięczność największą, jeżeli w mojej przyszłéj książce o Marokko zechcę napisać o nim, że zabił lwa. Skorzystałem z téj sposobności, aby prosić wszystkich uczestników biesiady, by każdy z nich dał mi wyczerpującą notatkę o tych dzikich zwierzętach, których zwycięzcą życzyłby sobie abym go uczynił. Konsul hiszpański, przez wdzięczność, zaimprowizował strofkę kastylijską na cześć mego muła i, wszyscy razem, śpiewając tę strofkę na temat Włoszki w Algierze, wyszliśmy z namiotu, aby udać się na spoczynek.
Cisza głęboka zaległa cały obóz. Przed namiotem posła, który piérwéj nieco nas pożegnał, czuwał wierny Selim, piérwszy żołnierz poselstwa. Pomiędzy dalszymi namiotami, jak białe widmo, przechadzał się zwolna kaid eskorty. Niebo błyszczało tysiącami gwiazd. Cóż za rozkoszna noc! pomyślałem sobie, Ah, gdyby nie ten utrapiony lunatyk...!
Weszliśmy do namiotu. Kapitan powtórzył mi swoją prośbę. Postanowiłem wytoczyć tę drażliwą sprawę już wówczas gdy będziemy w łóżku. Było to konieczném; ale czułem, iż wiele mnie będzie kosztować. Wicekonsul mógłby się tém obrazić a ztąd dla mnie przykrość niewymowna. Taki miły był z niego towarzysz! Jako prawdziwy sycylijczyk, pełen południowego ognia, mówił o rzeczach najmniéj nawet znaczą cych z zapałem natchnionego kaznodziei. Nie szczędził wzniosłych przymiotników: olbrzymi, boski, cudowny, powtarzał przy lada sposobności. Jego giestem najspokojniejszym było wywijać podniesionemi rękami nad głową, kiedy w zapale chciał kogoś o czémś przekonać; z temi oczami wychodzącemi na wierzch, z tym nosem orlim, który zdawałoby się gotów zadziobać przeciwnika wyglądał naprawdę jak człowiek zacięty, nieubłagany, dumny nad wszelki wyraz; a jednak w istocie był to najbardziéj łagodny, spokojny i zgadzający się młodzieniec, jakiego kiedy poznałem.
— A wiesz, nie traćmy czasu, rzekł do mnie kapitan, kiedy wszyscy czteréj leżeliśmy już w łóżkach.
— Panie Grande, zacząłem, pan ma zwyczaj wstawać w nocy?
Na to, moje pytanie okazał niemałe zdziwienie i odrzekł.
— Nie, takiego zwyczaju nie mam, a byłbym bardzo niezadowolony gdyby go miał miéć kto inny.
— „A to dziwna!“ pomyślałem sobie. Więc, ciągnąłem dalej po chwilowéj przerwie, pan zgadzasz się na to iż zwyczaj jest niebezpieczny?
Popatrzył na mnie z uwagą, a po tém powiedział.
— Przepraszam, ale mnieby się zdawało, iż dla pana, zwłaszcza dla pana, nie jest to przedmiot do żartów.
— I ja pana również przepraszam, ale muszę powiedziéć, że nie żartowałem bynajmniéj. W ogóle? nie mam zwyczaju żartować ze smutnych rzeczy.
— Tak, to rzecz smutna, naprawdę, i mojém zdaniem do pana należy zapobiedz wszystkim złym następstwom, jakie miéć może.
— Jakto, do mnie? Chciałbyś pan może, abym sobie szedł w pole nocować?
— No, pewno że z nas dwojga to chyba pan, a nie ja powinienby był to uczynić.
— A to rzecz niesłychana! Panie, tego za wiele! zawołałem siadając na łóżku.
— Zawiele? Pan więc poczytujesz to sobie za obrazę, iż nie chcemy dać się wystrzelać jak kuropatwy! zawołał z kolei wice konsul zrywając się z łóżka.
Głośny wybuch śmiechu kapitana i komendanta przerwał w téj chwili naszą sprzeczkę i od razu, bo pierwéj jeszcze nim który z tych panów przemówił, obaj zrozumieliśmy że z nas zażartowano. I panu Grande wmówiono również iż ja chodziłem w nocy po domu poselstwa z prześcieradłem na plecach i z pistoletem w ręku.
Noc przeszła bardzo spokojnie, a o świcie już byłem ubrany i wyszedłem z namiotu, aby widzieć wschód słońca.
Obóz nasz był jeszcze pogrążony we śnie; tylko pośród namiotów eskorty pewien ruch dawał się dostrzegać.
Niebo na wschodzie miało barwę różową. Wyszedłem na środek placu obozowego i oparłszy się o drzewiec chorągwi, stałem przez czas długi nieruchomie, patrząc na obóz, który roztaczał się przed memi oczami.
Namioty stały na pochyłości wzgórza porosłego trawą, figami indyjskiemi, aloesami i kwitnącemi krzewinami. Niedaleko namiotu posła wznosiła się wysoka palma, wdzięcznie pochylona ku wschodowi. Przed wzgórzem rozciągała się wielka, zielona falista płaszczyzna, cała kwieciem i krzewami pokryta, zamknięta w oddali pasmem gór ciemno zielonych, poza któremi ukazywały się inne góry niebieskawe, zdające się rozpływać w przejrzystém niebie poranku. Na całéj téj przestrzeni, jak okiem zajrzéć, nie widać było ani domu, ani namiotu, ani trzody, ani obłoczka dymu. Był to jakby ogród olbrzymi, zamknięty dla wszelkiéj żyjącéj istoty. Wietrzyk świeży i wonny kołysał zlekka liście palmy: żaden inny szmer nie dolatywał do mego ucha. Na raz, oglądając się do koła, spostrzegłem dziesięć oczu szeroko rozwartych utkwionych w moje. O kilka kroków odemnie, na wielkim kamieniu siedziało pięciu arabów; byli to jacyś wieśniacy, którzy podczas nocy przyszli, kto wie z jak daleka, aby obóz zobaczyć. Zdawali się być wyciosani z tego samego głazu, na którym siedzieli. Patrzyli na mnie, nie mrugając, nie okazując ani zdziwienia, ani ciekawości, ani sympatyi, ani niechęci, ani zakłopotania: wszyscy pięciu nieruchomi, z twarzami napół ukrytemi w kapturach, zdawali się być uosobieniem samotności i ciszy téj okolicy. Włożyłem rękę do kieszeni: te dziesięć oczu poszły wślad za tym ruchem; wyciągnąłem cygaro: te dziesięć oczu zwróciły się na cygaro; zacząłem przechodzić się tam i napowrót po placyku, nachyliłem się aby podnieść jakiś kamyk, a te dziesięć oczu były ciągle we mnie utkwione. I nie były one jedynemi, które na mnie patrzyły w téj chwili. Wkrótce spostrzegłem innych arabów, siedzących nieco daléj na trawie, po dwoje, po troje, również zakapturzonych, nieruchomych, we mnie wpatrzonych. Wyglądali jak ludzie przed chwilą z ziemi wyrośli, jak umarli, z roztwartemi oczami, jak widma jakieś, które powinnyby się rozwiać w piérwszych promieniach słońca. Okrzyk przeciągły i drżący, który się rozległ w stronie obozu eskorty, oderwał moją uwagę od arabskich wieśniaków. Jeden z muzułmańskich żołnierzy oznajmiał towarzyszom, iż nadeszła godzina modlitwy; modlitwy piérwszéj z tych pięciu kanonicznych modlitw, które każdy muzułmanin powinien co dzień odmawiać. Kilku żołniérzy wyszło z namiotów, rozesłało na ziemi swoje płaszcze, uklękło na nich z twarzą ku wschodowi zwróconą, potarło sobie trzykrotnie garścią ziemi ręce, ramiona, głowę i nogi, i zaczęło odmawiać pocichu swoje modlitwy klękając, wstając, upadając na twarz, podnosząc ręce do wysokości uszu i przysiadając na piętach. Wkrótce potem wyszedł z namiotu dowódzca eskorty, potém słudzy i kucharze; w kilka minut cała niemal ludność obozu była na nogach. Słońce, choć przed chwilą zaledwie ukazało się na widnokręgu, dopiekało już silnie.
Po powrocie do namiotu zabrałem znajomość z kilku osobistościami dość ciekawemi, o których nieraz wypadnie mi tu mówić.
Piérwszą z nich, którą poznałem, był jeden z dwu marynarzy włoskich, służący komendanta fregaty, sycylijczyk z Porto Empedocle, nazwiskiem Ranni; młodzieniec dwudziestoczterotetni, wysoki, silny jak Herkules, niezmiernie łagodnego usposobienia, zawsze poważny, w sobie skupiony i posiadający ten dar niepospolity, iż się nigdy niczemu nie dziwił, że wszystko znajdował bardzo naturalném jak ów Soe z Pięciu tygodni w balonie, że jedynie zdziwienie innych mogło w nim zdziwienie wywołać. Dla niego, Porto Empedocle, Gibraltar, Afryka, Chiny, w których był kiedyś, a nawet księżyc gdyby go tam zaniesiono, to wszystko było zupełnie jedno i to samo.
— I cóż powiesz o tém nowém życiu? spytał go komendant, podczas gdy mu pomagał w ubieraniu się.
— A cóż pan chce, abym powiedział? odrzekł flegmatycznie Ranni.
— No, przecież cóśkolwiek. Podróż, nowy kraj, cały ten rozruch, czyż nie uczyniły na tobie żadnego wrażenia?
Pomyślał przez chwilkę i z całą prostodusznością odpowiedział: — Żadnego.
— Jak to! Ależ przynajmniéj ten obóz powinien być dla ciebie nowością?
— O, nie, panie komendancie.
— Nie? więc kiedyżeś go widział przedtém?
— A wczoraj wieczór.
Komendant popatrzył nań i ścisnął ramionami.
— Ale wczoraj wieczorem, spytał znowu hamując swą niecierpliwość, jakiegożeś doznał wrażenia?
— No.... odrzekł otwarcie poczciwy marynarz; to się rozumie.... tego samego doznałem wrażenia co i dzisiaj zrana.
Komendant umilkł, kwitując z rozmowy.
Wkrótce potém weszła inna osobistość, niemniéj ciekawa, pewien arab z Tangieru, którego wicekonsul przyjął na służbę na cały czas podróży. Na imię miał Cina; lecz pan jego zwał go Civo, bo tak łatwiéj było wymówić. Był to młodzieniec wielki, gruby i głupi... ale to głupi jak stołowe nogi, lecz pełen dobrych chęci i z sercem najlepszém; chłopak prostoduszny, nieśmiały, który byle nań tylko spojrzeć uważniéj, zaraz śmiać się zaczynał i zakrywał twarz ręką. Nie miał innego ubrania oprócz długiéj, białéj koszuli bez pasa, która, gdy chodził, fruwała i wzdymała się na nim śmiesznie, nadając mu pewne podobieństwo do jakiéjś karykatury cheruba. Umiał ze trzydzieści wyrazów hiszpańskich, za pomocą których usiłował dać się zrozumiéć wówczas, gdy był zmuszony do mówienia; ale ze swym panem porozumiewał się zawsze prawie na migi. Tak, na oko, mógłbym mu dać lat dwadzieścia pięć, ale że to z arabami łatwo się pomylić, więc go spytałem ile ich sobie liczy.
Najprzód zakrył twarz ręką, potém namyślił się przez chwilę, w ostatku powiedział:
Cuando guerra Espana... ano y medio.
Podczas wojny z Hiszpanią, która toczyła się w r. 1860, miał półtora roku; teraz więc miał lat siedemnaście.
— Cóż to za kolos na swój wiek! powiedziałem do wicekonsula.
— Olbrzymi! odrzekł.
Trzecią osobistością ciekawą był kucharz posła, który przyniósł nam kawę; piemontczyk najczystszéj krwi, przybyły do Tangieru z Turynu, Który nazywał ogrodem Italii, przed kilku dniami zaledwie. Biédny człowiek, był jakiś odurzony i niezadowolony: wykrzykiwał co chwila: O, cóż to za kraj! Cóż to za kraj!
Zapytałem go czy przed wyjazdem z Turynu, nikt mu nie powiedział co to za kraj to Marokko i co to za miasto ten Tangier. Odpowiedział, że mu to mówiono. Powiedziano mu: Pamiętaj, Tangier to nie Turyn. Ha, cóż robić! pomyślał sobie, pewno że nie Turyn; ale będzie chociaż taki jak Sienna albo jak Aleksandrya. A tymczasem znalazł się w mieście tego rodzaju! Pośród dzikich ludzi! I dodano mu do pomocy dwu arabów, którzy ani słówka nie rozumieli po piemoncku! A na dobitkę trzeba jeszcze było odbywać tę dwumiesięczną podróż przez egipskie pustynie. Przeczuwał, iż żywy ztamtąd nie wróci...
— Ależ, przynajmniéj, powiedziałem, po powrocie do Turynu, będziecie mieli wiele rzeczy do opowiadania.
— Ah! odrzekł głosem smutnym wychodząc z namiotu, i cóż można opowiedziéć o kraju, w którym niema nawet dwu listków sałaty!
Po śniadaniu poseł wydał rozkaz zwijania namiotów i wybierania się w drogę.
Podczas téj długiéj roboty, która zajęła około stu osób, zauważyłem pewną właściwość charakteru arabskiego, polegającą na dziwnej manii rozkazywania. Zbytecznemi byłyby wszelkie objaśnienia, aby rozpoznać od razu, śród tłumu uwijających się ludzi, głównego dozorcę mułów, zwiérzchnika tragarzy, naczelnika służby przeznaczonéj do obsługi namiotów i naczelnika żołnierzy poselstwa. Ktokolwiekbądź posiadał jakąś władzę, dawał ją uczuć i spostrzedz, czy to zachodziła tego potrzeba, czy bez żadnéj potrzeby, głosem, ruchem rąk, oczami, słowem całą siłą duszy i ciała. A każdy kto takiéj władzy nie posiadał, niemniéj korzystał z lada sposobności, aby wydać jakiś rozkaz równemu sobie, aby łudzić siebie, że jest czémś więcéj od innych. Najbardziéj obdarty z posługaczy wydawał się zupełnie szczęśliwym, gdy mógł choć na chwilkę przybrać rozkazującą postawę. Najprostsza czynność, bo taka naprzykład jak zawiązanie sznura lub podniesienie z ziemi kuferka, dawała powód do wymiany grzmiących okrzyków, piorunujących spojrzeń, ruchów oburzonego sułtana. Nawet i Civo, nasz skromny Civo, nastawiał się butnie dwu arabskim wieśniakom, którzy ośmielili się spoglądać zdaleka na pakunki jego pana.
O dziesiątéj zrana, w skwarze słonecznym długa karawana zaczęła powoli zstępować na równinę.
Konsul hiszpański i jego dwaj towarzysze pożegnali nas o wschodzie słońca; z osób nienależących do wyprawy nie pozostawało pośród nas nikogo, oprócz konsula amerykańskiego z synami.
Od miejsca, na którem noc spędziliśmy, zwane go po arabsko Ain-Dalia, to jest fontanną wina, od winnic, które niegdyś tu były, musieliśmy w tym dniu przejść do Had-El-Garbii, leżącéj za górami zamykającemi równinę.
Przeszło przez godzinę jechaliśmy po gruncie zlekka falistym, śród pól jęczmienia i prosa, po ścieżkach krętych, które, krzyżując się z sobą, tworzyły niezliczoną ilość małych wysepek, że je tak nazwę, pokrytych bujną trawą i wysokiemi kwiatami. Ani na drodze, ani na polach nie było nikogo. Dopiero po półgodzinnéj jeździe napotkaliśmy długi szereg wielbłądów, prowadzonych przez dwu beduinów, którzy, mijając, pozdrowili nas swém zwykłem: Niech pokój będzie na drodze waszéj.
Litość mię brała, patrząc na tę biédną służbę obozową, na tych arabów, którzy obok nas szli pieszo, obładowani parasolami, pledami, lunetami, teatralnemi lornetkami, albumami, tysiącem drobiazgów, których nie tylko użytek ale nawet sama nazwa była im nieznaną; którzy zmuszeni byli biedź, podążać za szybkim chodem naszych mułów, śród duszącéj kurzawy, w skwarze nieznośnym, napół nadzy, źle karmieni, słudzy wszystkich, nieposiadający nic oprócz podartéj koszuli na grzbiecie i pary starych trzewików na nogach: którzy piechotą odbyli podróż z Fez do Tangieru i tak samo z Tangieru do Fez wracali, po to być może, aby ztamtąd znowu z jakąś inną karawaną do Marokko podążyć i tak całe życie koczować z miejsca na miejsce, dla tego jedynie, aby z głodu nie umrzéć, i na wypoczynek złożyć kości strudzone pod jakimś namiotem! Patrząc na nich, myślałem sobie o „piramidzie istnienia“ Goethego. Pomiędzy nimi znajdował się chłopak trzynasto lub czternastoletni, mulat, piękny i zwinny, który swe duże, czarne oczy, pełne zaciekawienia i życzliwości, miał ciągle zwrócone to na mnie, to na moich towarzyszy, z takim wyrazem jakgdyby jednocześnie i zapytywał nas o cóś i chciał nam opowiadać tysiące dziwnych rzeczy. Byłoto dziecko niewiadomych rodziców, znajdek, który z włoską karawaną rozpoczynał swój mozolny, koczowniczy zawód, swe tułactwo po kraju, od którego, być może, tylko śmierć go uwolni. Inny arab, starzec wynędzniały, chudy, biegł z głową pochyloną, z zamkniętemi oczami, z zaciśniętemi pięściami, z rozpaczliwą rezygnacyą człowieka, o którym zapomnieli i ludzie i Pan Bóg. Inni, oddychając ciężko, śmieli się i rozmawiali. Nagle jeden z nich przyśpieszył biegu i znikł nam z oczu, pędząc naprzód jak strzała. W dziesięć minut potém znaleźliśmy go siedzącego w cieniu figowego drzewa. Wyprzedził karawanę na całe pół mili po to, aby pięć minut posiedziéć w chłodzie na trawie.
Tymczasem przybyliśmy do podnóża niewielkiéj góry, zwanej po arabsku Górą Czerwoną, od barwy ziemi, która ją tworzyła. Była to góra stroma, kamienista i cała najeżona pniami wyciętego przed niedawnym czasem lasu; jeszcze w Tangierze mówiono nam, iż to będzie najmniéj bezpieczne miejsce z całéj naszéj drogi.
O, mój wierny mule, powiedziałem w duchu: polecam ci moją umowę z wydawcą; i przygotowany na wywrócenie koziołka, zacząłem na nim wstępować pod górę. Drożyny wiły się pośród wielkich ostrych kamieni, które zdawały mi się być nagromadzone w tak wielkiéj ilości, po to jedynie aby mi spadnięcie z muła tém dotkliwszém uczynić; za każdém, mniéj pewném stąpieniem mego rumaka, czułem, iż z głowy wylatuje mi jeden rozdział mojéj przyszłéj książki; dwa razy, kiedy biédne zwierzę upadło na przednie nogi, dusza moja była już na progu lepszego świata, z tém wszystkiém jednak udało mi się cało i zdrowo dostać się na wierzchołek, gdzie spostrzegłem z niemałćm zdziwieniem, że oprócz dwu malarzy, którzy mnie wyprzedzili, aby z góry przyglądać się nadciągającéj karawanie, wszystkich innych towarzyszy zostawiłem za sobą.
Widok, który się przed nami roztoczył, wart był, naprawdę, tego forsownego marszu.
Karawana, ciągnąc się od połowy góry ku dołowi, wydłużała się przeszło na milę po równinie. Na czele posuwała się gromadka tych, z których składało się właściwe poselstwo; a pomiędzy nimi zdaleka rozpoznać można było naszego posła po kapeluszu z wielkim pióropuszem i Mohameda Ducali po olbrzymim zawoju. Po bokach i z tyłu za nimi podążała służba konno i pieszo, rozsypana malowniczo na pochyłości śród stosów kamieni i gęstych zarośli. Dalej ciągnęli pojedyńczo, parami lub w małych grupach, owinięci w swoje białe i niebieskie płaszcze, pochyleni naprzód na swych siodłach czerwonych konni żołniérze eskorty, przedstawiając zdaleka podobieństwo do jakiegoś pochodu masek karnawałowych; a za eskortą szedł niezmiernie długi szereg mułów i koni, które na swych grzbietach niosły namioty, kufry, łóżka składane. krzesła, stoliki, naczynia kuchenne, zapasy żywności, słowem cały obóz. Przy nich postępowali słudzy i żołniérze, z których najdalsi wyglądali jak białe lub czerwone plamki na tle zielonéj równiny. Trudno wystawić sobie jak dalece ten pochód różnobarwny, zbrojny, świecący, ożywiał ową samotną równinę, jak dziwny i wesoły widok przedstawiał. Gdybym w owéj chwili mógł posiadać władzę zamienienia w kamień całej karawany, aby przyjrzéć się jéj do woli, kto wie czybym, ulegając pokusie, tego nie uczynił. Zawracając muła aby w dalszą ruszyć drogę, spotkała mnie inna niespodzianka: ujrzałem ocean Atlantycki, który rozścielał się lazurowy i spokojny jak jezioro o parę mil od góry. Na nim ukazywał się jakiś statek płynący nieopodal brzegu w stronę cieśniny. Komendant popatrzył w lunetę: był to statek włoski.
Cóżbyśmy dali zato, by nas dostrzeżono z pokładu, by nas poznali rodacy!
Z Góry Czerwonéj spuściliśmy się na inną prześliczną dolinę, pokrytą kwiatami, które tworzyły istne kobierce barwy fiołkowéj, różowéj i białéj. I tu również jak okiem zajrzéć, ani domu, ani namiotu, ani żadnego człowieka.
Poseł postanowił tu się zatrzymać na wypoczynek: pozsiadaliśmy z koni i usiedliśmy w cieniu kilku drzew obok siebie rosnących; muły i Konie wiozące żywność i rzeczy poszły daléj.
Dokoła nas, w odległości kilkunastu kroków, siedzieli słudzy, z których każdy trzymał za cugle konia lub muła. Malarze wydobyli swe albumy, aby parę szkiców nakreślić. Napróżno! Zaledwo jeden z tych obdartusów spostrzegał, iż malarze patrzą na niego, natychmiast odwracał się od nich plecami, albo chował się za drzewo, albo nasuwał kaptur na oczy. Troje, jeden po drugim, wstało i mrucząc cóś pod nosem odeszło aby usiąść o pięćdziesiąt kroków daléj, a każdy z nich poprowadził z sobą konia lub muła, którego trzymał za cugle. Nie chcieli nawet i na to pozwolić, aby odrysowano zwierzęta. Kto nie widział w owéj chwili pana Biseo, ten nie wie naprawdę jak złość wygląda. Usiłował skłonić ich do służenia mu za modele za pomocą próśb, obietnic, pieniędzy. Daremna praca! Odpowiadali na wszystko ruchem ręki przeczącym, i wskazywali na niebo z uśmiéchem, który zdawał się mówić: O, nie tacyśmy głupi! Nawet i ów sympatyczny chłopak o bystrém, rozumném spojrzeniu, nawet i sami żołniérze Poselstwa, którzy niemal wzrośli pośród europejczyków, a z dwu malarzami, byli już na stopie bardzo przyjacielskiéj, nawet i oni, powiadam, żadną miarą zgodzić się na to nie chcieli aby ich osoba miała być sprofanowana przez ołówek chrześcianina. Koran, jak to wszystkim wiadomo, zabrania odtwarzania postaci ludzi i zwierząt, uważając to za początek bałwochwalstwa albo za zwrót ku niemu. Pan Biseo zapytał przez tłumacza jednego z żołniérzy dlaczego nie pozwala, aby go odrysowano. Dla tego, odpowiedział, iż malarz w tę postać, którą chce utworzyć, nie potrafi wlać duszy, a skoro tego uczynić nie może pocóż więc miałby ją odtwarzać? Tylko Bóg może stwarzać żywe istoty, a świętokradztwem jest chciéć go naśladować. Zapytany o toż samo młodziutki mulat odpowiedział ze śmiéchem: Odrysujcie mnie, kiedy zasnę, to mię nic nie obchodzi; ale żebym ja sam, nie śpiąc, widząc, miał na to pozwolić... o, za nic na świecie! Wówczas pan Biseo zaczął rysować jednego araba ze służby obozowéj, który właśnie zasnął. Wszyscy inni, stojąc do koła, patrzyli uważnie to na malarza, to na śpiącego swemi wielkiemi, zdziwionemi oczami. Na raz posługacz obudził się, powiódł wzrokiem po zgromadzonych, zrozumiał wszystko, zerwał się na równe nogi i oddalił się, mrucząc cóś gniewnie pod nosem, śród głośnego śmiechu towarzyszy, którzy zdawali się mówić A co? pięknego ci figla spłatano! popamiętasz go: długo! Ruszyliśmy w dalszą drogę i niespełna w godzinę ujrzeliśmy-na widnokręgu bielejące namioty obozu.
Wkrótce ukazał się jakiś oddział konnych ludzi, którzy strzelając i krzycząc pędzili ku nam jak wicher; w odległości dziesięciu kroków od karawany zatrzymali się; ten, co był na ich czele, uścisnął rękę Posła; potém przyłączyli się do eskorty. Oddział ten przybywał z miejsca, na którem stanął nasz obóz; byli to żołnierze pewnego rodzaju landwery, która stanowi najliczniejszą część armii marokańskiej (jeżeli armią można nazwać tę tak słabą siłę zbrojną, którą posiada Marokko) i jest złożoną ze wszystkich mężczyzn zdolnych do noszenia oręża od szesnastu do sześciudziesięciu lat. Niektórzy byli w zawojach, inni w chustkach czerwonych, zawiązywanych na głowie; wszyscy mieli na sobie białe kaftany.
Kiedy przybyliśmy do obozu, właśnie rozpinano ostatnie namioty.
Obóz stał na spieczonym falistym gruncie; z jednéj strony w oddali widniało pasmo gór błękitnych, z drugiej pasmo zielonych pagórków. O pół mili od namiotów były dwie gromadki chałup słomą krytych, napół schowanych śród fig indyjskich.
Zebraliśmy się wszyscy pod jednym namiotem.
Zaledwie rozsiedliśmy się w nim wygodnie, gdy pomiędzy nas wpadł zadyszany żołniérz poselstwa, stanął przed Posłem i zawołał głosem wesołym:
Mona!
— Niech przyjdą, powiedział Poseł wstając.
Za jego przykładem wstaliśmy wszyscy.
Długi szereg arabów, któremu towarzyszyli: dowódzca eskorty, żołniérze poselstwa i słudzy, przeszedł przez obóz, uszykował się przed naszym namiotem i złożył u stóp Posła niemałą ilość węgli, jaj, cukru, masła, świec, chlebów, oraz trzydzieści sześć kur i ośm baranów.
Ta danina nazywała się moną. Oprócz uciążliwych podatków, które płacą do rządu, mieszkańcy wiosek są jeszcze obowiązani dostarczać pewną ilość żywności i innych produktów wszystkim urzędnikom żołnierzom sułtana, tudzież poselstwom udającym się do stolicy. Rząd naznacza ilość produktów; lecz władze miejscowe opodatkowują mieszkańców według swego upodobania, skutkiem czego ilość produktów otrzymywanych przez osoby, którym rząd dawać je każe, choć zawsze więcéj niż wystarczająca, jest wszakże małą cząstką zaledwie téj innéj ilości, którą już złożyli przed miesiącem lub którą złożą jeszcze wieśniacy w ręce najbliższych swych zwierzchników.
Jakiś starzec, który musiał być zapewne naczelnikiem plemienia (tu bowiem lud dzieli się na plemiona) powiedział, za pośrednictwem tłumacza, kilka słów do Posła. Wszyscy inni biédni, obdarci wieśniacy, stali W milczeniu, poglądając na przemiany to na nas, to na swój dobytek, owoc krwawej pracy, z wyrazem zdziwienia, smutku i głębokiéj rezygnacyi.
Po odłożeniu z prowizyi tego co miało pójść na stół Posła i po rozdzieleniu jéj reszty pomiędzy eskortę, służbę i żołnierzy poselstwa, pan Morteo, który tego samego poranku został mianowany generalnym nadzorcą obozu, włożył jakiś datek pieniężny do ręki starego araba. Arab skinął na towarzyszy i wszyscy w milczeniu poszli drogą, wiodącą do chałup.
Wówczas wszczęła się (jak od owego dnia miała wszczynać się codzień) głośna sprzeczka a raczéj kłótnia na dobre pomiędzy sługami i żołniérzami z powodu podziału mony. Była to scena niezmiernie zabawna. Dwaj czy trzej dozorcy mułów, z których każdy dźwigał przed sobą tłustego barana, chodzili szybkim krokiem po placyku śród namiotów, wzywając na sąd Allaha i Posła; inni wypowiadali swe racye, krzycząc i uderzając pięściami o ziemię; Civo fruwał to tu, to owdzie w swéj białéj koszuli z tém głębokiém przeświadczeniem, że osoba jego może wzbudzić postrach; barany beczały, kury gdakały i rozpierzchały się w różne strony, psy szczekały. Na raz zjawił się pan Poseł i wszystko umilkło.
Jedynym człowiekiem, który mruczał jeszcze przez kilka minut, był Selam.
Selam, była to osoba nie lada. Wprawdzie dwu żołnierzy poselstwa nosiło to imię i obaj w dodatku pełnili służbę przy naszym Pośle: ale podobnie jak mówiąc: Napoleon, gdy się nic innego niedodaje, każdy rozumie, że będący w mowie jest Napoleon piérwszy, tak i my również w podróży, mówiąc Selam, zawsze tylko jego jednego mieliśmy na myśli. O, jakże żywo i dziś nawet staje mi on przed oczy! Ten Selam, młody Mahomet i Sułtan, oto są dla mnie trzy najbardziéj miłe postacie, jakie widziałem w Marokko. Selam był to młodzieniec piękny, silny, rozumny i pełen życia. Pojmował wszystko od razu, robił wszystko z zadziwiającą szybkością, chodził tak prędko i zgrabnie, iż zdawało się że lata, mówił spojrzeniami, był w ciągłym ruchu od rana do nocy. We wszystkiém co się odnosiło do pakunków, namiotów, kuchen i koni każdy do niego się zwracał; on wiedział wszystko, on najlepiéj nauczyć, najlepszą dać radę potrafił. Mówił dość słabo po hiszpańsku i umiał kilka wyrazów włoskich: ale nawet używając arabskiego języka potrafiłby dać się zrozumiéć, tak dalece jego mimika była malowniczą i wyrazistą. Mówiąc o jakiémś wzgórzu robił ruch podobny do ruchu dzielnego dowódzcy, który wskazuje swym żołnierzom na nieprzyjacielską bateryą, do któréj szturm mają przypuścić. Chcąc dać jakąś wymówkę innemu żołnierzowi lub posługaczowi, rzucał się na niego jakby go miał zabić. Przypominał mi co chwila Tomasza Salvini w rolach Grosmana i Otella. W każdém poruszeniu, w każdéj postawie, bo czy to gdy lał zimną wodę na plecy Posła, czy to wówczas gdy przelatywał obok w całym pędzie jak przykuty do siodła na swoim kasztanku, zawsze był piękny, zgrabny, wspaniały. Malarze nasi nie mogli się dość na niego napatrzéć. Nosił kaftan szkarłatny i niebieskie spodnie: można go było poznać od razu, choćby się znajdował o milę na końcu karawany. W obozie każdy wołał na niego. Biegał od namiotu do namiotu, z nami żartował, na służbę krzyczał, wydawał i odbierał rozkazy, kłócił się, wpadał w złość, wybuchał śmiechem; kiedy był rozgniewany, wyglądał jak zbój; kiedy się śmiał, przypominał dziecko. Co dziesięć słów musiał powtórzyć koniecznie: senor ministra. Dla niego pan minister, zaraz po Allahu i jego Proroku był piérwszą osobą.
Na widok dziesięciu strzelb w jego pierś wymierzonych nie zbladłby z pewnością; z powodu jednéj niezasłużonéj wymówki Posła zalewał się łzami. Miał dwadzieścia pięć lat. Nadmieniłem poprzednio, iż wówczas gdy się ukazał Poseł, on tylko jeden mruczał jeszcze przez kilka minut.
Otóż gdy nareszcie przestał już mruczeć, podszedł do miejsca w którém się znajdowałem, aby jakąś skrzynię otworzyć. Podczas gdy się nachylał, spadł mu fez z głowy i na ogolonéj jego czaszce spostrzegłem dużą plamę krwi skrzepłéj. Spytałem go coby to miało znaczyć. Odpowiedział, iż skaleczył się jedną z wielkich głów cukru, które przynieśli arabowie składający monę. Podrzuciłem ją, powiedział mi z miną bardzo poważną, i złapałem na głowę. Widząc jednak, że nic nie rozumiem, wytłumaczył mi rzecz całą w następujący sposób. „Robię to, aby wzmocnić sobie głowę. Z początku padałem zwykle na ziemię jak nieżywy, teraz wszystko się ogranicza do paru kropelek krwi. A z czasem to nawet już i skóra mnie nie zaboli. Wszyscy arabowie robią tak samo. Mój ojciec łamał na swojéj głowie cegły grubości dwu palców, jakby skorupkę chleba. Prawdziwy arab, dodał z dumą na zakończenie, uderzając się pięścią po ciemieniu, powinien mieć głowę z żelaza.“
Obóz, tego wieczora, przedstawiał się inaczéj niż wczoraj, bo każdy zaczynał już być w nim więcéj jak w domu. Malarze poustawiali swoje sztalugi przed namiotami i zabierali się do malowania. Kapitan poszedł robić spostrzeżenia nad miejscowością, w któréj stanął obóz, wicekonsul zbierać owady, były minister hiszpański polować na przepiórki; Poseł i komendant grali w szachy pod namiotem przeznaczonym na salę jadalną; posługacze skakali jeden przez drugiego, opierając sobie ręce na plecach; żołniérze eskorty rozmawiali, siedząc w kółko na ziemi, reszta nas europejczyków pisała, czytała lub przechadzała się po obozie; zdawaćby się mogło, żeśmy się tu rozlokowali na miesiąc. Gdybyśmy posiadali chociaż malutką drukarnię, nie omieszkałbym z pewnością dziennika założyć.
Pogoda była prześliczna. Namiot podczas obiadu był otwarty a przez cały czas jego trwania, ów oddział żołnierzy z Had-El-Garbii, który nas spotkał na drodze, chcąc uczcić Posła, cudów zręczności dokazywał na koniach, strzelając przytém na wiwat. Zachodzące słońce wspaniałymi blaski zalewało ten malowniczy obraz.
U stołu, naprzeciw mnie siedział Mahomet Ducali. Po raz piérwszy byłem w możności przyjrzeć mu się uważniéj. Byłto doskonały typ bogatego maura, trochę zniewieściałego, wytwornego i grzecznego aż do przesady; powiedziałem bogatego, bo, jak mówiono, miał on posiadać przeszło trzydzieści domów w Tangierze. Mógł miéć lat około czterdziestu. Był wysokiego wzrostu, rysów prawidłowych, cery białéj, miał wielki gęsty zarost; nosił mały zawój a na nim kaik przejrzysty z najcieńszéj tkaniny, jakie się wyrabiają w Fez, który spływał mu następnie na ramiona, przysłaniając z lekka amarantowy kaftan, bogato haftowany zlotem. Uśmiéchał się aby pokazać zęby, mówił po hiszpańsku kobiécym głosem, wodził omdlewającym wzrokiem do koła; w postawie i ruchach miał cóś wymuszonego. Przed laty zajmował się handlem: był we Włoszech, w Hiszpanii, w Londynie, w Paryżu i powrócił do Marokko z europejskiemi nawyknieniami. Pił wino, palił cygara i papierosy, nosił pończochy, czytał romanse, opowiadał swoje miłosne przygody. Głównym powodem jego podróży do Fez było, iż od Rządu należała mu się pewna kwota pieniężna, którą za wstawieniem się Posła miał nadzieję uzyskać. W drogę zabrał swój namiot, swoją służbę, swe muły. Oczy jego dawały do zrozumienia, iż gdyby tylko mógł, nieomieszkałby zabrać i swoich kobiet; ale usta w tym względzie nigdy nie wyrzekły ani jednego słowa. Kobiety, o których mówił, opowiada — dając swoje rozliczne przygody, były europejkami. Harem i dla niego również był rzeczą świętą. Odważyłem się, tak ogólnikowo, zadać mn pewne pytanie co do kobiet arabskich: popatrzył na mnie, uśmiechnął sie skromnie i nic nie odpowiedział. Po obiedzie postanowiłem zaspokoić gorące życzenie, które zrodziło się we mnie zaraz po wyruszeniu z Tangiem, a mianowicie zrobić małą wycieczkę po obozie w nocy. Była to jedna z najmilszych rozrywek, które miałem w podróży. Zaczekałem aż się wszyscy do swoich namiotów rozeszli; owinąłem się w biały płaszcz komendanta i wyszedłem chciwy przygód i wrażeń. Na niebie błyszczały gwiazd miliony; latarnie, oprócz tej jednej która znajdowała się na szczycie drzewca chorągwi, były pogaszone: cisza głęboka zalegała obóz. Powoli, ostrożnie, starając się nie zawadzać o sznurki namiotów, poszedłem na lewo. Zaledwiem uszedł dziesięć kroków, jakieś dźwięki niespodziane doleciały moich uszu. Stanąłem. Zdało mi się, że to dźwięki gitary. Pochodziły one z zamkniętego namiotu, którego nie widziałem dotychczas, a który stał pomiędzy naszym namiotem i namiotem Posła o jakie trzydzieści kroków za obrębem obozowego koła. Podszedłem bliżéj, słuch wytężając. Gitara wtórowała niezmiernie cichemu, słodkiemu głosowi, który śpiewał jakąś tęskną arabską piosenkę. Czyjże mógł być ten namiot tajemniczy? Miałażby się w nim znajdować kobiéta? Obszedłem go do koła. Namiot był szczelnie zamknięty. Położyłem się na ziemi, aby z dołu doń zajrzéć; nachylając się kaszlnąłem; śpiew ustał. Niemal w téj saméj chwili głos słodki, tuż koło mnie, zapytał: Quien es? (Kto tam?). Allahu, przybywaj na pomoc! pomyślałem sobie, tam kobiéta być musi. Ciekawy! odpowiedziałem, nadając memu głosowi najbardziéj patetyczne brzmienie, na jakie mię stało. W namiocie ktoś się roześmiał i głos męzki rzekł po hiszpańsku: Wybornie! proszę na filiżankę herbaty. Był to głos Mohameda Ducalego. Spadłem z obłoków. Zaraz jednak zostałem pocieszony i wynagrodzony. Otwarły się drzwiczki, i stanąłem w prześlicznym namiocie, wybitym wewnątrz bogatą materyą w kwiaty, ozdobionym okienkami w łuki, oświetlonym maurytańską lampą, pełnym woni benzoesu, godnym ze wszech miar stać się schronieniem dla najpiękniejszej odaliski Sułtana. Obok Mahomeda Ducalego, na przepysznym kobiercu z Rabat, napół leżał a napół siedział w malowniczéj miękkiéj postawie, z gitarą w ręku, z głową opartą o aksamitną poduszkę, młody arab, jeden z jego służących. Jego to śpiew słyszałem. W środku namiotu stała taca z pięknym serwisem do herbaty; w jednym kątku palił się benzoes na wspaniałéj kadzielnicy. Opowiedziałem Mohamedowi w jaki sposób znalazłem się przed jego namiotem; śmiał się, poczęstował mnie herbatą, kazał arabowi zaśpiewać mi jakąś piosenkę, na pożegnanie życzył mi przyjemnéj podróży. Wyszedłem. Namiot się zamknął, i znalazłem się znowu śród zmroku i ciszy w uśpionym obozie. Obszedłem inny namiot Dukalego, w którym spała jego służba, i skierowałem się w stronę namiotu Posła.
Przede drzwiami spał Selam, rozciągnięty na swym płaszczu niebieskim; jego szabla leżała przy nim. Jeżeli go obudzę a nie pozna mnie od razu, pomyślałem sobie, gotów mnie zabić! Bądźmy więc ostrożni! Zbliżyłem się na palcach do namiotu i uchylając drzwiczek zajrzałem do środka. Namiot dzieliła na dwie połowy bogata zasłona: na przodzie, od wejścia, był pokój dla przyjęcia gości, w którym znajdował się stolik, pokryty kobiercem, z kałamarzem i papierami, oraz kilka złoconych foteli; po tamtéj stronie zasłony spał Poseł i jego przyjaciel, były minister hiszpański. Przyszło mi na myśl pozostawić im bilet wizytowy na stole. Wszedłem. Nieznośne warczenie zatrzymało moje kroki. Jednocześnie głos Posła zapytał: Kto tam?
— Zbój, odrzekłem z cicha.
Poznał mię po głosie odrazu.
— No, to zabijaj, powiedział.
Wytłumaczyłem mu powód moich odwiedzin: uśmiał się szczerze i uścisnąwszy mi rękę w ciemności, życzył silnych wrażeń.
Wychodząc, natknąłem się na cóś twardego, zapaliłem woskową zapałkę: był to żółw. Popatrzyłem do koła i ujrzałem w odległości dwu kroków olbrzymią ropuchę, która zdawała się przyglądać mojéj osobie. Na chwilę doznałem pokusy zaniechania dalszéj wędrówki, ale ciekawość wstręt przemogła i poszedłem naprzód.
Wkrótce znalazłem się przed namiotem Nadzorcy.
Podczas gdym się nachylał aby podglądać, jakaś postać wysoka i biała stanęła pomiędzy mną a drzwiami i rzekła głosem grobowym: „Śpi.“ Cofnąłem się w tył tak szybko jakbym spostrzegł upiora. Lecz natychmiast ochłonąłem z przestrachu. Był to arab, już od lat kilku znajdujący się w służbie u pana Morteo i mówiący trochę po włosku, który, pomimo mego białego płaszcza, poznał mnie od razu. Jak Selam, i on spał również przed namiotem swego pana z szablą przy boku. Życzyłem mu dobréj nocy i poszedłem daléj.
W sąsiednim namiocie znajdowali się: dragoman Salomon i lekarz obozowy, którego obecność zdradzała ostra i silna woń medykamentów, rozchodząca się na dziesięć kroków w około. W namiocie paliło się światło. Dragoman spał; lekarz, siedząc przy stoliku, czytał. Ten lekarz, człowiek młody, przystojny, wykształcony, pełen szlachetności w postawie i ruchach, miał jednę dość dziwną właściwość. Urodzony w Algierze z rodziców francuskich, przeżywszy lat wiele we Włoszech, ożeniony z hiszpanką, nie tylko mówił, z równą łatwością, językami tych pokrewnych trzech krajów, lecz nadto łączył w sobie charakterystyczne cechy trzech narodów, czuł trzy równosilne miłości ojczyzny i był jak w domu zarówno w Paryżu, w Madrycie i w Rzymie. Oprócz tego posiadał w wysokim stopniu zmysł komiczny; nie mówiąc ani słowa, jedném przelotném spojrzeniem, jedném lekkiém poruszeniem ust, umiał tak wybornie odsłonić śmieszną, słabą stronę jakiéjś osoby lub rzeczy, żeśmy pękali ze śmiechu. Zaledwie mię spostrzegł, zgadł od razu przyczynę która mnie tu sprowadziła, prosił abym spoczął chwilkę, poczęstował mnie likierem, nalał i sobie kieliszek a podnosząc go do ust wyszeptał: Za powodzenie pańskiéj wycieczki! Z pomocą Allaha, dodałem wychodząc.
Przeszedłem obok wielkiego namiotu w którym jadaliśmy obiad: był pusty, Skręciłem na lewo, wyszedłem z obozowego koła, przeszedłem pomiędzy dwu długiemi szeregami śpiących koni i znalazłem się śród namiotów eskorty. Natężyłem słuch; doleciał do mnie oddech i lekkie chrapanie uśpionych żołniérzy. Przed namiotami leżały w nieładzie strzelby, pałasze, siodła, pasy, sztylety, kaiki i chorągiew Mahometa, jakby na polu potyczki. Spojrzałem na okolicę: nie widać było nikogo. Tylko dwie grupy chałup, jak dwie czarne plamy, widniały w pomroce.
Wróciłem nazad, przeszedłem pomiędzy namiotem amerykańskiego konsula i namiotem jego służby; oba były zamknięte i ciche; przebytym placyk, na którym ustawiono kuchnię i po przedostaniu się na przeciwległą stronę barykady z beczek, kadzi, garnków, tyglów i dzbanków, znalazłem się przed małym namiotem kucharza.
W namiocie, z nim razem, spali dwaj arabowie, dodani mu do pomocy.
Wsunąłem głowę do środka; ciemno było i cicho. Zawołałem kucharza po imieniu: Giovanni!
Biédak, zmartwiony srodze tém iż mu się dzisiaj nie udała jakaś legumina, a nadto może zaniepokojony tak blizkiém sąsiedztwem „dwu dzikich“, nie spał.
— A, to pan? zapytał.
— Ja, a dla czego to nie śpisz, przyjacielu?
Milczał przez chwilę; potem, przewracając się na łóżku, zawołał z westchnieniem: Ah, kraj! cóż to za kraj!
— Odwagi, Giovanni, rzekłem, pomyślno tylko, że za dni dziesięć stanież pod murami Fez, wielkiéj stolicy Marokko.
Zaczął cóś mruczéć pod nosem, z czego nie zrozumiałem nie zgoła: chyba to tylko, iż wyraz Moncalieri niemałą tu grał rolę. Uszanowałem jego boleść i poszedłem daléj.
W namiocie sąsiednim znajdowali się dwaj marynarze: Ranni, służący komendanta, i Luigi, majtek ze statku Dory, neapolitańczyk, chłopak miły, żwawy, pracowity, pojętny, który w ciągu dwu dni zjednał sobie wszystkie serca. Świeca paliła się w namiocie: jedli wieczerzę. Nadstawiając ucha, udało mi się pochwycić kilka urywków z ich rozmowy. Była dosyć ciekawą. Luigi pytał się dla kogo mogły być przeznaczone te szkice, które dwaj malarze kreślili ołówkiem w swoich albumach. A to mi pytanie! odrzekł Ranni: ma się rozumiéć, że dla króla. Jakto, tak czarne, bez farb? spytał znowu pierwszy. E, nie: po powrocie do Włoch, najprzód na nie farby nałożą a potém poślą królowi. Kto wie ile za nie zapłaci! A drogo, to pewna. Najmniéj po skudzie[3] za każdy arkusik. Albo to król dba o pieniądze! Obawiając się, abym nie został spostrzeżony, a co gorsza posądzony o szpiegowanie, wyrzekłem się, z żalem niemałym, usłyszenia reszty, i oddaliłem się na palcach.
Po raz drugi wyszedłem z koła naszego obozu i przez czas pewien krążyłem śród długich szeregów koni i mułów, pomiędzy którymi rozpoznałem, nie bez pewnego miłego wzruszenia, mego białego towarzysza podróży, który wyglądał tak, jak gdyby był pogrążony w jakąś głęboką zadumę. Wychodząc ztamtąd znalazłem się przed namiotem pana Vincent, francuza, zamieszkującego Tangier, jednę z tych tajemniczych osobistości, które cały świat zwiedziły, które mówią wszystkiemi językami, i które próbowały wszystkich zawodów: kucharza, przemysłowca, kupca, strzelca, tłumacza, poszukiwacza starożytnych napisów. Przyłączył się on, ze swym namiotem i koniem, do naszego poselstwa, w roli głównego nadzorcy kuchen, aby miéć możność udania się do Fez w nadziei sprzedania tam rządowi mundurów francuskich, zakupionych w Algierze. Zajrzałem do namiotu przez małe okienko. Vincent siedział na jakéjś pace, zamyślony, z wielką fajką w ustach, przy świetle świeczki wetkniętej do próżnéj butelki. Cóż to za dziwna postać! Patrząc nań, przyszli mi na myśl ci starzy alchemicy holenderskich malarzy, którzy siedzą zadumani w głębi swych tajemniczych kuchen, z twarzą oświetloną płomieniem alembików. Zgarbiony był, wyschły, kościsty, zdawało się iż w każdéj zmarszczce jego twarzy, w każdém ostrém zagięciu jego ciała, odbiły się te rozliczne, a smutne i niezwykłe przygody, których w życiu musiał doświadczyć. Kto wié o czém myślał! Kto wié jaki natłok wspomnień o awanturniczych podróżach, niezwyczajnych spotkaniach, szalonych przedsięwzięciach i dziwnych ludziach, cisnął mu się do głowy! A może, zamiast o tém wszystkiém, myślał jedynie o cenie spodeń dla, turcos lub o swym szczupłym zapasie tytoniu. W chwili gdym właśnie chciał do niego przemówić, zgasił świecę i znikł w ciemności jak jaki czarodziéj.
O kilka kroków ztamtąd był namiot dowódzcy eskorty; nieco daléj namiot jego pierwszego oficera a jeszcze daléj namiot naczelnika konnego oddziału z Had-El-Garbii.
Dwa ostatnie były zamknięte; pierwszy otwarty i pusty.
W chwili gdym do niego zaglądał, usłyszałem poza sobą szybkie, lekkie kroki i niemal jednocześnie jakaś ręka żelazna uchwyciła mię za ramię. Obejrzałem się: przedemną stał generał-mulat, dowódzca eskorty.
Zaledwie twarz moją zobaczył, opuścił rękę i roześmiawszy się, powiedział głosem grzecznych przeprosin:
Salamu alikum, salamu alikum! (Niech pokój będzie z wami, niech pokój będzie z wami).
Wziął mnie za złodzieja.
Uścisnąłem mu rękę na znak podziękowania i poszedłem daléj.
Zaledwiem odszedł kilka kroków, wydało mi się, że w pewném oddaleniu od namiotów dostrzegam człowieka, siedzącego na ziemi ze strzelbą w ręku. Przyszło mi na myśl, iż to może być żołniérz na warcie. Spojrzałem do koła i rzeczywiście spostrzegłem a pięćdziesiąt kroków od tego piérwszego drugiego żołniérza; daléj trzeciego, czwartego, cały łańcuch szyldwachów otaczających obóz. Dowiedziałem się następnie, że szyldwachy te zostały rozstawione bynajmniéj nie wskutek obawy napadu jakiéj bandy zbójeckiéj; lecz aby strzedz namiotów od złodziei-wieśniaków, nawykłych do okradania, z niemałą zręcznością? koczowniczych plemion arabskich.
Na szczęście mój śmiały chód nie wzbudził podejrzeń w żołnierzach, i mogłem spokojnie dokończyć wycieczki po obozie.
Przeszedłem obok Maleka i Saladyna, dwu ognistych rumaków Posła, natknąłem się na parę innych żółwiów i zatrzymałem się przed namiotami sług pieszych. Leżeli na słomie, bez żadnego przykrycia, wszyscy razem, jeden przez drugiego; lecz spali snem tak głębokim, że oddechu ich nawet słychać nie było, i że zdawali się być jakimś stosem ciał martwych. Chłopak o czarnych wielkich oczach, może dla tej dobrej racyi iż najmniejszym był i najmłodszym z nich wszystkich, leżał w ten sposób, iż wierzchnia część jego ciała znajdowała się za namiotem i niewiele brakowało, abym mu nie nastąpił na głowę. Patrząc na niego serce mi się ścisnęło; pragnąc, aby zrana, za przebudzeniem się, doznał miłéj niespodzianki, włożyłem mu piéniądz do ręki, która leżała na trawie z dłonią otwartą, jakby prosząc jałmużny u geniuszów nocy.
Gwar głosów wesołych, pochodzący z pobliskiego namiotu, w tamtę skierował mnie stronę. Zbliżyłem się pocichu. Był to namiot sług i żołniérzy poselstwa. Zdawało się, iż jedzą i piją. Poczułem zapach palonego kifu. Poznałem głos drugiego Selama, głosy Abdel-Ramana, Alego, Hameda, Mammuego, Civa. Była to oczywiście mała orgia arabska. A mieli téż naprawdę wszelkie prawo zabawić się nieco ci biedni chłopacy, którzy tak się bardzo przez dzień cały napracowali na koniach i pieszo, przy namiotach, przy kuchni, przy pakunkach, wołani przez sto głosów na raz, gotowi na rozkazy nas wszystkich. Dlatego téż nie chciałem zakłócić ich wesołości i oddaliłem się niepostrzeżony.
Aż do téj chwili, wycieczka moja wiodła się janajpomyślniéj; ale przeznaczoném było, żeby się nieskończyła bez smutnéj przygody.
Zaledwiem się o jakie dwadzieścia kroków oddalił od namiotu żołniérzy, gdy na raz dwie ręce żelazne ścisnęły mnie za szyję, głos drżący od gniewu wrzasnął mi jakąś groźbę nad uchem. Zacząłem się szamotać, zwróciłem w tył głowę...
Przedemną stał twórca Wygnania księcia ateńskiego, mój dobry przyjaciel Ussi, owinięty jak widmo w swą długą białą abbaia, przywiezioną z Egiptu, który na kilka chwil przedtém wyszedł ze swego namiotu, aby odbyć tę samą co i ja, tylko w kierunku przeciwnym, przechadzkę po obozie i który mnie złapał za kark jak ostatniego łotra.
Znajdowałem się właśnie przed namiotem malarzy, ostatnim z namiotów obozowego koła; moja nocne pielgrzymka była skończoną. Po chwili spałem już jak zabity w moim domku płóciennym.


Tleta de Reissana.

Następnego poranku ruszyliśmy w drogę przed Wschodem słońca. Mgła gęsta, chłodna, wilgotna, przenikała nas aż do kości i sprawiała, żeśmy o parę kroków jeden drugiego widziéć nie mogli. Żołniérze eskorty ponasuwali kaptury na twarze i poobwiązywali strzelby; wszyscy byliśmy owinięci w płaszcze i pledy; zdawało się, żeśmy w jesieni na jakiéjś niderlandzkiéj równinie. Oglądając się poza siebie widziałem tylko biały zawój i niebieski płaszcz każda; reszta przedmiotów i ludzi wyglądała jak cienie niewyraźne, rozpływające się w szarawém powietrzu. Wszyscy Senni, bo zbudzeni o świcie i zziębnięci w dodatku, zachowywali milczenie. Jechaliśmy po równinie zlekką falistéj, porosłéj miejscami karłowatemi palmeczkami, mastykowém drzewkiem, janowcem, cierpniem, dzikim koprem, to skupiając się to rozsypując szerko po drodze, stosownie do krzyżowania się lub rozchodzenia się tworzących ścieżyn. Słońce, ukazawszy się na widnokręgu, ozłociło nas na chwilę, potém ukryło się znowu. Mgła jednak o tyle już się rozrzedziła, iż mogliśmy widziéć okolicę. Zdaleka i z bliska, na całej przestrzeni którą ogarnęliśmy wzrokiem, następowały po sobie bez przerwy małe dolinki, a édołki, o tak łagodnym spadku, iż nie spostrzegaliśmy prawie że ciągle, na przemiany, to w dół to pod górę jedziemy. Wyższe miejsca były porosłe aloesami i dzikiemi oliwkami. Oliwka, która w tym kraju szybko i wspaniale wyrasta, jest wszędzie niemal pozostawioną w stanie dzikim, a mieszkańcy używają na oświetlenie i do jedzenia oliwy z owocu arganu. Za każdym razem gdy się za nami otwierała większa dolinka, szukaliśmy wzrokiem jakiéjś wioski, jakichś choć kilku chałup lub namiotów. Nadaremno, żadnéj wskazówki pobliża ludzi. Zdawało nam się, iż podróżujemy po kraju dziewiczym, w którym przed nami człowiek nie postał. Z doliny w dolinę, z pustyni w pustynię, po trzech godzinach jazdy, przybyliśmy wreszcie do pewnego miejsca, gdzie większa ilość drzew, szersze drożyny i trzody tu i owdzie na polach rozsiane, zdawały się zapowiadać pobliże ludzkich siedzib. Jeden po drugim kilku jeźdźców z eskorty, spiąwszy konia ostrogami, przemknęło koło nas i znikło na przodzie za pobliskiém wzgórzem; inni, pędząc w cwał, rozpierzchli się po okolicy, ten w prawo, ten w lewo, w różne strony: pozostali uszykowali się w porządne szeregi. W kilka chwil po tém znaleźliśmy się u wejścia do wąwozu, utworzonego przez niewielkie wzgórza, na których stało parę chat słomą krytych. Kilku arabów i arabek w łachmanach poglądało na nas ciekawie z poza żywopłotów. Wjechaliśmy do wąwozu; w téj chwili ukazało się słońce. W pewnem miejscu wąwóz odrazu, niemal pod prostym kątem, w bok się skręcał. Zwróciliśmy.... i, dziwny obraz roztoczył się przed nami.
Trzystu jeźdźców, przybranych w barw tysiące, rozproszonych w malowniczym nieładzie, pędziło ku nam co koń wyskoczy ze strzelbami w ręku, jak gdyby do szturmu.
Była to eskorta prowincyi haracze, z gubernatorem i oficerami na czele, która przybywała aby zluzować eskortę z Had-El-Garbii, mającą nas opuścić na granicy prowincyi tangierskiéj. Do téj granicy przybyliśmy właśnie.
Gubernator Laracze, starzec okazały, z wielką białą brodą, ruchem ręki zatrzymał swój oddział, uścisnął dłoń posła, a potém, zwracając się po raz drugi do tego tłumu zdającego się drżeć z niecierpliwości, skinął nań tak, jakby chciał powiedziéć:
— Hej, zuchy! pokażcie teraz co umiecie!
Wówczas rozpoczęła się jedna z najbardziej wspaniałych lab el barode (zabaw z prochem), jakie nam kiedy widzieć się zdarzyło.
Strzelając bezustannie i wydając dzikie okrzyki, jeźdźcy puszczali się w cwał po jednemu, po dwóch, po dziesięciu razem, to w głąb doliny, to na wzgórza, to pędząc ku naszéj karawanie, to oddalając się od niéj lub przelatując z boku. W ciągu kilku minut dolina napełniła się dymem i zapachem prochu jakby pole bitwy. Wszędzie, gdziem spojrzał, przelatywały konie, błyszczały strzelby, rozwiewały się kaiki i płaszcze, migały kaptury, kaftany pomarańczowe, czerwone, żółte, zielone, niebieskie, wszędzie połyskiwały pałasze i puginały. Przelatywali przed nami jeden za drugim, jak mary skrzydlate, starcy, młodzieńcy, ludzie kształtów olbrzymich, postacie dziwne i straszne, stojąc na strzemionach, z podniesioną głową, z włosem rozwianym, ze strzelbą nagotowaną do strzału; a każdy, dając ognia, wydawał dziki okrzyk, który w naszój mowie powtarzali nam zaraz tłumacze:
— Biada ci! wołał jeden.
— Matko moja! wołał drugi.
— W imię Boga!
— Zabiję cię!
— Zgubionyś!
— Jestem pomszczony!
Inni straty swe poświęcali komukolwiek:
— Na cześć mego pana!
— Dla mojego konia!
— Dla moich zmarłych!
— Dla mojéj kochanki!
Strzelali w górę, w dół, przed siebie, poza siebie, nachylając się, rzucając się na siodle jak gdyby do niego byli przytwierdzeni. Niektórym spadał na ziemię kaik albo zawój; wracali nazad w całym pędzie i podnosili go, nie zwalniając biegu, końcem strzelby. Kilku takich zuchów wywijało bronią nad głową, podrzucało ją w powietrze i łowiło jedną ręką. Były to ruchy konwulsyjne, postawy zuchwałe, wrzaski i spojrzenia ludzi upojonych jakimś dziwnym szałem, którzy narażali swe życie z dziką radością. Wielu puszczało konie w taki galop, iż zdawało się, jakby naprawdę chcieli się zabić; lecieli, znikali i wracali dopiéro po dość długim czasie, z twarzą tak zmienioną i bladą, jak gdyby śmierć im w oczy zajrzała. U wszystkich niemal koni krew ściekała po brzuchu; jeźdźcy mieli zwalane krwią nogi, strzemiona i płaszcze u dołu.
W tłumie tym, kilka postaci, od pierwszéj chwili, głęboko wraziło mi się w pamięć. Pomiędzy innemi młody arab, z głową cyklopa, z barkami olbrzyma, z niepomiernym brzuchem, który miał na sobie kaftan różowy i wydawał okrzyki podobne do ryku lwa ranionego; chłopak piętnastoletni, piękny, z włosem rozwianym, całkiem biały, który trzy razy przedemną przeleciał wołając: Boże mój, Boże!; starzec chudy i długi o złowrogim wyrazie twarzy, który pędził z zamkniętemi oczami, jakby morowe powietrze wiózł z sobą na koniu; murzyn z wytrzeszczonemi oczami i rozwartemi ustami, tak iż zdaleka świeciły jego białe zęby, ze straszną blizną na czole, który leciał rzucając się wściekle na siodle, jakgdyby się chciał oswobodzić od jakiéjś niewidzialnéj, ciążącéj na nim ręki. Tymczasem nasza karawana posuwała się naprzód, a ludzie ci towarzyszyli jéj, nie ustając ani, na chwilę w swych szalonych obrotach, harcując po wzgórzach, skupiając się, rozpraszając, tworząc ciągłą przemianę w układzie barw jaskrawych, które mieli na sobie, i które olśniewały oczy jak miganie powiewających w powietrzu tysiąca chorągwi. Ten tłum, ten ruch szalony, ten hałas, cały ten obóz, który niespodzianie roztoczył się przed nami na zakręcie cichego wąwozu, i który jakby w amfiteatrze jedném spojrzeniem mogliśmy ogarnąć, takiém nas napełnił zdziwieniem, że przez czas pewien nikt ust nie otworzył, a następnie wszyscy razem zawołaliśmy z zachwytem:
— Piękne! Piękne! Cudowne!
W niewielkiéj odległości od miejsca gdzie się wąwóz kończył, Poseł zatrzymał się, i wszyscy pozsiadaliśmy z koni, aby wypocząć w cieniu kilkunastu obok siebie rosnących oliwek.
Eskorta prowincyi Laracze nie przestała harcować i strzelać przed nami.
Rzeczy i służba pociągnęły daléj ku miejscu, gdzie w owym dniu miał stanąć nasz obóz.
Zatrzymaliśmy się przy kubie Sidi-Lamaniego.
W Marokko zowią kubą, to jest kopułą, małe czworoboczne kapliczki, przykryte półkulistą kopułą, w których pogrzebane są zwłoki jakiegoś świętego. Te kuby, których jest bardzo wiele, zwłaszcza w południowéj części państwa marokkańskiego, wznoszone zazwyczaj na wysokich, otwartych miejscach przy źródle i przy palmie, a w skutek swéj śnieżnéj białości dające się spostrzegać zdaleka, służą za wskazówki, za przewodników dla podróżnych, są licznie odwiedzane przez wiernych i po największéj części strzeżone przez jakiegoś potomka Świętego, spadkobiercę jego świętości, który mieszka w chałupce w pobliżu grobowca i żyje z jałmużny pobożnych pielgrzymów. Kuba Sidi-Lamaniego stała na małym wzgórku o parę kroków od nas. Kilku arabskich wieśniaków siedziało przed jéj drzwiami. Za nimi ukazywała się głowa zgrzybiałego starca Świętego, który patrzył na nas z jakiémś bezmyślném osłupieniem.
Wkrótce zapłonęły ognie w kuchni obozowéj a w półgodziny potem zasiedliśmy już do śniadania.
Puste pudełko od sardynek, które kucharz wyrzucił, podnieśli arabowie i, zaniósłszy przede drzwi kuby długo mu się przyglądali wiodąc jakąś ożywioną rozprawę.
Gdy się skończyło lab el barode wszyscy niemal jeźdźcy pozłazili z koni i rozproszyli się po małéj dolinie, częścią aby swe konie puścić na paszę, częścią aby wypocząć gdzieś w cieniu. Kilku z nich tylko pozostało na siodle; ci ostatni, na wzgórzach, stanęli na warcie.


Po śniadaniu, przechadzając się z kapitanem, który był wielkim miłośnikiem koni, zacząłem, po raz piérwszy, przyglądać się uważniej koniom marokkańskim. Są one tak małe, iż nawykłszy do ich wymiarów, kiedy do Europy wróciłem, każdy koń, średniéj nawet wielkości, wydawał mi się olbrzymim. Mają oko żywe, łeb nieco spłaszczony, nozdrza rozdęte, całość głowy bardzo piękna; piszczele goleniowe nieco zgięte, co im nadaje dziwną sprężystość poruszeń; krzyż niezbyt prawidłowy, pochylony w tylnéj części, wskutek czego lepiéj się nadają do galopu niż do kłusu; i rzeczywiście, nie przypominam sobie abym widział kiedy jadącego kłusem araba. Kiedy stoją lub kiedy idą powoli, niczyjej uwagi nie ściągną na siebie; dopiéro w szybkim biegu przemieniają się do niepoznania i stają się naprawdę wspaniałemi zmierzętami. Chociaż jedzą mniéj i gorzéj a uprząż mają cięższą niż nasze konie, są jednak o wiele od nich wytrzymalsze na trud i znużenie. Strzemiona używane tu podwieszają się tak wysoko, iż jeździec siedzi na siodle z nogami skurczonemi prawie pod prostym kątem; lejce są długie, trzymane zwykle bardzo lekko, a do kierowania koniem wystarczają ledwie dostrzegalne ruchy. Siodło, z przodu i z tyłu jest tak wysokie, iż dotyka do grzbietu i do piersi jeźdźca, przez co spadnięcie z niego jest prawie niemożliwe. Jeździec obuty zwykle w małe trzewiczki z żółtéj skóry bez obcasów, nie nosi ostrogów i spina konia strzemionami; niektórzy przyczepiają sobie zamiast ostróg dwa małe ostre żelazka w kształcie sztyletów, które przytwierdzone są do pięty kółkiem z metalu i takim samym łańcuszkiem. Arab ma miéć dla konia, tego ulubionego zwierzęcia Proroka, wielkie przywiązanie; opowiadają naprzykład, iż uważa go za istotę wybraną i świętą, że każdego poranku, o wschodzie słońca, kładzie mu prawą rękę na głowę mówiąc: bismillah! (w imię Boże!) a potém tę rękę całuje, gdyż uważa ją za poświęconą przez to dotknięcie; że nie szczędzi mu starań i pieszczot. Wszystko to może być prawdą. Ale ta jego wielka miłość, o iłem widział przynajmniéj, nie przeszkadza mu ranić boleśnie szlachetnego zwierzęcia bez żadnéj potrzeby, pozostawiać je na skwarze słonecznym kiedy mogłoby wybornie odpocząć w cieniu, prowadzić je dla napojenia do źródła oddalonego o całą godzinę drogi ze spętanemi nogami, narażać co najmniéj dziesięć razy na dzień, i to jedynie dla rozrywki, na to, aby sobie nogi połamało, wreszcie tak dalece zaniedbywać jego uprzęż, iż każdy z tych niby-miłośników koni, gdyby mu wypadło służyć w pułku europejskim konnicy, za oburzające niedbalstwo niezawodnie przez sześć miesięcy w roku odsiadywałby w kozie.


Ponieważ upał był bardzo silny, kilka godzin spędziliśmy na owym przystanku w cieniu drzew oliwnych; a choć niejednego z nas sen morzył, nikt jednak usnąć nie zdołał z powodu owadów. Była to pierwsza zapowiedź téj długiéj, nieubłaganéj, morderczéj wojny, która miała trwać, stając się z każdym dniem sroższą, aż do końca naszéj podróży. Zaledwieśmy się pokładli na ziemi, uczuliśmy takie jakieś kłócie, szczypanie, łaskotanie, iż każdemu się zdało że leży w pokrzywie. Nieprzyjaciele nasi, były to wprawdzie tylko gąsiennice, pająki, mrówki, bąki, koniki polne; ale wielce zuchwałe, natrętne i uparte niesłychanie. Komendant, który, w celu rozweselenia towarzystwa, postanowił powiększać niepomiernie każde niebezpieczeństwo, zapewniał nas, iż to są jeszcze owady mikroskopijne w porównaniu do tych, które znajdziemy po drodze naszéj do Fez i za nadejściem lata; i uprzedzał, że z każdego z nas zaledwo jakieś resztki, jakieś szczątki do ojczyzny powrócą, które tylko najbliżsi krewni i to z trudnością niemałą, poznać będą mogli. Kucharz, usłyszawszy te słowa, zdobył się wprawdzie na uśmiech ale wpadł w zamyślenie. Niedaleko od nas znajdowała się olbrzymia sieć pajęcza, zawieszona na kilku krzaczkach jakby prześcieradło rozciągnięte dla wysuszenia. Zdaje mi się, iż słyszę jeszcze ów głos, którym komendant zawołał: „Ależ w tym kraju wszystko jest olbrzymie, straszne, zadziwiające, bajeczne!“ I zrobił to słuszne przypuszczenie, iż pająk, który tę sieć wysnuł, musiał być co najmniéj wielkości konia. Lecz nie udało się nam go znaleźć. Spali tylko arabowie; leżeli oni wszyscy niemal na słońcu, a po nich wędrowały całe procesye wymienionych przed chwilą owadów. Nasi dwaj malarze rysowali, otoczeni całą chmarą natrętnych, okrutnych much, na które z ust pana Ussiego sypały się co chwila po jednemu, po dwa, po trzy na raz wszystkie te dobitne zaklęcia i złorzeczenia, w które tak bogatą jest mowa florencka.
Kiedy upał cokolwiek się zmniejszył, pożegnała nas eskorta z Had-El-Garbii, oraz konsul amerykanski i wicegubernator Tangieru, którzy, życząc po raz ostatni szczęśliwéj podróży naszemu posłowi, ztąd już do Tangieru wrócili; my zaś, wraz z trzystu konnymi z Laracze, w dalszą ruszyliśmy drogę.


Rozległe, faliste równiny, pokryte to pszenicą, to jęczmieniem, to żółtém ścierniskiem lub trawą i kwieciem; miejscami jakiś ciemny namiot lub biały grobowiec świętego; od czasu do czasu wysmukła palma; co parę mil trzech albo cztérech jeźdźców, którzy się przyłączali do eskorty; spokój, cisza, niebo bez chmurki, słońce oślepiające: oto uwagi, które znajduję w mym seksternie, o drugiéj połowie pochodu z dnia piątego maja.
Po trzech godzinach jazdy przybyliśmy do Tieta de Reissana, gdzie stanął obóz.
Namioty, jak zwykle tworząc koło, stały w dolince ciasnéj i głębokiéj, pokrytéj trawą i kwiatami, tak bujnie rozrosłemi, iż niemal utrudniały nam przejście. Łóżka i paki w namiotach były całkiem prawie ukryte śród stokrotek, maków polnych, pierwiosnków, jaskrów, kwiatów baldaszkowatych wszelkiego rodzaju. Obok namiotu malarzy wznosiły się dwa olbrzymie, kwitnące aloesy.
Wkrotce po naszém przybyciu przyjechał z Laracze, w odwiedziny do Posła, agent konsularny włoski pan Guagnino, stary kupiec genueński, który, żyjąc już od lat czterdziestu na atlantyckiém wybrzeżu, przechował nieskażoną mowę swego kraju. Pod wieczór zaś zjawił się jakiś arab z okolicy, przybywający aby się poradzić u obozowego lekarza.
Był to ubogi starzec, zgarbiony i kulawy; jeden z żołnierzy poselstwa zaprowadził go przed namiot pana Miguereza.
Pan Miguerez, który mówił po arabsku, wybadał go i poznawszy jego chorobę, zaczął szukać w podróżnéj apteczce nie wiem już jakiego lekarstwa, a nie znalazłszy go, posłał po Mahomeda Ducalego i prosił go, aby napisał po arabsku receptę, za pomocą której chory mógłby powrócić między swoich i kazać sobie sporządzić to lekarstwo, którego potrzebował. Lekarstwo, jak się dowiedziałem następnie, było jedném z tych, które są w wielkiém użyciu u arabów.
Podczas gdy Ducali pisał, starzec szeptał jakąś modlitwę.
Kiedy recepta była gotowa, lekarz podał ją choremu.
Ten ostatni, nie dając mu czasu powiedzieć ani słowa, schwycił kartkę i czemprędzej do ust ją sobie wpakował. Lekarz zawołał: Co robisz? Wypluń, wypluń natychmiast! Ale napróżno. Bidény starowina zżuł papier z łapczywością zgłodniałego człowieka, zjadł go, podziękował i chciał odejść. Trzeba było trudu nie lada, aby go wreszcie przekonać, iż własność lecznicza nie zawierała się bynajmniej w owym połkniętym papierku i aby go zmusić do wzięcia innéj recepty.


Fakt ten nie może wydać się dziwnym temu kto wie czém jest mdycyna w Marokko. Znajduje się tu ona wyłącznie niemal w ręku szarlatanów, czarnoksiężników i świętych. Sok z niektóryeh roślin, puszczanie krwi, salsaparylla na zarazę celtycką, mięso suszone węży i kameleonów na febrę, rozpalone żelazo na rany, ustępy z Koranu wypisane na dnie naczyń z lekarstwami albo na kawałeczku papieru, który chory zawiesza sobie na szyi: oto główne środki lecznicze. Ponieważ uczenia się anatomii religia zabrania, łatwo zatem wystawić sobie jaką tu być może chirurgia. Dość, skoro powiem, że operatorowie marokańscy palcami wyrywają tak zwane migdały czyli gruczoły w gardle pod językiem, i próbują wydobywać kamienie z pęcherza za pomocą brzytwy a nawet piérwszego lepszego żelaznego haka, który im wpada pod rękę. Amputacya jest tu nad wszelki wyraz okropną. Tych niewielu arabów, którym euiopejscy lekarze udzielają pomocy, woli raczéj umierać w najsroższych męczarniach, niż poddać się operacyi, któraby mogła uratować im życie. Ztąd téż wynika, iż pomimo że wypadki postradania jakiegoś członka, zwłaszcza wskutek strzelania z broni palnéj, są niezmiernie częstemi, na ogół jednak ludzi kalekich jest mało w Marokko; a i tę małą garstkę stanowią po największéj części tacy nieszczęśliwi, którym kat odciął obie ręce wielkim nożem, i którzy dlatego nie poumierali od upływu krwi, iż, aby ją zatamować, według zwyczaju, obcięte ręce zanurzyli we wrzącéj smole. Wszakże te środki gwałtowne, a zwłaszcza rozpalone żelazo, odnoszą czasami zadziwiające skutki; to téż szafują niemi po barbarzyńsku, bez namysłu, nieraz wcale bez potrzeby. Ale, czy to w skutek niezbyt czułych nerwów, czy z powodu wielkiéj siły ducha, wzmocnionego wiarą w przeznaczenie, wszyscy arabowie z zadziwiającą wytrwałością znoszą męczarnie najsroższe. Do stawiania baniek używają garnków glinianych i wkładają pod nie ogień w ilości wystarczającej do upieczenia grzbietu; przecinając wrzód sztyletem, zasadzają go niezmiernie głęboko, na oślep, skutkiem czego, wraz z wrzodem, przecinają nieraz arteryą; każą sobie wodzić po zgiętem ramieniu gorejącą głownią, nie wydając najlżejszego jęku i dmuchając na dym ze spieczonego ciała, aby go odpędzić. Najpospolitszemi chorobami są tu febry, ból oczu, parchy, elefantyazys, a zwłaszcza syfilis, przechodzący z pokolenia w pokolenie, którym zarażone są całe plemiona i z którego umierają tysiące nieszczęśliwych; a umierałoby jeszcze więcéj, gdyby nie owo wielkie umiarkowanie w pożywieniu a powodowane w znacznéj części nędzą i gorącym klimatem. Lekarze europejscy znajdują się jedynie w miastach nabrzeżnych; w samém Fez jest tylko kilku szarlatanów renegatów, zbiegłych z Algieru i z hiszpańskich załóg. Kiedy sułtan minister lub jaki bogaty Maur zachoruje, wówczas posyła po lekarza europejskiego do jednego z miast nabrzeżnych. Ale czynią to wtedy dopiero, gdy są przywiedzeni do ostateczności, zaniedbując całemi latami choroby, tak, iż wezwany lekarz najczęściéj przybywa po to tylko, aby być świadkiem zgonu. W lekarzach europejskich pokładają wielką ufność: widok lekarstw, chemicznych przyrządzeń chirurgicznych narzędzi? napełnia ich zdumieniem i poszanowaniem dla medycyny; oczekują od niéj cudów; przyjmują piérwsze lekarstwa i spełniają pierwsze przepisy z posłuszeństwem. z poddaniem się ludzi przekonanych święcie że natychmiast odzyskają zdrowie. Ale jeżeli to zdrowie nie odraza wraca, jeżeli nie następuje znaczne polepszenie, tracą wszelką ufność, nie chcą przedłużać kuracyi i uciekają się do swych szarlatanów.


Wieczór przeszedł bez żadnych wydarzeń, ktéreby zasługiwały na wzmiankę, oprócz tego jednego, iż w chwili gdym się miał kłaść do łóżka, spostrzegłem na poduszce szkaradnego, czarnego niedźwiadka. Wszakże, przerażenie moje z tego powodu trwało niedługo, gdyż, zbliżając się ostrożnie ze świécą do groźnego nieprzyjaciela, wyczytałem na jego grzbiecie ten uspakajający napis: Cesare Biseo pinzil, 1875.


Następnego poranku o świcie wyruszyliśmy w stronę miasta Alkazaru.
Niebo było pochmurne. Jaskrawe barwy trzystu żołniérzy eskorty nabierały większéj jeszcze żywości, odbijając od popielatego widnokręgu i od ciemnéj zieloności trawy. Sam nawet Hamed Ben Kasen Buhamei, stojąc na miejscu wzniesioném w pobliżu obozu, zdawał się patrzéć z zadowoleniem na tych pięknych jeźdźców, którzy przeciągali przed nim w dużych oddziałach, milczący, poważni, z oczami gdzieś w dal zwróconemi, jak w dniu walnej bitwy przednie straże wojska. Przez czas dość długi jechaliśmy pośród oliwek i wysokich krzaków; potém wstąpiliśmy na rozległą równinę, całkiem pokrytą żółtém i fioletowém kwieciem, po któréj rozproszyła się eskorta dla powtórzenia lab el barode. Ta rycerska zabawa, tu, na tém polu otwartém, na tym kwiecistym kobiercu, pod tém niebem pochmurném, przedstawiała widok tak piękny, tak niezwykły, że Poseł zatrzymywał się nieraz i cała karawana stawała, by mu się, przyjrzéć do woli. Trudno przypuszczać, aby ci ludzie mieli posiadać jakąś tajemniczą sztukę zbierania się i rozpraszania w tak malowniczy sposób; a jednak przychodziło mi to na myśl. Gotów byłbym powiedzieć, iż wszystkie ich ruchy i wszystkie kombinacye barw, zostały obmyślone i ułożone przez jakiegoś choreografa. Po samym środku gromadki jeźdźców w płaszczach niebieskich musiał się znaleźć koniecznie jakby go tam posłano, jeździec w płaszczu białym. Pomiędzy ludzi w białych kaftanach nieomieszkał nigdy wpaść człowiek w kaftanie czerwonym. Barwy zgodne zdawały się szukać siebie wzajemnie; łączyły się, splatały z sobą w ciągu jednéj szarży, a potém rozplatały się znowu, aby tworzyć inne przemiany. Było ich trzystu, a wyglądali jak niezliczone wojsko; uwijali się, migali wszędzie; przelatywali do kola jakby roje ptaków; ogłuszali nas, oślepiali, odurzali, zachwycali, przyprawiali o rozpacz malarzy.
— A łotry! wołał Ussi, czemuż nie mogę was miéć we Florencyi.


Alkazar-El-Kibir .

Doszedłszy do pewnego miejsca, Poseł skinął na Kaida, eskorta zatrzymała się, a my, zabrawszy z sobą kilku żołniérzy, skręciliśmy w stronę dla obejrzenia znajdujących się w pobliżu zwalisk starego mostu. Przybywszy nad brzeg rzeki stanęliśmy: z mostu pozostało tylko nieco gruzów na przeciwległém wybrzeżu. Przez chwilę patrzyliśmy to na owe gruzy, to na okolicę; każdy z nas milczał pogrążony w zadumie. Bo téż naprawdę, miejsce to było ze wszech miar godne tego cichego skupienia ducha. Przed dwustudziewięciudziesięciusiédmiu laty, w dniu czwartego sierpnia, na tych falach kwiecistych grzmiało dział pięćdziesiąt i harcowało czterdzieści tysięcy koni pod dowództwem jednego z najsłynniejszych wodzów afrykańskich i jednego z najbardziéj młodych, przedsiębiorczych i nieszczęśliwych monarchów Europy. Na brzegach téj rzeki pierzchali w nieładzie, tarzali się we krwi, błagali litości, rzucali się do wody aby ujść strasznych bułatów arabów, berberów i turków; dworzanie, biskupi, kwiat portugalskiéj szlachty, żołnierze hiszpańscy, żołnierze Wilhelma Oranii, ochotnicy włoscy, niemieccy, francuscy, a konnica muzułmańska po trupach sześciu tysięcy chrześcian. Byliśmy na polu owej pamiętnej bitwy pod Alkazarem, na wieść o któréj struchlała cała Europa podczas gdy od Fez do Konstantynopolu rozległ się okrzyk wesela. Rzeka, która u stóp naszych płynęła, była to Alkhasem. Przez ten most wiodła niegdyś droga do Alkazaru. W pobliżu mostu, podczas bitwy stał obóz Mulej Moluka, sułtana Marokko. Mulej Moluk ciągnął od Alkazaru, król Portugalii od Arzilla. Bitwa toczyła się na brzegach téj rzeki, na równinie, która roztacza się do koła. Ileż to obrazów ciśnie się do głowy! A jednak, oprócz zwalisk mostu nie pozostało tu nic zgoła, coby mogło budzić wspomnienia owéj strasznéj bitwy. W któréj stronie rozpoczęły się pierwsze szarże zwycięzkie konnicy księcia Riveiro? Gdzie walczył Mulej Hamed, brat sułtana, przyszły zdobywca Sudanu, wódz posądzany o tchórzostwo zrana, wieczorem król-zwycięzca? W jakiém miejscu téj rzéki utopił się Mohamed czarny, bratobójca, z tronu zrzucony, podżegacz i sprawca téj wojny? W jakiém miejscu tej równiny padł król Sebastyan ugodzony kulą i dwoma cięciami bułatu, które z nim razem zabiły niepodległość Portugalii i ostatnie nadzieje Kamoensa? I gdzież stała lektyka sułtana Moluka, kiedy konał śród swych oficerów, kładąc palec na usta? Podczas gdyśmy byli pogrążeni w tych myślach eskorta patrzyła na nas zdaleka, stojąc nieruchomie na téj pamiętnéj równinie jakby wskrzeszona garstka jeźdźców Mulej-Hameda, którzy z ziemi powstali na odgłos naszych kroków przerywających im sen śmierci. Jednak, zapewne żaden z tych ludzi nie wiedział, iż to jest pole trzech króli, pole chwały ich ojców; a gdyśmy wraz z nimi w dalszą drogę ruszyli, poglądali jeszcze ciekawie do kola, niby chcąc odkryć, w trawie i kwiatach, przyczynę, która nas zniewoliła do zatrzymania się na téj równinie.


Przeszliśmy przez Mkhacem i przez Uarrur dwie niewielkie rzeki wpadające do Kus, albo Lukkos, do owego Lixos starożytnych, które początek swój bierze w górach Rifu a ujście ma w Laracze na atlantyckiém wybrzeżu; i szliśmy daléj ku Alkazarowi po pustych, spieczonych wzgórkach, następujących po sobie bez przerwy, nie napotykając po drodze nikogo, oprócz, raz lub dwa razy na godzinę, jakiegoś araba na wielbłądzie lub pieszo.
Nareszcie, myślałem sobie tymczasem, przybędziemy do miasta! Już od trzech dni nie widzieliśmy żadnego domu i mieliśmy wielką ochotę zobaczenia czegóś, coby przerwało jednostajność pustyni. Oprócz tego, Alkazar był piérwszém miastem lądowém, które mieliśmy poznać w Marokko. Wiedzieliśmy, że nas tam czekają. Ciekawość nasza była wielką. Wkrótce spostrzegliśmy, iż eskorta zaczyna się szykować w porządne szeregi. My, sami jakoś prawie tego nie spostrzegając, utworzyliśmy dwa rzędy jak oddział konnicy. Poseł jechał na czele, tłumacze po bokach.
Pogoda zmieniła się, rozproszyły się chmury, wesołość połączona z niecierpliwą ciekawością ożywiła całą karawanę.
Po cztérech godzinach drogi, naraz z wierzchołka wzgórza, ujrzeliśmy w dole, na równinie, Alkazar otoczony ogrodami, uwieńczony wieżami, palmami i minaretami, a w téjże saméj chwili do uszu naszych doleciał odgłos wystrzałów i dźwięki jakiéjś piekielnéj muzyki.
To gubernator miasta w gronie wyższych urzędników, z oddziałem piechoty, z muzyką, podążał ku nam aby nas powitać.
W kilka chwil potém nastąpiło spotkanie.
Ah! kto nie widział muzyki wojskowéj Alkazaru, tych dziesięciu ludzi grających na piszczałkach i rogach, w liczbie których byli i starcy stuletni i dziesięcioletni chłopcy, jadących na osiołkach małych jak psy, brudnych, obszarpanych, półnagich, z ogolonemi głowami, w postawach przypominających satyrów, z twarzami mumii; kto, powiadam, tych ludzi nie widział, ten naprawdę nie widział najbardziéj żałosnego i śmiesznego zarazem obrazu, z jakim można spotkać się pod słońcem.
Podczas gdy gubernator pozdrawiał Ministra, żołniérze strzelali na wiwat, a muzyka grała zajadle.
Wszyscy razem posuwaliśmy się daléj przy odgłosach wystrzałów i ogłuszającéj muzyki, aż do miejsca o pól mili odległego od miasta, gdzie na pustém, spaloném polu miał stanąć obóz.
Rozpięto namiot służący za salę jadalną i tam zebraliśmy się wszyscy, przypatrując się lab el baroder, które eskorta powtórzyła na cześć gubernatora Alkazaru.
Muzykanci, stojąc przed namiotem, grali ciągle z podwojoną energią.
Nareszcie błagalny ruch ręki Posła sprawił że zamilkli.
Wówczas staliśmy się widzami dość ciekawej sceny.
Prawie jednocześnie zjawili się przed Posłem i stanęli, jeden po prawéj, drugi po lewéj stronie, dwaj ludzie, okazujący silne wzruszenie: murzyn i arab. Murzyn, ubrany wspaniale, w białym zawoju i niebieskim kaftanie złożył u nóg Posła naczynie z mlekiem, kosz pomarańcz i półmisek kuskussu, arab wyglądający ubogo, gdyż za cały strój miał na sobie płaszcz biały, położył przed nim związanego barana. Po ukończeniu téj czynności zamienili z sobą pełne nienawiści spojrzenie.
Byli to dwaj śmiertelni wrogowie.
Poseł, który ich znał i wiedział że przybędą, przywołał tłumacza, usiadł i rozpoczął badanie.
Przyszli prosić o rozsądzenie ich sprawy.
Murzyn, był to rodzaj dzierżawcy starego wielkiego szeryfa Bakalego, jednéj z najznakomitszych i najbardziéj możnych osobistości na dworze sułtana, właściciela licznych dóbr w okolicach Alkazaru. Arab był ubogim rolnikiem. Zwada tych dwu ludzi trwała od dość dawna. Murzyn, cieszący się łaską i zaufaniem swego pana, kilkakrotnie już skazywał na karę pieniężną a nawet osadzał do więzienia araba, oskarżając go, i oskarżenie swe popierając licznemi świadectwami, o to, iż kradł mu konie, bydło i zboże. Arab, który do winy nie chciał za nic się przyznać, nie znajdując nikogo ktoby się odważył ująć się za nim i bronić go przeciw tak niebezpiecznemu prześladowcy, pewnego dnia opuścił swą wioskę, udał się do Tangieru i zaczął się wypytywać który z zagranicznych posłów uważany jest za najsprawiedliwszego i najbardziéj szlachetnego, a dowiedziawszy się iż za takiego uchodzi poseł włoski, na progu domu jego zarżnął baranka, prosząc w ten uświęcony zwyczajem i religią sposób, który odmowę czyni niemożliwą, o opiekę i sprawiedliwość. Poseł wysłuchał go, zajął się tą sprawą za pośrednictwem agenta zamieszkującego w haracze, udawał się do władz Alkazaru: ale skutkiem tego iż będąc daleko, sam nie mógł sprawy prowadzić, jak również skutkiem nowych intryg ze strony murzyna i opieszałości władz Alkazaru, biedny arab nic nie wskórał; a nawet los jego znacznie się pogorszył, bo zawzięty murzyn zaczął go jeszcze srożéj prześladować niż dotychczas. Teraz, obecność Posła miała ostatecznie tę sprawę zakończyć.
Obu zarówno dozwoloném zostało wypowiedziéć Posłowi za pośrednictwem tłumaczy swoje racye.
Trudno sobie wystawić cóś bardziéj dramatycznego nad przeciwieństwo, które przedstawiały postacie i mowa tych dwu ludzi. Arab, człowiek trzydziestoletni, wątły, chorowity, jakby przygnębiony nieszczęściem, mówił prędko, z niepohamowanym zapałem, trzęsąc się na calem ciele, wzywając Boga na świadka swéj niewinności, uderzając pięściami o ziemię, zakrywając sobie twarz rękami na znak rozpaczy, ciskając na swego wroga piorunujące spojrzenia, których nienawiści i jadu żadne pióro, żaden pędzel nie zdoła wyrazić. Mówił iż jego przeciwnik przekupił świadków, że zagroził władzom, iż kazał go więzić aby na nim wymódz okup, tak jak więził innych aby w ich domach znieważać kobiéty, że poprzysiągł śmierć jego, że był plagą całéj okolicy, potępieńcem, nikczemnikiem, łotrem; a mówiąc to pokazywał na obnażonyah rękach i nogach ślady kajdanów i głos mu się urywał od silnego wzruszenia. Murzyn, którego cała postać zdawała się potwierdzać każde z tych obwinień, słuchał patrząc w ziemię, odpowiadał nie podnosząc oczu, uśmiéchał się nieznacznie, szyderczo i stał spokojnie, niewzruszony, obojętny a złowrogi jakby posąg zdrady.
Debata te trwały już dość długo i zdawało się że się chyba nigdy nie skończą, gdy naraz Poseł je przeciął, przedstawiając zwaśnionym pewien pomysł, który mu przyszedł do głowy, a który miał na celu zbadanie prawdy. Obaj zgodzili się nań chętnie. Wówczas Poseł przywołał Selama, a gdy ten po chwili stanął przed nim ze swemi czarnemi, szeroko rozwartemi oczami, rozkazał mu wsiąść na koń natychmiast, pędzić do wioski ubogiego araba i tam od mieszkańców zasięgnąć bliższych wiadomości o obu skarżących i o całéj ich sprawie. Murzyn myślał sobie: Boją się mnie: albo będą moją stronę trzymali albo nic nie powiedzą. Arab tymczasem myślał i może nie bez słuszności, że wieśniacy, zapytani przez żołniérza poselstwa, łatwiéj się zdobędą na odwagę powiedzenia prawdy.
Selam popędził jak strzała; dwaj powaśnieni odeszli i nie ujrzałem ich więcéj. Dowiedziałem się następnie, iż mieszkańcy owéj wioski jednozgodnie złożyli zeznania na korzyść araba a na niekorzyść murzyna, i że ten ostatni wskutek starań naszego Posła został zmuszony do oddania arabowi wszystkich tych pieniędzy, które poprzednio mu zabrał.


Tymczasem, służba i żołniérze rozpięli wszystkie namioty, nieszczęśliwi mieszkańcy wiosek okolicznych złożyli zwykłą monę, i kilka gromadek arabów z Alkazaru zbliżyło się do obozu, aby nas oglądać.


Zaledwie upał nieco się zmniejszył, wszyscy razem ruszyliśmy w stronę miasta piechotą, mając przed sobą, po bokach i za sobą uzbrojonych żołniérzy.
Na pół drogi pomiędzy obozem a miastem spostrzegamy zdaleka jakiś dziwny budynek, cały z łuków i kopułek, w środku którego znajduje się dziedziniec do cmentarza podobny. Powiadają nam, iż to jest jedna z tych zauia, dziś podupadłych, które wówczas gdy kwitła maurytańska cywilizacya mieściły w swych morach księgozbiór, szkołę nauk i literatury, szpital dla ubogich, gospodę dla podróżnych, meczet i kaplicę grobową (?), i należały, jak z resztą i dziś po największéj części należą, do duchownych zakonów. Zbliżamy się do bramy miasta. Alkazar opasują stare mury z blankami; w pobliżu bramy, przez którą wchodzimy, wznosi się kilka grobowców świętych, przykrytych zielonemi kopułami. Wchodząc słyszymy jakiś dziwny hałas ponad naszemi głowami: spoglądamy w górę. Są to wielkie bociany stojące na dachach domów, które głośno klekoczą jakby dla tego aby dać znać mieszkańcom o naszém przybyciu. Wchodzimy na jakąś ulicę: kilka kobiét chowa się spiesznie do domów, dzieci uciekają. Domy są małe, bez tynku, bez okien, oddzielone od siebie ciemnemi, bruduemi zaułkami. Ulice wyglądają jak łożyska potoków. Miejscami, w kąteczkach leżą zdechłe psy a nawet osły. Stąpamy po nawozie, śród kamieni i głębokich dołów, podskakując i potykając się co chwila. Mieszkańcy zaczynają zbierać się tłumnie kędy przechodzim, patrząc na nas z wielkiém zdziwieniem. Nasi żołniérze torują nam drogę za pomocą pięści i uderzeń kolbą strzelby z tak wielkim zapałem, iż Poseł zmuszony jest nieco ich hamować. Tłum ludu otacza nas zewsząd. Kiedy jeden z nas obraca się w tył niespodzianie, wszyscy zatrzymują się, ten i ów ucieka, inni chowają się. Od czasu do czasu jakaś kobiéta zamyka nam przed nosem drzwi z łoskotem i jakiś dzieciak wydaje okrzyk przestrachu. Kobiéty wyglądają jak zawiniątka brudnéj odzieży; dzieci po największéj części są zupełnie nagie; chłopcy dziesięcio i dwunastoletnie mają na sobie tylko koszulę przewiązaną w stanie sznurem. Stopniowo, lud, który nam towarzyszy, nabiera nieco śmiałości. Patrzą ze szczególną ciekawością na nasze buty i spodnie. Kilku chłopaków odważa się dotknąć naszego odzienia. Jednakże na ogół otaczające nas twarze nie mają życzliwego wyrazu. Jakaś kobiéta, uciekając, zwraca słów kilka do Posła. Znaczą one podług objaśnień tłumacza: „Niech Bóg zgładzi twoje plemię!" Jakiś młody arab woła: „Oby Bóg dał nam dzień piękny zwycięztwa nad nimi!" Przybywamy na placyk tak pełny wielkich kamieni i dołów, że chodzić po nim prawie nie podobna było. Mijamy cały szereg okropnych bab, całkiem niemal nagich, które siedząc na ziemi sprzedają jakieś zielska i chleby. Wchodzimy na inne ulice. W odległości stu kroków jedne od drugich widzimy toki z wrotniami zamykające się na noc. Domy wszędzie nagie, odrapane, brudne, ponure. Dochodzimy do bazaru, pokrytego dachem z trzciny i gałęzi, które, zsuwając się z góry, spadają na ziemię. Sklepy wyglądają jak nisze; kupcy jak figury woskowe, towary jak manatki dziecinne, przez żart tylko wystawione na pokaz. W każdym kątku siedzą ludzie skuleni, senni, zdziwieni, smutni: dzieci wynędzniałe, pokryte wysypką i strupami; starcy, którzy już nic ludzkiego w sobie nie mają. Zdaje nam się, że krążymy po korytarzach jakiegoś szpitala. Powietrze napełnione jest aromatycznemi zapachami. Żadnego głosu nie słychać. Tłum idzie za nami milczący, jakby zastęp upiorów. Wychodzimy z bazaru. Spotykamy maurów na koniach, obładowane wielbłądy, jakąś czarownicę, która pięścią zaciśniętą grozi Posłowi, świętego starca w wieńcu z wawrzynów, który najzuchwaléj śmieje się nam w oczy. Teraz, coraz częściéj w otaczającym nas tłumie zaczynają ukazywać się ludzie czarno ubrani, z długiemi, gęstemi włosami, z głową powiązaną chustką niebieską, którzy kłaniają się nam pokornie i patrzą na nas z uśmiechem. Jeden z nich, siwy staruszek, zbliża się do Posła i prosi go, aby chciał zwiedzić Mella, dzielnicę żydowską, której arabi nadali tę obelżywą nazwę, oznaczającą ziemię słoną czyli przeklętą. Poseł się zgadza. Przechodzimy pod sklepioną bramą, wchodzimy w labirynt uliczek jeszcze bardziej nędznych, brudnych, cuchnących, niż uliczki arabskie; postępujemy naprzód śród domów, podobnych do chlewów, po placykach, które wyglądały jak stajnie, mijamy dziedzińce, które chyba do kloak możnaby porównać; a w tém olbrzymiém śmietnisku zewsząd spoglądają na nas prześliczne kobiéty i dziewczęta, uśmiéchające się rozkosznie, witające nas przyjaznem:
Buenos dias!
W niektórych miejscach jesteśmy zmuszeni nos zatkać i stąpać na palcach. Poseł był oburzony.
— Powiedzcie mi, mówi do starego żyda, jak żyć możecie w takich brudach?
— A cóż zrobić; taki tu już zwyczaj w tym kraju!
— Zwyczaj taki? Wstydzilibyście się! I wy prosicie o opiekę poselstwa, mówicie o cywilizacyi, nazywacie maurów dzikimi? Wy, którzy żyjecie gorzéj od nich, a nadto nie skrywacie nawet tego, że kochacie się w brudach!
Stary żyd głowę pochylił w milczeniu, uśmiechając się tak, jakby chciał powiedzieć: „No, nieraz ci wielcy panowie miewają takie dziwaczne pojęcia!
Wychodzimy z Mella, tłum znowu się zbiera i idzie za nami. Wicekonsul pogłaskał po twarzy dzieciaka: wywołuje to niemałe zdziwienie; dają się słyszéć głosy pochwalające jego postępek; żołniérze zmuszeni są usuwać z drogi dzieciarnię, która zewsząd nadbiega. Skręcamy na jakąś pustą ulicę, przyśpieszamy kroku, tłum powoli zostaje za nami; wychodzimy za miasto, za mury, na drogę opasaną olbrzymiemi figami indyjskiemi i wysmukłemi palmami, oddychamy całą piersią; nareszcie jesteśmy sami.


Takim jest Alkazar, zwany powszechnie Alkazar-el-Kibir, to jest „wielki pałac.“ Podanie głosi, iż miasto to zostało założone w dwunastém stuleciu przez owego Abu-Yussufa Jakóba-el Mausur, z rodu Almoadych, który wygrał bitwę pod Alarkos i w niéj pokonał Alfonsa IX króla Kastylii i który kazał zbudować słynną wieżę Giraldy w Sewilli. Opowiadają o nim, że na łowach pewnego wieczora zabłądził, że jakiś rybak przyjął go do swéj chaty na nocleg i że kalif, przez wdzięczność, kazał dla rybaka wystawić, na tém samém miejscu gdzie była chata, pałac wspaniały i kilka domów, dokoła których następnie wzniosło się miasto. Niegdyś było to miasto kwitnące i ludne; dziś mieszka w niém najwyżéj pięć tysięcy maurów i żydów; na ogół jest ono bardzo ubogie, pomimo iż ciągnie pewne zyski z tego, że leży na drodze którą przeciągać muszą karawany udające się z północy na południe Państwa.


Przechodząc przed bramą, przez którą weszliśmy do miasta, zobaczyliśmy małego araba, mogącego miéć lat około dwunastu, który szedł, suwając z trudnością sztywnemi, rozstawionemi szeroko nogami i kiwał się w jakiś dziwny sposób. Inni chłopcy szli za nim. Zatrzymaliśmy się, czekając aż nadejdzie, bo właśnie w naszą stronę zmierzał. Kiedy się zbliżył, spostrzegliśmy iż ma grubą sztabę żelazną, długą na parę piędzi, przytwierdzoną do nóg przy kostce za pomocą dwu również żelaznych obręczy.
Był to chłopak drobny, chudy, brudny i brzydki, Poseł zapytał go przez tłumacza.
— Kto ci włożył to żelazo?
— Ojciec, odpowiedział śmiało chłopiec.
— Dlaczego?
— Bo nie uczę się czytać.
Nie chcieliśmy wierzyć, ale arab, znajdujący się w pobliżu, potwierdził słowa chłopca.
— I od jakże dawna to nosisz?
— Od trzech lat, — odpowiedział, uśmiechając się gorzko.
Myśleliśmy, że skłamał. Lecz arab znowu słowa jego potwierdził, a nadto dodał, że chłopak śpi nawet z tém żelazem i że w mieście wszyscy go znają.
Wówczas Poseł, zdjęty litością, przemówił do chłopca, namawiając go aby się uczył, aby uwolnił się od tych hańbiących pętów. aby przełamał swój upór i zaprzestał wstyd przynosić całéj rodzinie; a kiedy tłumacz wszystko to mu powiedział, Poseł spytał go jeszcze czy niema nic do powiedzenia.
— A to mam do powiedzenia, odrzekł chłopak, że będę nosił to żelazo przez całe życie, ale że nie nauczę się nigdy czytać i że wolę raczéj dać się porąbać w kawałki, niż czegoś się uczyć.
Poseł wpatrzył się weń wzrokiem badawczym; a on wzrok ten spokojnie wytrzymał.
My wróciliśmy do obozu, chłopak ze swém narzędziem tortury do miasta.
— Za lat kilka, powiedział jeden z żołnierzy eskorty, głowa tego malca będzie wisiała na bramie Alkazaru.


Ben-Auda.

Następnego poranku o wschodzie słońca, po przebyciu wbród rzeki Kus, na któréj prawym brzegu Jeży Alkazar, wjechaliśmy znowu na równinę kwiecistą, falistą, a tak rozległą, iż krańców jéj widać nie było. Eskorta rozproszyła się po wielkiéj przestrzeni, tworząc liczne gromadki, z których każda wyglądała jak mały orszak sułtana. Malarze uwijali się na koniach po polu przystając tu i owdzie, aby w swych albumach kreślić szkice jeźdźców i zwierząt. Reszta towarzystwa, składającego poselstwo, rozmawiała o najściu Gotów, o handlu, o niedźwiadkach, o filozofii, a rozmowie téj przysłuchiwała się pilnie gromadka sług jadących za nami. Civo zwracał szczególniejszą uwagę na wszystko co się odnosiło do filozofii. Hameda, przeciwnie, zajmowało to tylko co mówił pan jego, pan Pacxot, przyjaciel Posła, który właśnie opowiadał o jakiémś polowaniu na dziki, w którém o mało życia nie postradał. Ten Hamed, po Selamie, był osobistością najbardziéj wybitną w całém gronie sług, żołniérzy i masztalerzy. Był to arab blisko trzydziestoletni, olbrzymiego wzrostu, śniady, muskularny, silny jak byk; ale, rzecz dziwna na prawdę, nie posiadał przytém żadnego niemal zarostu, miał oczy niezmiernie łagodne, uśmiéch słodki, głos cienki, ruchy pełne kobiecego wdzięku, a to wszystko, jak każdy łatwo zrozumie, stanowiło rażącą sprzeczność z jego herkulesową postacią. Nosił wielki, biały zawój, kurteczkę niebieską i spodnie jak u żuawów; mówił po hiszpańsku, wszystko zrobić potrafił, wszyscy go lubili tak, że nawet Selam, sławny Selam, był o niego cokolwiek zazdrosny. Reszta służących, jeden mniéj, drugi więcéj byli to chłopcy piękni, roztropni, gotowi na każde skinienie, a to tak dalece, iż każdą rażą gdy który z nas, w drodze, oglądał się poza siebie, musiał koniecznie spotkać się ze wzrokiem wszystkich tych ludzi, zwróconym na siebie i zdającym się pytać czy czego nie rozkaże. Że téż nie napadnie na nas jaka banda rabusiów! myślałem sobie nieraz; a tak bym chciał widzieć jakby się to do nich zabrały te zuchy!


Po dwugodzinnéj jeździe zaczęliśmy już nieco ludzi spotykać na drodze. Pierwszym był arab na koniu, trzymający w ręku jednę z tych pałeczek, pokrytą napisami, którą lud zowie herrez i którą zakonnicy dają podróżnym aby ich broniła od złodziei i chorób. Potém spostrzegliśmy kilka starych kobiét owiniętych w łachmany, które dźwigały na plecach duże wiązki drzewa. O siło fanatyzmu! Tak zgarbione, znużone, upadające prawie pod ciężarem niepomiernego biz imienia, zdobyły się jednak, w chwili kiedy nas mijały na ciśnięcie nam w oczy obelg i złorzeczeń. Jedna zawołała: Bądź przeklęty, rodzie łotrów niewiernych! Inna dodała więcéj głośno: Niech nas Bóg strzeże od złych duchów! Daléj spotkaliśmy pieszego gońca; biédnego wynędzniałego araba, który niósł listy w torbie skórzanéj, zawieszonéj przez ramię; zbliżywszy się do nas, stanął aby powiedziéć że idzie do Tangiem. Poseł dał mu list, goniec schował go do torby i poszedł daléj w swoją drogę.


Taką, i tylko taką jest służba poczt w Marrokko, takim, jedyny sposób przesyłania listów. Życie, które wiodą ci gońcy pocztowi, jest nędzne nad wszelki wyraz. Kiedy są w drodze, żywią się jedynie chlebem i figami, a i téj skromnéj strawy nie mają do zbytku; odpoczywają jedynie w nocy przez parę godzin, śpią nie inaczéj jak ze sznurem przywiązanym do nogi, którego koniec, kładąc się do snu zapalają, po to, aby się prędko obudzić; idą całymi dniami nie napotykając ani jednego drzewa, nie znajdując ani jednéj kropli wody; przebywają lasy zamieszkałe przez dziki, przechodzą przez nieprzystępne na pozór urwiste góry, przepływają rzeki, idą, biegną, padają, staczają się w dół po pochyłościach, wdrapują się na czworakach na wyżyny, w skwarze sierpniowego słońca, w ulewne deszcze jesieni, podczas szalejących wiatrów z pustyni; w ciągu dni cztérech przebywają drogę z Tangieru do Fez, w ciągu tygodnia z Tangieru do Marokko; podążają od jednego do drugiego końca państwa, samotni bez obuwia, napół nadzy, a stanąwszy u celu.. znowu puszczają się w podróż! I to za lichą zapłatę kilku franków!


Prawie na połowie drogi pomiędzy Alkazarem a miejscem, w którém dziś mieliśmy stanąć obozem, grunt stopniowo zaczął się podnosić i powoli, prawie tego nie spostrzegając, wjechaliśmy na wyżynę, za którą, przed nami rozścielała się inna, olbrzymia równina, pokryta na wielkich obszarach żółtymi, czerwonymi i białymi kwiatami, co jéj nadawało podobieństwo do śnieżnego kobierca w purpurowe i złociste pasy.
Po téj równinie pędziło na nasze spotkanie dwustu jeźdźców ze strzelbami; na czele ich była jakaś postać całkiem biała, którą Mohamed Ducali poznawszy z daleka zawołał:
— To gubernator Ben-Auda!
Przybyliśmy na granicę prowincyi Sefian, zwanej również Ben-Auda od imienia jéj gubernatora, które, w dosłowném tłumaczeniu, znaczy Syn klaczy. Było to to samo imię, które jeszcze w Tangierze tak silnie wraziło mi się w pamięć.
Spuściliśmy się na równinę; dwustu konnych z Sefianu uszykowało się w jeden szereg, tuż obok trzystu jeźdźców z Laracze i gubernator Ben-Auda przedstawił się naszemu Posłowi.
Gdybym żył sto lat nawet, nie zapomnę nigdy téj twarzy. Był to starzec chudy, o wejrzeniu ponurem, z nosem zakrzywionym, z gębą całkiem bez ust, mającą kształt półkuli zwróconéj ku dołowi. Okrucieństwo, fanatyzm, lubieżność, próżniactwo, niepomierne użycie kifu i przesyt wszelkiego rodzaju były wypisane na jego twarzy. Wielki zawój zakrywał jego czoło i uszy. Puginał zakrzywiony wisiał mu przy boku.
Poseł pożegnał dowódzcę eskorty z Laracze, który natychmiast popędził w stronę Alkazaru ze swymi jeźdźcami; i ruszyliśmy w dalszą drogę z nową eskortą, która zaraz rozpoczęła zwykle lab-el-barode.
Twarze tych ludzi były bardziéj czarne, stroje bardziej jaskrawe, konie piękniejsze, okrzyki dziksze strzały i ruchy śmielsze od tych, które widzieliśmy dotychczas. Im daléj posuwaliśmy się w głąb kraju, tém silniéj rzecz każda przybierała czysto marokańską cechę.
Śród owych dwustu ludzi, najprzód wpadło nam w oko dwunastu jeźdźców, ubranych z książęcym przepychem i siedzących na tak pięknych koniach, iż sami arabowie z eskorty patrzyli na nie z zachwytem. W liczbie tych dwunastu było pięciu młodzieńców olbrzymiego wzrostu a tak do siebie podobnych iż każdy odgadłby odrazu, że to są bracia rodzeni; twarze mieli blade, oczy duże czarne, błyszczące, na które wielki zawój lekkie rzucał cienie; przelatywali tam i napowrót przed nami w całym pędzie, z głową podniesioną dumnie, piękni, wspaniali. O jakżeby ślicznie wyglądały na tych purpurowych siodłach, w objęciach tych ramion pięć odalisek porwanych z haremu sułtana! Piękni, wołaliśmy, cudowni, niezrównani A oni odpowiadali na nasze zachwyty okrzykiem potężnym i nikli w kłębach dymu, wywijając nad głową długiemi strzelbami wykładanemi złotem, z gorączkową radością tryumfu.
Ci pięciu byli synami, zaś siedmiu innych synowcami gubernatora Ben-Auda.
Harce na koniach i wystrzały trwały przeszło godzinę; wreszcie przybyliśmy do ogrodu będącego własnością gubernatora gdzie wszyscy pozłazili z koni aby wypocząć.
O w ogród był to gaik z drzew cytrynowych i pomarańczowych, rosnących szeregami w równych od siebie odstępach, a tak gęstych iż tworzyły zielone sklepienie, przez które żaden promień słońca nie mógł się przedrzéć. Było tam chłodno, wonno, rozkosznie jak w raju.
W ciągu kilku minut ta prześliczna oaza została napełnioną i otoczoną końmi, mułami, obozowemi kuchniami, śpiącymi żołnierzami i naszą służbą, która uwijała się we wszystkich kierunkach.
Gubernator również zsiadł z konia i przedstawił nam swoich synów.
Teraz mogłem przyjrzéć się im lepiéj. O jakżeż byli piękni, wspaniali, uprzejmi! Każdy z nich po kolei ścisnął nam rękę z grzecznym ukłonem, uśmiechając się przytém i spuszczając oczy z jakąś dziecinną nieśmiałością.
Zaraz potém spytali o lekarza. Pan Minguerez zbliżył się do nich, pytając od jakiéj choroby chcą się leczyć.
Za całą odpowiedź, w obecności naszej wszyscy razem obnażyli lewe ramię... ramię to, od pleców do ręki, pokrywała okropna róża syfilityczna.
— Dziedziczna, rzekł jeden z nich. A ojciec który był przytém obecny, potwierdził obojętnie:
— Tak, dziedziczna.
— Mój Boże, mając tuż pod bokiem siarczane wody, dojść do takiego stanu! zawołał pan Miguerez ale gdzieżby się tam chcieli leczyć! Wolą tracić czas i zdrowie, radząc się swych szarlatanów, którzy im każą nosić na szyi amulety i ustępy z Koranu!
Dał im jakieś lekarstwo, nauczył jak je mają zażywać: każdy z młodzieńców nasunął napowrót rękaw na chore ramię i wszyscy odeszli zamyśleni.
Wkrótce potém usiedliśmy w środku gaiku, na prześlicznym kobiercu z Rabat, na którym zastawiono śniadanie. Gubernator Ben-Auda usiadł na macie o dwadzieścia kroków od nas i kazał swym niewolnikom również podać sobie śniadanie. Wówczas pomiędzy nim a Posłem nastąpiła niezmiernie ciekawa wymiana grzeczności. Ben-Auda piérwszy przysłał w podarunku naczynie z miśkiem; Poseł w zamian za nie kazał mu zanieść befsztyk. Wślad za miśkiem poszło masło, za befsztykiem jajecznica, za masłem słodka legumina, za jajecznicą pudełko sardynek; a temu wszystkiemu towarzyszyły tysiące ruchów chłodno ceremonialnych, takich naprzykład jak przyciskanie obu rąk do piersi, i wznoszenie oczu do nieba z dziwnie śmiesznym wyrazem gastronomicznéj rozkoszy. Słodka legumina, mówiąc nawiasem, był to rodzaj tortu zrobionego z miodu, jaj, masła i cukru, który należy do najbardziéj ulubionych przysmaczków arabskich, i do którego przywiązany jest pewien dziwny przesąd, ten mianowicie iż jeżeli się zdarzy że podczas gdy kobiéta ów tort przyrządza, wejdzie przypadkiem do pokoju mężczyzna, wówczas tort staje się szkodliwym i lepiéj jest wcale już go nie kosztować. A wino? zapytał któryś z nas. Czyż się nie pośle wina panu gubernatorowi? Zaczęto się naradzać. I do nas wprawdzie doszły już pewne wieści o tém, że prześwietny Ben-Auda ma być w skrytości wielkim miłośnikiem butelki; ale czyżby pił wino w obecności żołnierzy? Postanowiono nie częstować go niém wcale. Jednak, wydało mi się, iż zwracał na butelkę spojrzenia nader słodkie; o wiele słodsze od tych, któremi nas obdarzał. Przez cały ten czas, który przesiedział na swojéj macie, z wyjątkiem tych chwil w których następowała wymiana darów jadalnych, zachowywał on taką powagę, wyraz tak nieznośnéj pogardy i dumy, że nieraz myślałem sobie, coby to to była za rozkosz miéć tu na zawołanie nasze czterdzieści pułków bersaglierów, aby im kazać przeciągnąć mimo nosa tego muzułmanina!


Mohamed Ducali opowiadał mi podczas śniadania pewien ciekawy ustęp z dziejów rodziny BenAudów, która od dawna już dzierży w swem ręku rządy prowincyi Seffian. Mieszkańcy téj prowincyi słyną jako lud waleczny i buntowniczy, i powiadają że dali liczne dowody męztwa podczas ostatniéj wojny z Hiszpanią, w której poległ, w bitwie pod Vad-Ras, 23 marca 1861 r., Sidi Absalon ben-Abd-el-Krim ben-Auda, podówczas gubernator całéj prowincyi Garbu. Po tym Absalonie nastąpił jego syn najstarszy Sidi-Abd-el-Krim. Był to człowiek gwałtowny i rozrzutny, który lud swój przyprowadzał do nędzy ostatniéj niepomiernymi podatkami i który dręczył go swém dzikiem okrucieństwem. Pewnego dnia, zażądał od niejakiego Gileli-Ruqui znacznej kwoty pieniężnej. Ruqui nie dał mu jéj, tłumacząc się tem, że jest ubogi. Sidi-Abd-el-Krim kazał go okuć wr kajdany i wtrącić do więzienia. Wówczas przyjaciele i krewni więźnia sprzedali całe swe mienie i złożyli wymaganą summę w ręce nielitościwego ciemiężcy. Ruqui został wypuszczony na swobodę; lecz skoro tylko wyszedł z więzienia, natychmiast zebrał wszystkich swych najbliższych i wraz z nimi poprzysiągł uroczyście śmierć gubernatora. Dom Ben-Audów znajdował się w odległości dwu godzin drogi od ogrodu czy gaju w którym siedzieliśmy teraz; spiskowcy napadli nań w nocy, niespodzianie. Pozabijali straże, wdarli się do pokojów, zamordowali Sidi-Abd-el-Krima, jego żony, dzieci, sługi, niewolnice, zrabowali i spalili dom, a potem rozbiegli się po okolicy wzywając cały lud do powstania. Krewni i stronnicy Ben-Audów zebrali naprędce wszystkich niewolników i całą swą służbę i ruszyli na spotkanie powstańców. Zbuntowany lud rozproszył ich i powstanie rozszerzyło się na całą prowincyi Garba. Wówczas sułtan przysłał wojsko dla skarcenia zuchwałych; powstanie po walce zaciętéj zostało poskromione; głowy głównych przywódzców buntu zawieszono na bramach Fezu i Marokko; ziemię Beni-Malek oddzielono od reszty prowincyi; dom gubernatora odbudowano, i Sidi Mohamed Ben-Auda, brat zabitego, ten sam, który w tej chwili siedział o parę kroków od nas, objął rządy prowincyi, którą władali jego przodkowie. Odwet, chwilowe zwycięztwo uciemiężonych, przywiedzionych do rozpaczy, nad ciemiężcami, a potém stokroć sroższa jeszcze niewola: oto dzieje każdéj prowincyi całego marokańskiego państwa. Kto wie, może już jaki nowy Ruqui zaprzysiągł śmierć Ben-Auda.


Obóz nasz, w którym stanęliśmy przed zachodem słońca, znajdował się nieopodal ogrodu gubernatora, na samotnéj równinie, u stóp małego wzgórza, na którem wznosiła się biała kuba obok zielonéj wysmukłéj palmy.
Zaledwie przybył Poseł, przyniesiono monę i złożono ją jak zwykle, przed jego namiotem w obecności nadzorcy, kaida, żołniérzy i służby. Podczas gdy wszyscy byli zajęci podziałem mony, spostrzegłem, zwracając oczy na kubę, człowieka wysokiego wzrostu, wyglądającego bardzo dziwnie, który wielkimi krokami zstępował z pagórka, zmierzając prosto do obozu. Nie podlegało najmniejszéj wątpliwości, iż był to święty, który przybywał w celu wypłatania nam jakiegoś brzydkiego figla! Nie powiedziałem nikomu o tém, żem go spostrzegł: czekałem co będzie daléj. Zamiast wejść do obozu, obszedł go w koło, aby niepostrzeżenie dojść do namiotu Posła. Zbliżał się na palcach. Była to postać jakby przed chwilą z grobu powstała, okryta czarnymi łachmanami, które przejmowały wstrętem i przestrachem. Nagle skoczył naprzód, wpadł pomiędzy nas i poznawszy Posła po odmienném od naszego ubraniu, rzucił się ku niemu rycząc jak opętany. Ale miał zaledwie tyle czasu, aby ów ryk wydać. Z szybkością błyskawicy kaid chwycił go za gardło i obalił na ziemię, a żołniérze, porwawszy go na ręce i zatykając mu usta swymi płaszczami, aby choć w części głos jego uczynić mniéj donośnym, wynieśli go za obóz. Święty, jak nam to objaśnił pan Marteo, wołał:
— Wytępmy wszystkich tych przeklętych psów-chrześcian, którzy jadą do sułtana i robią co chcą podczas gdy my umieramy z głodu!


Wkrótce po złożeniu przed Posłem obowiązkowéj mony przybyło do obozu pięciudziesięciu arabów i murzynów, którzy nieśli w wielkich okrągłych pudełkach, przykrytych Wysokiem i, śpiczastemi nakrywkami ze słomy, jaja, kury pieczone, torty, baraninę, kuskussu, sałatę i cukierki; a to w takiéj ilości, że naprawdę byłoby tu czém nakarmić kilka pułków żołniérzy. Była to druga mona, ofiarowana dobrowolnie Posłowi przez Sidi-Mohameda Ben-Ajidę, być może dlatego, aby zatrzéć przykre wrażenie, które jego dumna, pogardliwa mina mogła na nas sprawić.


Jeszcze darów obfitych nie złożono na ziemi, gdy zjawił się i sam gubernator ze swymi pięciu synami; wszyscy jechali na koniach, za nimi cały tłum sług podążał.
Poseł przyjął ich w swoim namiocie; po chwili zawiązała się rozmowa przy pomocy tłumacza.
Ale jaka rozmowa! Poseł zapytał jednego z synów Ben-Andy czy słyszał kiedy o królestwie włoskiém. Młodzieniec odpowiedział, iż parę razy imię tego państwa obiło mu się o uszy. Jeden z jego braci zapytał, który z dwu krajów czy Anglia, czy Włochy znajdują się daléj od Marokko. Pytali o to ile mamy dział, jak się nazywa stolica naszego państwa, i jak się nasz król ubiera. Podczas rozmowy zarówno synowie jak i ojciec przyglądali się uważnie naszym krawatom i łańcuszkom od zegarków. Poseł zadał gubernatorowi parę pytań dotyczących rozległości jego prowincyi i liczby zamieszkującéj ją ludności. Czy to, że sam nic o tém nie wiedział, czy też że obawiając się jakiegoś podstępu, nie chciał w téj mierze nic a nic powiedziéć, dość iż nie było sposobu wydobyć z niego jakiéjś zadawalniającéj odpowiedzi.
— Co do ludności, rzekł, niepodobna wiedziéć dokładnie jak jest wielką.
— No, ale mniéj więcéj chociażby, ktoś zauważył.
— Nawet i mniéj więcéj, odrzekł, trudno o tém wiedziéć.
Po tém nas znowu pytać zaczęli. Jakże się wam podobał Alkazar? A cały kraj w ogóle? Woda dobra, nieprawdaż? Obcięlibyście mieszkać w Marokko? Dla czego nie wzięliście z sobą waszych kobiet? Ilu żołnierzy może miéć na rozkazy ten kapitan wojskowy który jest z wami? Jak wielkim jest okręt tego kapitana marynarki? Podczas téj rozmowy pili herbatę; następnie po wielu ukłonach, uściśnieniach dłoni i życzeniach dobréj podróży, dosiedli koni i spiąwszy je ostrogami znikli. Mówię naumyślnie znikli zamiast odjechali, jak mówię nieraz zjawili się zamiast przybyli, gdyż na nas, nie widzących nigdzie ani wioski, ani domu żadnego, wszyscy ci, którzy przybywali i oddalali się, czynili wrażenie ludzi wyrastających z pod ziemi i rozpływających się w powietrzu.


Dzień ten, jak zresztą i wszystkie dnie inne, zakończył się wspaniałym spokojnym zachodem słońca i hałaśliwym, wesołym obiadem. Ale zato noc mieliśmy tak niespokojną jak dotychczas żadnéj jeszcze w podróży. Prowincya Seffian musiała zapewne być miejscem nienazbyt bezpieczném dla osoby naszego Posła, gdyż straże nocne, aby nie zasnąć, co kwadrans śpiewały jakieś wyjątki z Koranu. Jeden z żołnierzy zaczynał nucić modlitwę, wszyscy inni odpowiadali mu chórem; śpiéw rozlegał się po obozie, konie rżały, psy szczekały i wyły. Ten śpiew zbudził nas z piérwszego snu z wieczora i już przez całą noc nie udało nam się zmrużyć oka. Na dobitkę, wkrótce po północy, śród chwilowéj ciszy, rozległ się niespodzianie głos dziki, przeraźliwy, który nie zamilkł aż o świtaniu. Czasami słyszeliśmy go blizko, wyraźnie, czasami słabo, zdaleka; raz się zbliżał, to znów się oddalał, a brzmiały w niém na przemiany i skargi i groźby, i jęki rozpaczy i krzyki tak przeszywające i śmiéchy tak szalone, że nas przechodziło mrowie przestrachu. Był to święty, który krążył dokoła obozu, przyzywając na nas przekleństwo Boże. Zrana, kiedy wyszliśmy z namiotów, stał jeszcze wyprostowany, olbrzymi jak widmo przed swą kubą samotną, zalaną różowemi brzaskami wschodzącego słońca i wciąż jeszcze przeklinał nas głosem ochrypłym, wstrząsając nad głową wychudłemi rękami.


Poszedłem szukać naszego kucharza, aby go się zapytać jak mu się ten święty podoba. Ale, gdym go znalazł, był tak zakłopotany, iż całkiem odeszła mu chęć do żartów. Właśnie w téj chwili kawę przyrządzał a dokoła niego stał tłum niecierpliwy, który nie pozwalał mu niemal poruszać się swobodnie. Kuchty mówiły doń po arabsku, Ranni po włosku wprawdzie ale sycylijskiém narzeczem, drugi marynarz narzeczem neapolitańskiém, Hamed po hiszpańsku, pan Vincent po francuzku. — A niechże mię piorun spali, jeżeli was rozumiem; czego chcecie opętańcy! wołał w rozpaczy. Ależ to istna wieża Babel! Ależ dajcie mi chociaż odetchnąć! I cóż? chcecież abym padł trupem? O, cóż to za kraj, cóż to za kraj! Wszyscy mówią, lecz żaden po ludzku. O, co ja pocznę z wami! co ja z wami pocznę!
Nareszcie tłum nieco się rozrzedził; zbliżyłem się do kucharza i wskazując mu Świętego, który nie przestawał ryczéć i wyć, spytałem go.
— I cóż ty powiész, mój przyjacielu, na taką niegrzecznośc?
Podniósł oczy na hubę, popatrzył przez chwilę uważnie na Świętego, a potém, z miną największéj pogardy, odrzekł:
— A cóż mam powiedziéć? Spojrzę i mijam. (Guardo e passo!) I wrócił majestatycznie do namiotu.


Karia-el-Abbass.

Po zwinięciu obozu, ruszyliśmy w drogę w zwykłym porządku i śród okrzyków i strzałów dwustu konnych, składających eskortę Ben-Audy, przybyliśmy po dwugodzinnym marszu nad mały strumyk, który stanowi granicę Sefianu.
W chwili gdy chorąży zwracał się do nas, aby powiedziéć: oto rzeka, nagle z poza niewielkiego wzgórza na przeciwległym brzegu ukazał się tłum jeźdźców, pośród których uwagę naszą zwróciła na siebie odrazu, miła, ujmująca postać ich dowódzcy.
Był to Bu-Bekr-ben-el-Abbassi, gubernator prowincyi, która rozciąga się pomiędzy Safianem i wielką rzeką Sebu.
Eskorta Ben-Audy zawróciła nazad i znikła w kłębach kurzawy; karawana nasza przeszła wbród rzeczułkę i została okrążona przez nową eskortę.
Bu-Bekr-ben-el-Abbassi uścisnął żywo i serdecznie dłoń Posła, ukłonił się przyjacielsko Ducalemu, który był jego dawnym towarzyszem szkolnym, i pozdrowił resztę obecnych ruchem pełnym godności i wdzięku.
Ruszyliśmy daléj.

Przez czas pewien żaden z nas nie mógł oczu oderwać od tego człowieka. Był to najsympatyczniejszy gubernator z tych wszystkich, których spotykaliśmy dotychczas. Wzrostu średniego, kształtów posągowych, płeć miał śniadą, oczy łagodne i przenikliwe, piękny nos orli i gęstą czarną brodę; uśmiéchając się odsłaniał dwa szeregi prześlicznych zębów. Był całkiem owinięty w płaszcz cienki i biały jak mleko, którego kapiszon do połowy zawój mu przykrywał; jechał na czarnym koniu w niebieskim rzędzie. Niezawodnie musiał to być człowiek szlachetny, lubiony powszechnie, szczęśliwy. Nie wiem, może to wskutek wyobraźni, ale jakoś mi się zdało, że i na tych dwustu konnych, którzy towarzyszyli gubernatorowi, odbił się jego wdzięk ujmujący. W moich oczach były to twarze otwarte i pogodne ludzi, którzy już od lat wielu cieszą się rządem uczciwym i ludzkim, będącym rzeczą tak niesłychaną w tym kraju. Miłe wrażenie, które na mnie sprawili ci ludzie, chaty coraz częściéj ukazujące się na polach, niebo pogodne, orzeźwiający wietrzyk, pełny woni ziół i kwiatów, wszystko to razem sprawiło, iż na chwilę prowincya ta w

ydała mi się jakąś szczęśliwą, spokojną, mlekiem i miodem płynącą oazą śród ponurego, pełnego nędzy państwa Szeryfów.

Przejechaliśmy przez wioskę utworzoną z dwu szeregów namiotów ze skóry wielbłądziéj, których drzwi były z chróstu i z trzciny; przy każdym namiocie znajdował się ogródek warzywny, otoczony żywopłotem z fig indyjskich. Za namiotami z tyłu, pasły się konie i krowy; z przodu, na ulicy, stało kilka gromadek półnagich dzieci, które się zbiegły, aby nam się przyjrzéć; kobiéty i mężczyźni okryci łachmanami patrzeli na nas z poza żywopłotów. Nikt nas nie przeklinał, nikt nam nawet nie pogroził pięścią. Zaledwie wyjechaliśmy za wioskę, cała jéj ludność wyszła ze swych mieszkań i zobaczyliśmy wówczas kilkaset ludzi, obdartych, czarnych zdziwionych, wyglądających jak umarli świeżo z grobów powstali. Niektórzy z nich biegnąc towarzyszyli nam przez spory kawał drogi: innych zasłonił wkrótce przed naszym wzrokiem mały pagórek, który się za wsią znajdował.


Zewnętrzna postać kraju, przez który jechaliśmy teraz, sprawiła, iż nasza eskorta i karawana tworzyła coraz nowe, coraz inne zawsze jednak dziwnie malownicze efekta. Był to cały ciąg nieprzerwany głębokich dolinek, u tworzonych przez wielkie fale gruntu, pokryte kwieciem jak ogród. Wjeżdżając z jednéj doliny do drugiéj, na chwilę nikła nam z oczu eskorta; potém na wierzchołku wzgórza, za nami, pojawiały się: najprzód połyskujące lufy strzelb, następnie fezy i zawoje, daléj twarze, po nich jaskrawe kaftany, głowy końskie, konie, wreszcie cały hufiec, który zdawał się z ziemi wyrastać. Stanąwszy na wyżynie i oglądając się za siebie, widzieliśmy ów oddział konnych pędzący w dół śród obłoków dymu i huku wystrzałów; a daléj na wszystkich wyniosłościach, które już przebyliśmy, żołniérzy naszych, konie, muły, sługi, które, na chwilę ukazawszy się na wierzchołku, zaraz nikły, jakby w przepaść wpadając. Rozciągnięta długim pasem tak przez te wszystkie dolinki karawana nasza wyglądała dziwnie wspaniale i zdawała się być jakiemś niezliczoném wojskiem lub całym koczującym narodem.


Przybyliśmy nareszcie do pewnéj wioski, zwanej Karia-el-Abbassi, która składała się z gubernatorskiego domu i z gromadki chałup, ocienionych kilku figowemi drzewami i kilku dziko rosnącemi oliwkami.
Gubernator prosił nas, abyśmy odpoczęli w jego domu; karawana pociągnęła daléj aż do miejsca wyznaczonego na obóz.
Przebyliśmy dwa czy też trzy dziedzińce, otoczone czterema nagiemi ścianami, i znaleźliśmy się w ogrodzie, na który wychodziły drzwi główne domku Ben-el-Abbassiego: domku białego, bez okien, cichego jak klasztór. Gubernator znikł. Kilku niewolników-mulatów wprowadziło nas do pokoiku na dole, również białego, do którego powietrze i światło wpadało przez drzwi od ogrodu i który miał inne jeszcze małe drzwiczki w jednym kątku. W pokoiku tym były dwie alkowy, trzy białe materace rozesłane na mozajkowéj podłodze i kilka haftowanych poduszek. Po raz to piérwszy odpoczywaliśmy pod dachem od chwili wyjazdu z Tangieru. Pokładliśmy się wygodnie w alkowach, oczekując z żywą niecierpliwością na to, co nam jeszcze w tym domu sądzonem było zobaczyć.
Wkrótce zjawił się gubernator, owinięty w biały jak śnieg haik, który od wierzchołka zawoju spadał mu aż do stóp. Pozostawił żółte pantofle w kątku koło drzwi i usiadł, z bosemi nogami, na jednym z materacy, pomiędzy Ducalim i Posłem. Niewolnicy przynieśli naczynia z mlekiem i półmiski z rozmaitemi łakociami, a Ben el-Abbassi sam własnoręcznie herbatę przyrządził i napełnił nią prześliczne filiżaneczki z chińskiéj porcelany, które jego ulubiony sługa, młody mulat, dokoła, po jednéj, roznosił. Nie podobna opisać owego wdzięku i owéj godności, którą odznaczała się cała postać i ruch każdy tego gubernatora, nieposiadającego zapewne żadnego wykształcenia, rządzącego kilku tysiącami mieszkających w namiotach arabów, tego człowieka, który może w ciągu życia całego nie widział i pięciu dziesięciu tak zwanych ucywilizowanych ludzi! Gdyby się znalazł w najbardziéj arystokratycznym salonie Europy, niktby mu nie mógł najmniejszego uczynić zarzutu co do jego układu. Był czyściutki, biały, woniejący jak odaliska wychodząca z kąpieli. Za każdém jego poruszeniem przez haik, który kołysał się lekko, wzdymał się i opadał, przeglądało tu cóś żółtego, tam cóś czerwonego, tam znów niebieskiego, budząc w nas chętkę niemałą postąpienia tak, jak sobie postępują dzieci z lalkami, to jest zerwania zeń okrycia, przysłaniającego ubranie, dla zobaczenia co się téż tam pod spodem znajduje. Mówił spokojnie i słodko, uśmiechając się i patrząc na nas bez najlżejszego cieniu ciekawości, tak jakgdyby widywał nas co dzień. Nie był nigdy poza granicami Marokko; mówił, iż ehciałby zobaczyć nasze koleje żelazne i nasze wielkie pałace, i wiedział że we Włoszech są trzy miasta, które nazywają się Genua, Rzym i Wenecya. Podczas gdy z nami rozmawiał, otworzyły się drzwiczki, do których był obrócony plecami, a w nich ukazała się na chwilkę piękna dziewczynka-mulatka, dziesięcio czy dwunastoletnia, która, spojrzawszy na nas wielkiemi, pełnemi zaciekawienia i przestrachu oczami, znikła. Była to córeczka gubernatora i murzynki. Ben-el-Abbassi spostrzegł to i uśmiéchnął się wesoło. Nastało dość długie milczenie. W środku pokoju palił się aloes na kadzielnicach; przede drzwiami stał oddział zdziwionych, zaciekawionych niewolników; za niewolnikami wznosiło się kilka palm, za palmami roztaczał się czysty lazur afrykańskiego nieba. Na raz, sam niewiem dla czego, gdym sobie pomyślał że to ja, ja w mojéj własnéj osobie, znajduję się tu, w tym domu, w Marokko, ogarnęło mię jakieś dziwne zdumienie i wierzyć mi się prawie nie chciało, abym był tym samym człowiekiem, który tak jeszcze niedawno siedział sobie spokojnie w Turynie, ani marząc o żadnych podróżach do Afryki. Gubernator, wstając, wyrwał mię z zamyślenia. Uścisnął dłonie nam wszystkim po kolei, włożył pantofle, ukłonił się z wdziękiem i zniknął za drzwiczkami, wiodącemi wgłąb domu. Poszedł do swojéj ulubionéj, aby jéj opowiadać o nas, zauważył któś z obecnych. O, gdybym mógł słyszéć jak go ona wypytywać będzie! pomyślałem. Co to za ludzie? powić. Jak wyglądają? Jak mówią? Jak są ubrani? O mój najdroższy, pozwól niech ich zobaczę chociażby na chwilę, przez szczelinkę we drzwiach! I mocno rozkochany ulegnie zapewne prośbom pięknéj swéj ulubienicy, a ona przykładając oko do drzwi wyszepcze z przestrachem: Wszechmocny Allahu! Cóż to za straszydła!


W drodze do obozu, który znajdował się w półmilowéj odległości od domku gubernatora, na płasko-wzgórzu pokrytém suchą trawą, po raz piérwszy słońce zaczęło tak silnie dogrzewać, iż każdy z nas, jak mówi Padino o ludzie medyolańskim podczas morowego powietrza, mimowoli „brwi podniósł i zęby zacisnął “ A przecież był to zaledwo ósmy dzień maja! I od morza Śródziemnego mniej niż sto mil nas dzieliło! A przed sobą mieliśmy jeszcze do przebycia wielką płaszczyznę Sebu!


Nie zważając na upał, ku wieczorowi obóz nasz ożywił się wielce w skutek niezwykłego zbiegowiska ludzi. Z jednéj strony płaskowzgórza długi szereg siedzących na ziemi arabów przyglądał się zwykłemu lab el barode eskorty; z drugiéj strony inni arabowie grali w piłkę; nieco daléj gromadka kobiét, owiniętych w swe grube haiki, patrzyła na nas z niemałym podziwem, o którym świadczyła ożywiona rozmowa i wyraziste ruchy; dzieci, krzycząc i podskakując, uwijały się we wszystkich kierunkach. Ludek Ben-el Abbassiego wydawał się naprawdę mniej dzikim niż jego są siedzi z Garby.
Biseo i ja zbliżyliśmy się do grających w piłkę. Zrazu, spostrzegłszy nas, arabowie grę przerwali, lecz, po chwilowéj naradzie, znowu do niéj wrócili. Było ich piętnastu czy też dwudziestu; wszystko to niemal chłopcy zdrowi, rośli, barczyści, którzy za całe ubranie mieli na sobie koszulę sznurem przepasaną i rodzaj płaszcza z grubego brudnego płótna, owiniętego do koła ciała jak haik. Grali inaczéj niż ci których widziałem w Tangierze. Jeden z nich nogą podrzucał piłkę do góry; wszyscy inni starali się złapać ją w powietrzu, o ile możności najdaléj od ziemi i dla tego podskakiwali tak wysoko jakgdyby chcieli frunąć w powietrze. Ten, kto ją złapał, znowu ją w górę podrzucał. Często w tem zamieszaniu, które przy łapaniu piłki powstawało, silniejszy i większy, padając, obalał kilku innych, którzy i resztę za sobą ciągnęli, a wówczas przez chwilę tarzali się wszyscy razem po ziemi, wywijając nogami, śmiejąc się i nie troszcząc się bynajmniéj o to, co przy tych tak niezwykłych ruchach wystawiali na słońce. U kilku z nich, gdy się tak tarzali po ziemi, spostrzegłem zakrzywiony puginał za pasem; u innych torebkę zawieszoną na szyi, w któréj zapewne były jakieś wyjątki z Koranu, mające bronić od parchów. Raz piłka padła tuż koło mnie. Podniosłem ją, położyłem na dłoni, drugą ręką zrobiłem nad nią parę jakichś niby czarodziejskich znaków i rzuciłem ją w górę. Kiedy piłka znowu na ziemię upadła, przez czas pewien nikt z grających nie chciał jéj podnieść. Podchodzili do niéj, patrzyli na nią, dotykali się jéj nogą z widoczną nieufnością; i wówczas dopiéro, gdy zacząłem się śmiać i na migi tłumaczyć im, że to tylko był żart niewinny, jeden z nich, najśmielszy, podniósł ją i śmiejąc się również rzucił swym towarzyszom.
Tymczasem wszystkie niemal dzieci, które dotąd uwijały się po obozie, skupiły się koło nas. Było ich razem wszystkich do pięćdziesięciu, a za to całe ubranie, które miały na sobie, nie wiem czyby jaki tandeciarz dał pięćdziesiąt centów. Pomiędzy niemi niektóre były prześliczne, inne oszpecone parchami; barwę skóry miały albo kawową (i takich było najwięcéj), albo zielonawo żółtą, wskutek czego wyglądały jakby ulepione z jakiéjś roślinnéj substaucyi. Kilkoro miało warkoczyki jak u chińczyków. Z początku stały w odległości dziesięciu kroków, patrząc na nas z nieufnością i pocichu udzielając sobie wzajemnie swoich spostrzeżeń. Potém widząc, iż nie mamy względem nich żadnych nieprzyjaznych zamiarów, powoli zaczęły wysuwać się naprzód i wkrótce tak się zbliżyły, że się już prawie ocierały o nas. Wówczas zaczęły wspinać się na palce, schylać się, zginać to na prawo, to na lewo, jak przed dwu posągami, a wszystko to aby nam przyjrzéć się lepiéj. My, nie chcąc ich płoszyć, wyglądaliśmy w téj chwili naprawdę jakby dwa posągi. Jedno końcem palca ostrożnie dotknęło się do buta pana Biseo i natychmiast jak oparzone z pośpiechem rękę cofnęło; inne powąchało mój rękaw. Byliśmy otoczeni zewsząd, czuliśmy przeróżne dziwne zapachy i zdawało nam się, że po ciele naszém już się przechadzać zaczynają pewne zwierzątka. Chodź my, chodźmy, rzekłem do Biseo, musimy czemprędzéj swobodę odzyskać. Mam na to sposób wyborny i najpewniejszy, odrzekł malarz, a jednocześnie szybko wyciągnąwszy z kieszeni album i ołówek, przybrał taką postawę jakby chciał rysować jednego z tych bębnów. W mgnieniu oka rozpierzchli się wszyscy niby rój ptasząt.
Wkrótce potém podeszło do nas kilka kobiet. O cudo! rzekł jeden z nas do drugiego. Byle tylko nie zbliżały się po to, aby nas poczęstować puginałem w imię Mahometa! Po chwili jednak rozwiały się nasze obawy. Były to biédne chore, wynędzniałe istoty, które z trudnością trzymały się na nogach i których ręka, zasłaniająca twarz haikiem, drżała z osłabienia; jedna z nich, młoda, zniebieskiem zalzawionem okiem, jęczała tak okropnie że aż litość brała, Zrozumiałem że szukają lekarza i pokazałem im dokąd iść mają. Spytały mię, za pomocą wyrazistej mimiki, czy za poradę trzeba zapłacić. Odpowiedziałem, że nie trzeba. Wówczas chwiejąc się, skierowały do namiotu lekarza. Chciałem być obecny podczas porady. Cóż to wam jest, moja kobiéto? spytał pan Miguerez po arabska piérwszéj, która przed nim stanęła. Tu, bardzo mię boli, odpowiedziała wskazując na ramię. I cóż tam macie? (Nie pamiętam już co na to odrzekła). Trzeba, abym zobaczył, powiedział lekarz, odrzućcie na chwilę zasłonę. Kobiéta ani się ruszyła. Otóż w tém cała biéda! Każda z was mówi: tu mię boli, nieco wyżéj, nieco niżéj, tam, owdzie, lecz żadna, bo nawet i ostatnia babula, nie chce za nie chorego miejsca odsłonić i wszystkie wymagacie, aby lekarz zgadywał! No i cóż będzie? zapytał w ostatku Miguerez: dacie się obejrzéć, czy nie? Kobiéta milczała. Skoro tak, nie ma rady, przejdźmy do innych. I zaczął wypytywać inne, podczas gdy piérwsza oddaliła się ze smutkiem. Inne nie potrzebowały odsłaniać się; lekarz rozdał im pigułki i proszki i odesłał je z Bogiem. Biédne istoty! Żadna z nich, być może, nie miała jeszcze lat trzydziestu a jednak młodość dawno już przeminęła dla wszystkich, a z przeminięciem młodości rozpoczęły się dla nich trudy niepomierne, nieludzkie obejścia się i wzgarda, które czynią okropną starość kobiéty arabskéj: narzędzia rozkoszy do lat dwudziestu, bydlęta juczne aż do śmierci.


Obiad uprzyjemniły nam odwiedziny Ben-el-Ab — bassiego, noc zatruł przerażający nawał owadów. Już we dnie podczas upału źle sobie wróżyłem z tego brzęczenia i szelestu, który dawał się słyszéć w trawie. A gdym się przyjrzał temu co się tam działo, moje smutne przeczucia jeszcze bardziéj się wzmogły. Mrówki tworzyły długie, czarne pasy, żuki można było zbierać garściami, świerszcze roiły się jak muchy; a oprócz nich było niezliczone mnóstwo innych owadów, które po raz piérwszy spotykałem w téj drodze i które wcale a wcale mi się nie podobały. Kapitan Di Bouard, zawołany entomolog, wyliczał mi ich nazwy. Pomiędzy innemi były tam cicindela campestris, ta pułapka żyjąca, która wielką głową zamyka otwór swéj norki a następnie wciąga w nią, spuszczając się w dół, te niebaczne owady, które nad jéj kryjówką przechodzą: Pheropsophus africanus, który, gdy jest przez jakiegoś nieprzyjaciela ścigany, wypuszcza nań z otworu w odchodowym kanale, kłąb gryzących waporów; Meloe majalis, która wlecze z trudnością, jak chory na wodną puchlinę, swe ogromne podbrzusze, pełne jaj i trawy; Carabus rugosus, Pimelia scabrosa, wreszcie Cossiyphus Hoffmanseggi, ten listek żyjący, który dla Wiktora Hugo mógłby posłużyć do tak fantastycznego opisu, że przy czytaniu go z pewnością mrowieby przeszło każdego. Nie brakło téż wielkich jaszczurek, wielkich pająków, stonogów na piędź długich, koników polnych tak dużych jak palec, zielonych pluskiewek szerokich jak sold[4], które uwijały się we wszystkich kierunkach niby przygotowując się do jakiejś wojowniczej wyprawy. Jakgdyby tego wszystkiego jeszcze nie dość było, zaledwie usiedliśmy do obiadu w chwili gdym rękę wyciągał, aby sobie nalać wina, spostrzegłem wychylającą się z mego kieliszka olbrzymią szarańczę, która, zamiast odleciéć kiedym ją odpędził, zaczęła wpatrywać się we mnie z miną niesłychanie zuchwałą. A wreszcie, na domiar biedy zjawił się Hamid z miną człowieka, który przed chwilą uszedł groźnego niebezpieczeństwa, i pokazał nam zatkniętą na patyczku wielką tarantulę, lycosa tarentula, tego strasznego pająka, który, gdy nie daj Boże, jak mówił, ugryzie człowieka, wówczas biedak zaczyna śmiać się, płakać, śpiewać i tańczyć, i tylko dobra muzyka, ale to dobra co się zowie! naprzyklad muzyku nadworna sułtana może go uzdrowić. Otóż niech sobie czytelnik wystawi w jak przyjemnym usposobieniu udałem się na spoczynek! Niemniéj ja i moi trzéj towarzysze byliśmy już w łóżku od niejakiego czasu, jużeśmy i świecę zgasili i przestali rozmawiać, a nikt z nas nie słyszał żadnego podejrzanego szelestu. Na raz komendant zerwał się z posłania i siadając na łóżku zawołał: Czuje na sobie całe legiony. Wówczas i my zaczęliśmy cóś tak, że uczuwać. Przez kilka chwil piérwszych były to tylko dotknięcia przemijające ukłucia nieśmiałe, lekkie łaskotanie, słowem słabe zaczepki wysłanych na zwiady pierwszych straży nieprzyjacielskiego wojska. Lecz wkrótce przybyły im w pomoc silne patrole, i wówczas stawienie im dzielnego odporu stało się konieczne. Walka była zacięta. Im silniéj staraliśmy się bronić, tem bardziéj zwiększała się liczba napastujących. Już ich było pełno na poduszce, na posłania, włazili z ziemi na łóżko, spadali na nie z góry. Zdawało się, iż wykonywają natarcia obmyślane, porządne, odpowiadające wielkiemu strategicznemu planowi jakiegoś genialnego owadu. Musiała to być niezawodnie wojna religijna. Po niejakiéj chwili opierać się im dłużéj stało się niepodobieństwem. Światła, światła? zawołał wicekonsul. Wszyscy cztérej jednocześnie powyskakiwaliśmy z łóżek, zapalono świecę i rozpoczęło się niemiłosierne mordowanie wrogów. Szeregowców zabijaliśmy poprostu, dowódzców zaś, których najprzód nazywał po imieniu kapitan, i na których następnie komendant wyrok wydawał, piekł żywcem na ogniu wicekonsul, a ja prozą i wierszem głosiłem dla nich pogrzebowe mowy, które zostaną, kiedyś wydane w moich pismach pośmiertnych. Wkrótce ziemia była już usłana skrzydłami, łapkami, główkami, reszta niedobitków gdzieś się rozpierzchła; złożyliśmy powtórnie głowy na poduszkach i nad ranem sen spokojny na godzinę skleił nam powieki.


O wschodzie słońca przybył do obozu gubernator Ben-el-Abbassi, aby odprowadzić Posła aż do granic swéj prowincyi.
Zaledwie zjechaliśmy z płaskowzgórza, przed oczami naszemi roztoczył się olbrzymi widnokrąg doliny rzeki Sebu.
Rzeka ta, jedna z największych w Magreb, która początek swój bierze w zachodniéj stronie pasma gór ciągnącego się od Wysokiego Atlasu ku Gibraltarskiéj cieśninie, przepłynąwszy przestrzeń długą blizko na dwieście czterdzieści kilometrów, zwiększona licznemi pomniejszemi rzekami, które do niéj wpadają, wylewa swe wody, opisując łuk wielki, do oceanu atlantyckiego, nieopodal Mehedii, gdzie ławy piaszczyste, które znajdują się przy ujściach wszystkich niemal rzek marokańskich, wpadających do oceanu, tworzą nieprzebytą zaporę dla statków i sprawiają silne wylewy. Dolina téj rzeki, która przy początku obejmuje całą przestrzeń, zawartą pomiędzy miastami Laracze i Sale, i styka się w góréj swéj części z wysoką doliną Mului (wielkiéj rzeki, która stanowi wschodnią granicę marokańskiego państwa), otwiera dla europejczyków, przez nadbrzeże morskie i Tezę, drogę do Fez; mieści w sobie, oprócz Fezu, wielkie miasto Mekinez, tę trzecią stolicę; skupia w sobie całe, że tak powiem, życie polityczne państwa i jest główném siedliskiem bogaczów i szeryfów. Sebu zakréśla od północy granicę, któréj sułtani nie przekraczają nigdy inaczéj jak tylko podczas wojny, gdyż na południe téj rzeki leżą trzy miasta Fez, Marokko i Mekinez, w których władza kraju przebywa na przemiany, i podwójne miasto Sale-Rabatt, przez które przejeżdżają, udając się z Fez do Marokko. A krąg ten robi, aby nie przejeżdżać przez łańcuch gór zamykający od południa dolinę Sebu, bo w téj jéj części zamieszkuje plemię Zairiów, pochodzenia berberyjskiego, mające być wraz z pokoleniem Beni-Mitir najbardziéj buntowniczą i najmniéj pokorną ludnością tych gór.
W godzinę po wyjeździć z miejsca noclegu stanęliśmy nad brzegami Sebu.
Zdało mi się, że widzę Tybr w Kampanii rzymskiéj.
W tém miejscu rzeka była szeroka na jakie sto metrów i szybko toczyła swe brudno-popielate wody śród brzegów wysokich, nagich, niemal prostopadłych, które u dołu miały dwa pasy ziemi błotnistéj.
Dwa jakieś przedpotopowe przewozowe statki, z których każdy miał dziesięciu wioślarzy arabów, zbliżały się do naszego brzegu.
Pomijając to wszystko cośmy dotychczas widzieli, już te dwa statki same przez się wystarczyłyby w zupełności, aby dać pojęcie o tém co to jest Marokko. Od niepamiętnych czasów sułtani, baszowie, karawany, poselstwa przebywają rzekę na takich dwu czółnach, z nogami w wodzie i w błocie, czasem podlegając niebezpieczeństwu zatonięcia; a kiedy czółna (co zresztą często się zdarza), są podziurawione, wówczas karawany i baszowie i sułtani muszą czekać przez długie nieraz godziny w skwarze słonecznym albo w deszcz ulewny, aż wioślarze statki naprawią to jest aż zatkają będące w nich otwory słomą, lub je błotem zalepią. Od niepamiętnych również czasów konie, muły i wielbłądy, z powodu braku deski długiéj na dwa metry, bywają narażone na połamanie nóg i nieraz rzeczywiście łamią je, skacząc z brzegu do czółna, a nikt nigdy nie pomyślał o tmé, aby zbudować jakiś pomost, aby przynieść tu chociaż kawał deski mającéj dwa metry długości; na tego zaś kto ludziom tym wyrzuca brak tych niezbędnych przy przeprawie rzeczy, patrzą oni z wyrazem jakiegoś podziwu, jak gdyby cudu od nich wymagał. W wielu miejscach przez rzeki przeprawiają się na łodziach z trzciny, wojsko zaś przebywa je zwykle po mostach pływających, utworzonych z worków skórzanych, napełnionych powietrzem, które po wiérzchu przykryte są gałęźmi i ziemią.
Wszyscy pozsiadaliśmy z koni i po stroméj ścieżynie zeszliśmy do czółen.
Pierwsze czółno, opisując dwa czy trzy szerokie zakręty w tę i w ową stronę dla ominięcia silniejszych prądów i wirów, przewiozło na drugi brzeg wszystkich włochów.
Ztamtąd patrzyliśmy na przeprawę całéj karawany.
Cóż to za piękny obraz! Mam go dziś jeszcze przed oczami takim, jakim był w chwili swego największego ożywienia. Środkiem rzeki szybuje wielkie czółno przewozowe, pełne wielbłądów i arabów jakiéjś kupieckiéj karawany, a nieco daléj drugie czółno z końmi i ludźmi eskorty z Fezu, śród których powiewa chorągiew Mahometa i na których czele stoi kaid z ciemną twarzą w swym białym zawoju. Po tamtéj stronie rzeki, nad samą wodą, pośród koni, mułów, służby i pak, rozciągniętych pasem na znacznéj przestrzeni wybrzeża, bieleje wdzięczna postać gubernatora Ben-el-Abbassiego, siedzącego na małym pagórku, otoczonego swymi oficerami, w cieniu, który nań rzuca jego koń czarny w niebieskim rzędzie, stojący tuż za nim. W górze na stromym brzegu, który wygląda jakby mur twierdzy, za długim szeregiem wieśniaków arabskich siedzących na krawędzi z nogami w dół zwieszonemi, stoi dwustu jeźdźców eskorty gubernatora, którzy, widziani tak z dołu, na lazurowém tle nieba, są podobni do dwustu olbrzymów. Kilku nagich murzynów ze służby obozowéj, to zanurzą się w rzece, to na brzeg wyskakują, bryzgając wodą na siebie śród śmiéchów i krzyku. Kilku arabów pierze jakieś szmaty na sposób maurytański, to jest depcąc po nich i kręcąc się jak maryonetki. Inni przebywają w pław rzekę. Nad naszemi głowami przelatują stada bocianów; w oddali na brzegu wznosi się słup dymu z pomiędzy gromadki beduińskich namiotów; wioślarze śpiewają jakąś modlitwę do Proroka, która podczas przeprawy ma ich od nieszczęścia bronić; na wodzie migają złote iskierki i smugi, a Selam, stojący o dziesięć kroków przed nami w swoim jaskrawym kaftanie, tworzy na tym jasnym, wesołym i wielkim obrazie plamkę czerwoną, tak w nim niezbędną, tak efektowną, iż pomysł do niéj mógłby się zrodzić chyba w głowie najgenialniejszego malarza.
Przeprawa trwała kilka godzin; karawana częściowo, w miarę tego jak przebywała rzekę, w dalszą szła drogę.
Kiedy ostatnie konie były już na lewym brzegu gubernator Ben-el-Abbassi dosiadł konia i połączył się ze swymi dwustu jeźdźcami, czekającymi nań w górze na stromém wybrzeżu.
W chwili odjazdu Poseł i my wszyscy podnieśliśmy ręce na znak pożegnania.
Eskorta z Karia-el-Abbassi odpowiedziała gromem wystrzałów i znikła; ale przez pewien czas widzieliśmy śród dymu piękną, białą postać gubernatora, stojącego na strzemionach, z ręką wyciągniętą ku nam na znak pożegnania i najlepszych życzeń.
Z jedną już tylko eskortą z Fezu, która nam towarzyszyła od Tangieru, wjechaliśmy na ziemię Beni-Hassenów, mającą tak smutną i okropną sławę.


Beni-Hassen..

Przeszło godzinę jechaliśmy śród pól niezmiernie wysokiego jęczmienia, z którego miejscami to spiczasty namiot wyzierał, to ukazywał się słup dymu, to sterczała głowa wielbłąda. Na drodze naszéj a raczéj na tworzących ją ścieżkach biegały niedźwiadki, węże, jaszczurki. Słońce w ciągu téj jednjé godziny tak dalece rozpaliło nam siodła, że prawie niepodobna było rękę na nich utrzymać. Światło raziło nam oczy, kurz nas dusił, milczeliśmy wszyscy. Równina, która jak morze rozścielała się przed nami, napełniała mię jakimś niewytłumaczonym strachem czy niepokojem i zdało mi się chwilami, że karawana będzie szła wiecznie, że nigdy nie skończy się ta nasza pielgrzymka. Lecz ciekawość zobaczenia zblizka tych dzikich Beni-Hassenów, o których już tyle słyszałem, dodawała mi nieco otuchy. Co to za ludzie? zapytałem tłumacza. Złodzieje i zbóje, odpowiedział, najpodlejsze plemię w Marokko. Po téj odpowiedzi z rosnącą niecierpliwością zacząłem wpatrywać się w widnokrąg.
Przedstawiciele podłego plemienia nie kazali zbyt długo czekać na siebie.
Zdala, przed sobą, spostrzegliśmy wielki obłok kurzawy, a kilka minut potém zostaliśmy okrążeni tłumem trzystu dzikich na koniach, w ubiorach zielonych, żółtych, czerwonych, białych i fiołkowych. Wszyscy byli brudni, obdarci, rozczochrani, potargani, zdyszani, jak gdyby prosto z bitwy wracali. Śród gęstego kurzu, który nas otaczał, zobaczyliśmy ich gubernatora, olbrzyma o długich włosach, z wielką czarną brodą, ze strzelbą przewieszoną przez ramię, a za nim dwu siwych wicegubernatorów. Wszyscy trzéj zbliżyli się do Posła, uścisnęli mu rękę i znikli. Zaraz potém rozpoczął się zwykły popis: strzały, okrzyki i harce na koniach. Wyglądali jak opętani. Strzelali pod nogi naszych mułów, tuż nad naszą głową, koło twarzy, szyi, ramion. Ktoby na nich patrzył zdaleka, wziąłby ich niezawodnie za jakąś bandę zbójców, która na nas napadła. Byli pomiędzy nimi starcy, ogromni, z długiemi, białemi brodami, wyschli jak kościotrupy, którzy pomimo to zdawali się stworzeni, aby przeżyć lat setki. Byli młodzieńcy o długich kędzierzawych włosach, które unosiły się z wiatrem jak grzywy. Wielu z nich miało piersi, nogi i ramiona całkiem obnażone, zawoje podarte i łachmany czerwone owinięte do koła głowy; haiki rozpadające się w szmaty, stare popsute siodła, uzdeczki z powrozu, miecze i puginały olbrzymie, przeróżnych najdziwniejszych kształtów. Ah! a ich twarze! Niepodobna, mówił komendant, niepodobna aby ci ludzie mieli się wyrzec przyjemności wystrzelania nas wszystkich! Na każdej z tych twarzy zdawały się być wypisane jakieś krwawe dzieje. Mijając nas poglądali na nas z podełba, bokiem, jakby dla ukrycia wyrazu swych oczu. Stu jechało za nami, stu obok na prawo, innych stu na lewo, nie w zwartych szeregach lecz szeroko rozpierzchnięci po polach. Ta straż po bokach trochę nam się dziwną wydala; wkrótce jednak przekonaliśmy się, iż nie była zbyteczną. Im daléj posuwaliśmy się naprzód, tem więcéj ukazywało się namiotów, tu i owdzie na równinie rozsianych; wreszcie przejechaliśmy przez kilka wiosek, otoczonych wieńcem fig indyjskich i aloesów. Ze wszystkich tych namiotów, za zbliżeniem się naszém, nadbiegali arabowie, niemający na sobie nic oprócz brudnéj koszuli; śpieszyli gromadkami, pieszo, konno, na osiołkach, po dwoje, po troje nieraz na jednym wierzchowcu; kobiety z niemowlętami zawieszonemi w jakiéjś płachcie na plecach, starcy podtrzymywani przez dzieci, wszyscy zdyszani, wszyscy zaciekawieni i, kto wie nawet czy tylko zaciekawieni! Stopniowo, do koła nas, zebrał się cały naród. Wówczas żołniérze eskorty zaczęli go rozpędzać. Rzucali się w całym pędzie to w tę, to w ową stronę na liczniejsze gromadki, krzycząc, wyjąć, bijąc, wywracając jeźdźców i konie, i ściągając na siebie tysiące przekleństw i obelg, których im nie szczędzili napastowani. Lecz gromadki, rozproszone na chwilę, tworzyły się nanowo i ciągle pędziły za nami. Przez dym i kurzawę, które miejscami na jedno mgnienie oka błyski strzałów rozdzié rały, widzieliśmy na tych ogromnych polach, w oddali, namioty, konie, wielbłądy, trzody, grupy aloesów, słupy dymów, gromady ludzi ku nam zwróconych twarzami, nieruchomych, zapatrzonych, w postawach wyrażających podziw niemały. Nareszcie byliśmy na ziemi zamieszkałéj! Więc to nie bajka, więc istnieje naprawdę ten naród marokański! Po godzinie przyśpieszonéj jazdy znaleźliśmy się znowu w okolicy samotnéj, pustéj, w któréj nikt już nam nie towarzyszył oprócz eskorty. Ujechaliśmy jeszcze milę drogi, i najniespodzianiéj, za laskiem fig indyjskich, który nam okrążyć wypadło, ujrzeliśmy, z radością niemałą, białą, włoską chorągiew, powiewającą w środku naszéj przenośnéj, że ją tak nazwę, mieściny, której ostatnie domki właśnie w téj chwili stawiano.
Obóz znajdował się nad brzegiem Sebu, który opisuje łuk wielki od miejsca gdzieśmy się przezeń przeprawili aż do tego miejsca innego gdzie teraz stanął nasz obóz.
Gęsty łańcuch straży pieszych, uzbrojonych w strzelby, ciągnął się do koła namiotów.
Więc ta okolica naprawdę nie była zbyt dla nas bezpieczną?
Gdybym wówczas nawet i mógł jeszcze o tém wątpić, upewniłyby mnie w tém najzupełniéj te wiadomości, które późniéj zebrałem.
Beni-Hassenowie jest to plemię najbardziéj burzliwe, odważne, bitne, zuchwała i złodziejskie z całéj doliny Sebu. Ostatniemi czasy, w roku 1873, kiedy na tron wstąpił obecnie panujący sułtan, wybuchło pomiędzy niemi powstanie, które rozpoczęło się od zrabowania domu gubernatora i od porwania mu wszystkich jego kobiét. Kradzież stanowi ich główne rzemiosło. Zbierają się w oddziały, każdy na koniu i zbrojno, i robią wycieczki na przeciwległy brzeg Sebu, tudzież do ziem sąsiednich, zabierając wszystko co tylko mogą zabrać lub zawlec za sobą i mordując (dla bezpieczeństwa) każdego kogo spotkają po drodze. Karność wojskowa jest u nich wielka, mają swych dowódzców, swoje ustawy i prawa szanowane przez wszystkich, bo w pewnym stopniu nawet przez sam rząd, który czasami się niemi posługuje, aby odebrać to, co mu zostało zabrane. Obdzierają bez miłosierdzia ludzi zapomocą podatków i wykupów samowolnie nakładanych. Człowiek przez nich z mienia wyzuty, zamiast czas tracić na bezowocne skargi i procesy, odzyskuje to co mu zabrano, płacąc jakąś umówioną summę dowódzcy złodziei. Zwłaszcza, co do dzieci, istnieje tu przekonanie, iż wszystkie kraść muszą, Jeżeli które z nich zostanie za to postrzelone, albo ugodzone w głowę kamieniem, tém gorzéj dla niego; wiadomo bowiem, iż nikt nie chce być okradzionym; a zresztą, nie ma przecież róży bez kolców. Każdy ojciec mówi najotwarciéj, iż syn ośmioletni zarabia niewiele, dwunastoletni daleko więcéj, szesnastoletni bardzo wiele. Każdy złodziéj obiera sobie jakąś jednę specyalną gałąź kradzieży jest złodziéj owsa i siana, złodziéj bydła, złodziéj koni, złodziéj uprawiający swe godne rzemiosło jedynie na targach, złodziéj duarów[5], złodziéj dróg bitych. Są nawet złodzieje pobierający opłatę od wszystkich kobiét złego życia, które i tu, śród tych koczowniczych plemion, często się trafiają. Na gościńcach napadają w szczególności na żydów, którym zabroniono jest nosić oręż. Lecz kradzieże najbardziéj pospolite są te, od których cierpią duary. W tym bowiem zawodzie nie tylko Beni-Hassenowie, lecz całe Marokko posiada mistrzów niedorównanych. Udają się na łup konno, a powodzenie wyprawy zależy nietyle od ostrożności ile od szybkości obrotów. Przelatują, porywają i nikną tak, iż napadnięci nie mają czasu ich poznać. Są to kradzieże wykonywane w lot, szybkie jak błyskawica, przypominające sztuki konnych kuglarzy. Jest i inny rodzaj kradzieży, niemniéj mistrzowski, któréj spełnienie nie wymaga konia. Pieszy złodziéj przenika do duaru nagi, gdyż psy nie szczekają na człowieka nagiego; namydlony od stóp do głowy, aby wyliznąć się z rąk tego, kto go schwyta; z pękiem zielonych gałęzi w ręku, aby konie myśląc że to drzewo, nie przelękły się go. Koń stanowi dla niego zdobycz najbardziéj pożądaną. Czepia się jego szyi rękami, nogi wyciąga pod jego brzuchem, skutkiem czego przestraszone zwierzę unosi go z duaru z szybkością strzały. Zuchwałość ich przechodzi wszelkie pojęcie. Nie ma karawany, czy to jakiegoś baszy, czy kupieckiéj, czy nawet poselskiéj.
do któréj obozu, pomimo najsilniejszéj straży, przeniknąłby nie zdołali. Czołgając się, pełzną, przypadają do ziemi okryci trawą, słomą, liśćmi, skórą baranią; udają żebraków, chorych, szaleńców, świętych. Narażają życie swe za jedne nędzną kurę; przebywają dziesięć mil drogi dla paru franków. Doszli do takiéj wprawy, iż udawało im się nieraz wyciągać z pod poduszki śpiących posłów, woreczki z pieniędzmi. A właśnie owéj nocy, pomimo czujnych straży opasujących nasz obóz, uprowadzili barana uwiązanego do łóżka kucharza, który, spostrzegłszy zrana że mu go skradziono, stał jak wryty przez pół godziny z załamanemi rękami przed swym namiotem i wołał tylko od czasu do czasu: O Matko Boska! cóż to za kraj! co za kraj! co za kraj?


Wspomniałem tu o duarze, a ponieważ byłoby rzeczą niedarowaną mówiąc o Marokko pominąć milczeniem duary, więc postaram się skreślić ich opis na podstawie tego co sam widziałem a więcéj jeszcze tego co mi u nich opowiadał pan Morteo, który pośród nich żyje już od lat dwudziestu.


Ten pan Morteo, mówiąc nawiasem, jest to naprawdę nieco dziwny człowiek. Włoch, z Genui rodem, przystojny jeszcze, młody, ożeniony z angielką, kobiétą bardzo piękną, ojciec dwojga ślicznych dzieciaków, posiadający do tego tak znaczny majątek, iż mógłby żyć sobie nie tylko wygodnie ale wspaniale w każdéj europejskiéj stolicy, skazał siebie natomiast na dobrowolne wygnanie, zagrzebał się w Mazaganie. małéj mieścinie leżącej na atlantyckiém wybrzeżu, w odległości dwustu kilometrów od Marokko, i pędzi żywot śród arabów i maurów, zajęty wyłącznie swoją rodziną i swoim handlem, nie widując całemi miesiącami europejskiéj twarzy i nie mając z cywilizowanym światem żadnych innych stosunków, oprócz tych tylko, iż prenumeruje dwa pisma illustrowane. Od czasu do czasu robi wycieczki do Włoch lub do Francyi, ale nudzi się tam niezmiernie i siedząc w loży La Scala albo wielkiéj opery, wzdycha do swego maurytańskiego domku nad brzegiem oceanu, do swych trzód, do swego duaru, do cichego spokojnego życia Afryki, téj swojéj drugiéj ojczyzny. W tym kraju, w którym przed niedawnemi czasy pewien agent konsularny francuski dostał obłąkania, a inny usiłował zagrzebać się żywcem w piaskach wybrzeża, on nigdy, ani przez dzień jeden spleenu nie zaznał. Mówi po arabsku, jada po arabsku, żyje pomiędzy arabami, przypatruje się im, bada, kocha ich, broni, przyswoił sobie od nich kilka wad i kilka dobrych zalet; nie ma już, słowem, nic europejskiego, oprócz rodziny, ubrania i wymowy genueńskiéj. Z tém wszystkiém, od piérwszego do ostatniego dnia podróży był dla nas tak miły, tak serdeczny, jak rzadko który rodak na obczyźnie. Tłumacz, nadzorca, przewodnik, towarzysz, zjednał sobie serca nas wszystkich, stał się potrzebny dla każdego i w tém jedném tylko nigdyśmy się z nim zgodzić nie mogli, iż podczas gdy my życzyliśmy dla Marokko cywilizacyi, on, przeciwnie, utrzymywał, że cywilizacya uczyniłaby ten naród stokroć gorszym i nieszczęśliwszym; i muszę to wyznać, że chociaż zapewne nie miał słuszności, czasami trudno było z nim się nie zgodzić.


Duar składa się zazwyczaj z dziesięciu, piętnastu lub dwudziestu rodzin, które najczęściéj są złączone z sobą jakiémiś węzłami pokrewieństwa. Każda rodzina ma swój namiot. Namioty są ustawione w e dwa równoległe szeregi, oddalone od siebie na trzydzieści kroków mniéj więcéj tak, iż tworzą w środku rodzaj prostokątnego, z obu stron otwartego placyku. Namioty niczém się prawie pomiędzy sobą nie różnią. Zrobione są z wielkiego kawałka czarnéj albo orzechowéj tkaniny, sporządzonej z włókien karłowatych palm, i koziéj lub wielbłądziéj wełny, która zawiesza się na dwu drągach lub dwu grubych trzcinach, połączonych z sobą belką na nich leżącą. Kształt tych namiotów jest jeszcze zupełnie takim, jakim był kształt owych mieszkań Numidyjczyków Jugurty, które Sallustiusz porównywa do okrętu przewróconego tramem spodnim do góry. W jesieni i w zimie płachta spuszcza się aż do ziemi i przytwierdza się do niéj za pomocą kołków i sznurów, w taki sposób, aby się pod nią ani wiatr ani woda nie mogły przedostać. W lecie płachta wyżéj się podnosi, tak aby od dołu był szeroki pusty pas dla swobodnego krążenia powietrza; namiot do koła otacza niewysoki płotek ochronny, czy to z trzciny, czy z sitowia, czy z cierni. Dzięki temu w namiotach jest więcéj chłodu w lecie, zimą zaś mniéj wilgoci niż nawet w domach maurytańskich po miastach, które nie mają ani drzwi należycie opatrzonych, ani szyb w oknach. Naogół największe namioty mają dwa lub półtrzecia metra wysokości, długości metrów dziewięć lub dziesięć; te zaś, które przechodzą te miarę, trafiają się niezmiernie rzadko i są własnością bogatych szeików. Przepierzenie z trzciny dzieli namiot na dwie części. Po jednéj stronie sypia ojciec i matka, po drógiéj dzieci i reszta rodziny. Jedna lub dwie maty z łoziny, skrzynia drewniana pomalowana jaskrawemi barwami w arabeski, w któréj chowają ubranie; okrągłe zwierciadełko z Wenecyi albo z Tryestu, wysoki trójnóg (denarek) z trzciny, który przykrywają haikiem, aby się pod nim umywać; dwa kamienie dla mielenia zboża, duży warsztat tkacki, kształtem nie różniący się zapewne od tych, jakich używano za czasów patryarchy Abrahama, prosta lampa blaszana, kilka garnków glinianych, kilka skór kozich, parę talerzy, przęślica, siodło, strzelba, wielki puginał: oto cały sprzęt każdego niemal takiego szałasu. W jednym rogu kwoczka z kurczętami, u wejścia piecyk z dwu cegiełek, z jednéj strony namiotu mały ogród warzywny, nieco dalej kilka dołów okrągłych przykrytych cementem lub kamieniami, w których przechowują zboże. We wszystkich niemal duarach znajduje się namiot ustronny, w którym mieszka nauczyciel szkółki; nauczycielowi takiemu duar wypłaca co miesiąc pięć franków i zaopatruje go w żywność. Wszystkie dzieci schodzą się u niego, aby powtarzać niezliczone razy jedne i też same wyjątki z koranu i aby je pisać, kiedy już je umieją na pamięć, na drewnianéj tablicy. Większa ich część przestaje chodzić do szkoły przedtem jeszcze, nim się czytać nauczy, aby rodzicom pomagać w robocie na polu i w domu, i wkrótce zapomina nawet tę odrobinę wiadomości, którą już zdobyć zdołała. Ta mała ich liczba, która ma ochotę i możność uczenia się, uczęszcza do szkółki aż do lat dwudziestu, potém przenosi się do miasta, tam kończy nauki i zdobywa sobie stopień a raczéj tytuł taleba, który znaczy tyleż co pisarz, rejent lub ksiądz, bo u mahometan prawo duchowne i świeckie jest jedną i tą samą rzeczą. Życie w takich duarach jest nadzwyczaj jednostajne i proste. O świcie wszyscy wstają, odmawiają pacierze, doją krowy, robią masło i wypijają pozostałą po niém maślankę. Za naczynia do picia służą im muszle, które kupują u mieszkańców wybrzeży. Potém mężczyźni idą w pole pracować, zkąd do domu dopiéro nad wieczorem wracają. Kobiety noszą wodę i zbierają drzewo na opał; mielą zboże, tkają grube tkaniny, z których sporządzają się ubrania dla nich i dla ich mężów, kręcą powrozy do namiotów z włókien karłowatéj palmy, posyłają na pola obiad dla mężczyzn i przygotowują kuskussu na wieczerzę. Do kuskussu mieszają boby, dynie, cebulę i inne warzywa; czasami cukier, pieprz i sok mięsny; w dnie świąteczne jadają z mięsem. Po powrocie mężczyzn spożywają wieczerzę i zwykle o zachodzie słońca wszyscy spać idą. Czasami po wieczerzy jakiś starzec otoczony gronem rodziny i krewnych opowiada bajkę lub prawdziwą przygodę. Podczas nocy duar jest pogrążony w ciemności i ciszy, tylko przed jednym jakimś namiotem pali się lampka, która służy za przewodnika dla zbłąkanych podróżnych. Ubiór tak mężczyzn jako też i kobiet stanowi koszula z bawełnianego płótna, płaszcz i gruby haik. Płaszcz i haik piorą nie częściéj jak trzy lub cztéry razy do roku przed uroczystemi świętami; skutkiem czego te części ubrania są tak ciemne jak ich skóra, a czasami od niéj czarniejsze. O czystość ciała dbają nieco więcéj, gdyż bez ablucyj przepisanych koranem nie mogliby się modlić. Kobiety najczęściej myją co ranka całą swoją osobę, ukrytą pod haikiem zarzuconym na denarek. Ale, pracując tak jak pracują i śpiąc tak jak sypiają, są wiecznie brudni, pomimo że, o dziwo! używają mydła. W wolnych chwilach, wielu z nich grywa w karty, a kiedy nie grają w karty, najmilszą rozrywkę dla mężczyzn stanowi leżenie na wznak na ziemi i podrzucanie w górę i łapanie na ręce jak piłkę swoich dzieciaków; do których jednak w miarę tego jak podrastają, przywiązanie ich stygnie. Dzieci również stopniowo obojętnieją dla swych ojców. Wielu z tych synów duaru dochodzi do wieku lat dwunastu i czternastu, nie widziawszy nigdy innego domu nad te swoje namioty; to téż ciekawém jest posłuchać maurów i europejczyków, którzy do miast biorą ich na swą służbę, opowiadających o tém zdumieniu, jakiego wzięci z duaru chłopcy doznają wchodząc po raz piérwszy do pokoju; jak macają ściany, jak nogą stukają w podłogę, z jakiem żywém wzruszeniem podchodzą do okna, jak się staczają ze schodów. W tych koczowniczych wioskach najważniejszymi wypadkami są śluby. Pannę młodą, siedzącą na wielbłądzie, owiniętą w biały płaszcz, całą woniejącą, z paznokciami pomalowanymi na czerwono hennesem, z brwiami poczernionemi korkiem palonym i najczęściéj należycie utuczoną na tę uroczystość pewną trawą zwaną ebbo, którą dziewczyny arabskie spożywają w wielkiéj ilości, rodzina i przyjaciele odprowadzają śród hałaśliwych okrzyków i strzałów do duaru pana młodego. Duar pana młodego zaprasza na ten dzień okoliczne duary, i których przybywa nie raz stu i dwustu mężczyzn na koniach, uzbrojonych w strzelby. Oblubienica zsiada z wielbłąda przed namiotem swego przyszłego męża i usiadłszy na siodle, przybraném w liście i kwiaty, przygląda się zabawie. Podczas gdy mężczyźni wykonywają lab-el-barode, kobiéty i dziewczęta zbierają się przed nią w kółko i tańczą, a raczéj skaczą, przy dźwiękach piszczałki i bębna, do koła rozesłanego na ziemi haika, na który każdy z zaproszonych przechodząc, rzuca pieniądz dla nowożeńców; woźny głosem donośnym oznajmia o wielkości daru i wyraża jakieś dobre życzenie ofiarującemu. Pod wieczór kończą się tańce, milkną strzały, wszyscy siadają na ziemi, śród zgromadzonych zaczynają krążyć olbrzymie półmiski kuskussu, pieczone kury i barany, herbata, cukierki, owoce, i wieczerza przeciąga się aż do północy. Następnego poranku, panna młoda, cała w bieli, oprócz czerwonéj wstążki, która opasuje jéj twarz w taki sposób że pod nią ukryte są usta, z kapturem nasuniętym na czoło, w towarzystwie krewnych i przyjaciół, obchodzi sąsiednie duary, aby powtórnie zbierać pieniądze. Potmé mąż wraca do pracy około roli, żona pełni wszelkie roboty, których dom wymaga, i... miłość ulatuje. Kiedy jedno z nich umiera, powtarzają się tańce. Najbliższy z krewnych wylicza zalety zmarłego; inni, zebrawszy się do koła niego, tańczą, w postawach i rzutach starając się boleść wyrazić; obrzucają się błotem, drapiąc twarz paznokciami, wydzierają sobie włosy; następnie obmywają trupa, zawijają go w nowe płótno, niosą na tragach na cmentarz i kładą do grobu w taki sposób, aby leżąc na prawym boku twarz miał ku wschodowi zwróconą. To są ich zwyczaje i obrządki jawne, widoczne, że je tak nazwę; lecz iluż to innych nie znamy? Któż poznał, kto zbadał wewnętrzne życie duarów? Któż wie jak się tam pierwsza miłość rodzi, jak powstają niechęci i plotki, jak się przejawia niewiara małżeńska, nienawiść i zazdrość? jakie tam cnoty są najpospolitsze, jakie się spełniają ofiary, jakie okropne namiętności ukrywają się za temi płóciennemi ścianami? Kto wyśledzi źródło ich bajecznych zabobonów? Kto potrafi objaśnić tak dziwaczną mięszaninę pogańskich i chrześciańskich podań jak naprzykład: kreślenie krzyżyków na skórach zwierząt, wiara w satyrów i upatrywanie śladów ich racic na ziemi, obnoszenie lalki w tryumfie o piérwszych brzaskach zorzy porannéj, wzywanie imienia Maryi, które ma ulgę położnicom przynosić, taniec w koło, który przypomina obrządki czcicieli słońca. — Jedna rzecz tylko jest widoczna i jawna, to ich wielka nędza. Żyją ze szczupłych plonów ziemi źle uprawnéj, których znaczna część idzie jeszcze na uciążliwe, zmienne podatki, ściągane albo przez szejka, albo przez naczelnika duaru, którego sami wybierają i który znajduje się pud bezpośrednią zwierzchnością gubernatora prowincyi. Składają gubernatorowi, czy to w pieniądzach, czy w naturze, dziesiątą część plonów; oprócz tego od każdéj sztuki bydła i od każdego konia płacą franka mniéj więcéj. Wnoszą sto franków na rok za każdy obszar gruntu téj wielkości, iż go można z pomocą dwu wołów uprawić. Składają sułtanowi, w ważniejsze święta doroczne, obowiązkowy podarunek, którego wartość da się w ten sposób okréślić, iż każdy namiot musi nań wydać do pięciu franków. Dają pieniądze lub żywność, stosownie do uznania gubernatora, kiedy przez prowincyą przejeżdża sułtan, basza, poseł, albo kiedy przez nią wojsko przeciąga. Oprócz tego, każdy kto ma choć trochę pieniędzy, wzbudza chciwość w gubernatorach, których zdzierstwo, nieosłonięte żadnemi pozorami, jest poprostu bezczelnym gwałtem, dokonywanym na bezbronnych i słabych. Słynąć za człowieka zamożnego jest tu wielkiém nieszczęściem. Kto nieco grosza uciułał, zakopuje go w ziemi, wydaje ostrożnie, w tajemnicy, udając głód i nędzę. Nikt tu nie weźmie srebrnego, sczerniałego pieniążka, chociażby byt pewny że srebro jest dobre, a to z obawy, żeby nie wydał się wykopany z ziemi i żeby nie wzbudził podejrzeń w tych, którzy polują na ukryte skarby. Kiedy jakiś zamożny człowiek umiera, krewni jego, chcąc uniknąć rabunku, ślą podarunek gubernatorowi. Podarunki składają równie, prosząc o jakąś łaskę, o wymiar sprawiedliwości, aby ustrzedz się prześladowania albo dla tego jedynie aby z głodu nie umrzéć. A kiedy wreszcie głód i rozpacz przyprowadzi ich do wściekłości, zwdjają namioty, porywają za strzelby i... wybucha powstanie. Wówczas cóż się dzieje? Oto sułtan wypuszcza na nich trzy tysiące szatanów na koniach, aby śmierć szerzyli w zbuntowanéj ziemi. Szatani ci ścinają głowy, wyrzynają trzody, porywają kobiéty, palą zboża, przyprowadzają ziemię do stanu pustyni pokrytéj krwią i popiołem, i wracają do stolicy z oznajmieniem, iż bunt poskromiony. Jeżeli zaś co również czasem się zdarza, powstanie rozszerzy się nadspodzianie i obracając w niwecz te środki, za pomocą których rząd usiłuje je zwalczyć, rozprasza wojsko i zwycięztwo odnosi, jakaż ztąd korzyść dla ludu wynika, oprócz téj krótkotrwałéj swobody, którą okupują tylu ofiarami? Obierze on nowego sułtana i wywoła wojnę dynastyczną pomiędzy prowdncyami, po ustaniu któréj nastąpi gorszy jeszcze despotyzm. Tak się téż tu i dzieje od wieków dziesięciu! Dziesiątego o świcie karawana ruszyła w drogę; towarzyszyła jéj eskorta trzystu konnych BeniHassenówi gubernator ich Abd-Allah czyli sługa boży.
Przez cały ten poranek, podobnie jak i dnia zeszłego, jechaliśmy po równinie, śród łanów jęczmienia, pszenicy i gryki, przeplatanych znacznymi obszarami, porosłymi dzikim koprem i kwieciem, usianych tu i owdzie grupami drzew i czarnymi namiotami, wyglądającymi zdaleka jak te wielkie stosy węgli, które od czasu do czasu widzimy na polach dolnéj Toskanii. Spotykaliśmy częściéj niż dotąd trzody, konie, wielbłądy, gromadki arabów. W oddali przed nami ciągnęło się pasmo gór delikatnéj popielatéj barwy, a na połowie odległości, pomiędzy górami i karawaną, bieliły się dwie kuby, piérwsza oświetlona słońcem, druga ledwie widzialna. Były to kuby Sidi-Ghedara i Sidi-Hassema, pomiędzy któremi przechodzi granica ziemi Beni-Hassen. W pobliżu dalszéj kuby miał w dniu tym stanąć nasz obóz.
Jednak na długo przed tém nim stanęliśmy na granicy, gubernator Sidi-Abd-Allah, który od chwili wyjazdu był jakiś niespokojny i zamyślony, zbliżył się do Posła i na migi dał mu do poznania, iż chce z nim rozmawiać.
Mahomet Dukali spostrzegł to i ku nim pośpieszył.
— Poseł Italii raczy mi przebaczyć, — rzekł dziki. ponury ów gubernator, — że się ośmielam prosić go o pozwolenie wrócenia nazad z moją eskortą.
Poseł spytał go dlaczego chce to uczynić.
— Dlatego, — odpowiedział Sidi-Abd-Allah ściągając brwi czarne i gęste, — że domowi memu niebezpieczeństwo zagraża.
Tylko tyle! pomyślałem sobie. A to rzecz mila! Cóż to za rozkosz być musi sprawować rządy w kraju Beni-Hassenów!
Poseł zgodził się odrazu; Sidi-Abd-Allah ujął jego rękę i przycisnął ją do swjé piersi z niekłamanym wyrazem wdzięczności. Potém konia zawrócił, i cały ten oddział; różnobarwny, obdarty, okropny, wypuściwszy w cwał konie, wkrótce, dla oczu naszych, zamienił się w obłok kurzawy, zmniejszający się co chwila na dalekim widnokręgu!


Sidi-Hassem.

Prowincya, do któréj miała wkroczyć karawana, była to pewnego rodzaju kolonia, rozdzielona pomiędzy wielką liczbę rodzin żołniérzy, w których służba wojskowa jest obowiązującą dla dzieci płci męzkiéj, w których każdy syn rodzi się już, że tak powiem, żołniérzem, od dzieciństwa służy jak może i pobiera żołd stały pierwéj jeszcze nim potrafi strzelbę udźwignąć. Nadto, te żołniérskie rodziny są wolne od płacenia podatków, a własność ich nie może być im odjętą lub wystawioną na sprzedaż, póki żyje choć jeden potomek płci męzkiéj. Wskutek tego tworzą one wojsko regularne, karne i wierne, z pomocą którego rząd może spokojnie pożerać, jak tu mówią, każdą zbuntowaną prowincyą; wojsko, że je tak nazwę, poborców, które więcéj oddaje rządowi niż go kosztuje, gdyż w Marokko żołniérz służy głównie finansom a najpierwszą sprężyną maszyny administracyjnéj jest miecz.
Zaledwie przekroczyliśmy granice Sidi-Hassem, ukazał się zdaleka tłum jeźdźców ku nam pędzących, na których czele powiewała zielona chorągiew.
Zdziwiło nas nie pomału, iż jechali uszykowani w dwa długie, równe szeregi z oficerami na przedzie.
O jakie dwadzieścia kroków od nas, nagle wszyscy razem stanęli jak wryci.
Dowódzca ich, otyły starzec z białą brodą, o przyjemnym wyrazie twarzy, w niezmiernie wysokim zawoju, zbliżył się do Posła i ściskając dłoń jego, powiedział:
— Witaj nam, pożądany gościu!
A potém, zwracając się do nas, dodał:
— Witajcie! witajcie wszyscy!
Ruszyliśmy naprzód.
Nowa eskorta wielce się różniła od eskorty Beni-Hassen. Twarze tych ludzi były umyte, broń ich mniéj brudna; wszyscy niemal mieli na sobie żółte buty haftowane czerwonym jedwabiem; szable z rękojeściami z rogu jednorożca, niebieskie płaszcze, białe kaftany, zielone pasy. Pomiędzy nimi wielu było starców, ale tych starców, co to wyglądają jakby skamieniali, dla których zdawałoby się, iż rozpoczęła się wieczność; kilku bardzo młodych jeszcze chłopców, dwóch zwłaszcza zaledwie dziesięcioletnich, pełnych życia, pięknych, zgrabnych, którzy patrzyli na nas z takim uśmiechem jakgdyby chcieli powiedziéć:
„E, przecież nie jesteście tak straszni jakeśmy sobie myśleli!“
Był tam pewien stary murzyn takiego wzrostu, że wyciągając nogi ze strzemion, niezawodnie dotknąłby się ziemi. Jeden z oficerów miał nawet pończochy.
W pół godziny potém spotkaliśmy drugi oddział, z czerwoną chorągwią, który połączył się z piérwszym i na czele którego jechał stary kaid. W miarę tego jak posuwaliśmy się naprzód, inne, coraz nowe gromadki, składające się z czterech, ośmiu, piętnastu ludzi konnych, każda ze swoją chorągwią, przyłączały się do nas, zwiększając eskortę.
Kiedy już eskorta cała się zebrała, rozpoczęły się zwykłe harce i strzały.
Poznać było można odrazu, iż to jest wojsko regularne; żołnierze skupiali się i rozpraszali z większym porządkiem niż ci wszyscy, których widzieliśmy dotychczas. I zabawę z prochem wykonywali nieco inaczéj. Jeden z nich, popuściwszy cugle, mknął naprzód jak strzała; drugi, widząc to, pędził za nim co koń wyskoczy; gonitwa taka trwała przez chwilę; nagle ów piérwszy stawał na strzemionach, obracał się wtył całą górną częścią ciała i strzelał, mierząc prosto w pierś tego, który go ścigał; ścigający w téj saméj chwili dawał ognia do niego, tak iż gdyby kulami strzelali do siebie, obaj jednocześnie pospadaliby z siodeł bez ducha. Pod jednym z nich, gdy w cwał pędził, koń nagle upadł; wyrzucony z siodła jeździec przeleciał ponad głową konia i padł o kilkanaście kroków przed nim; a nam się zdawało przez chwilę że się zabił na miejscu. On wszakże, w mgnieniu oka, zerwał się na równe nogi, dosiadł swego rumaka i porwawszy za strzelbę, z większym jeszcze szałem niż dotąd zaczął strzelać raz po raz. Każdy coś krzyczał, każdy coś wołał; słyszeliśmy do koła: Strzeżcie się, strzeżcie! Wszystkich was biorę na świadków. To ja! To śmierć! Biada mi!
Ten okrzyk wydal jeden z nich, któremu strzelba nie wypaliła. Z drogi przed golibrodą! (Tak wołał cyrulik wojskowy). Jakiś młody chłopak zawołał: Na cześć mojej malowanéj! co pobudziło do śmiechu wszystkich jego towarzyszy. Tłumacze objawili nam, iż chciał powiedziéć: na cześć mojéj kochanki, która jest piękna jak obrazek. Dziwném, naprawdę, wydało nam się to porównanie w ustach jednego z tych ludzi, którzy dla malowanych postaci czują niekłamaną odrazę, a o malarstwie w ogóle nie mają najmniejszego pojęcia. Dwaj chłopcy najmłodsi, pochyleni w ten sposób iż głowy ich prawie leżały na siodłach, przemknęli razem, wołając: Z drogi przed braćmi! i strzelając w ziemię.
Tak dojechaliśmy do owéj kuby Sidi-Hassema, w pobliżu któréj miał stanąć nasz obóz.
Biédny Hamed-Ben-Kasen-Buhamej! Dotychczas tylko pobieżnie o nim mówiłem; ale właśnie w téj chwili; przypominając sobie iż owego poranku widziałem go we własnéj osobie, tego generała wojsk Szeryfów, jak pomagał służbie we wbijaniu do ziemi kołków poselskiego namiotu, uczuwam nieodbitą potrzebę wyrażenia mu mojéj wdzięczności i uwielbienia. Ah! cóż to za poczciwy był z niego generał! Od dnia wyjazdu nie kazał obić ani jednego żołniérza, ani jednego posługacza; nie okazał ani na jednę chwilę złego humoru; zawsze najwcześniéj z namiotu wychodził i zawsze ostatni szedł na spoczynek; nigdy nie dał poznać po sobie, aby te czterdzieści franków, które na miesiąc pobierał, miały mu się wydawać wynagrodzeniem może nieco za szczupłém: nie miał cienia zarozumiałości i dumy: pomagał nam wsiadać na koń, próbował własnoręcznie czy nasze siodła mocno podwiązane, podpędzal kijem, przejeżdżając mimo, te z naszych mułów, które najwięcéj okazywały uporu: był zawsze gotów każdemu się przysłużyć; odpoczywał skulony na ziemi jak ostatni ze sług, obok naszych namiotów; uśmiéchał się do nas każdą razą gdy widział że my się śmiejemy; częstował nas kuskussu, zrywał się na równe nogi, jakby lalka na sprężynach na jedno skinienie Posła; pięć razy na dzień, jako prawowity muzułmanin, odmawiał pacierze, liczył jaja mony, był obecny przy zarzynaniu baranów, zaglądał do albumów malarzy, nie objawiając najmniejszego zgorszenia; słowem był to, jak sądzę, człowiek najbardziéj ad hoc, jakiego Jego Sułtańska Mość mogła dla tej misyi wybrać śród tłumu swych bosych generałów. Hamed Ben-Kasen często z dumą wspominał o tém, iż jego ojciec był generałem podczas wojny z Hiszpanią i nieraz mówił nam o swoich synach, którzy mieszkali z matką w Mekinez, jego mieście rodzinnym. Już od trzech miesięcy, rzekł pewnego dnia z westchnieniem, nie widziałem ich! Może chciał powiedziéć: nie widziałem jéj, a powiedział ich przez skromność.
Po złożeniu mony, przy któréj byliśmy obecni i w któréj, pomiędzy innemi rzeczami, znajdował się tak olbrzymi półmisek kuskussu, iż go z trudnością dźwigało pięciu arabów, schroniliśmy się do namiotów aby tam zażywać rozkosznego uczucia, spowodowanego upałem dochodzącym do czterdziestu stopni, który zmniejszał się dopiéro po czwartéj, i przez czas trwania którego cały obóz zalegała głęboka cisza. O czwartéj życie znów się budziło. Malarze brali się do pędzlów, lekarz przyjmował chorych, ten szedł się kąpać, ten strzelać do celu, ten na polowanie, ten na przechadzkę, albo w odwiedziny do sąsiedniego namiotu, albo przyglądać się szarży eskorty, albo do kucharza patrzéć jak biedak wścieka się ze złości, nie mogąc dać sobie rady w przeklętéj Afryce, albo do duarów poblizkich; tak iż u stołu każdy miał coś da opowiedzenia i do ożywionéj rozmowy treści nie brakło.
Tegu wieczora, o zachodzie słońca, poszedłem z komendantem patrzéć na żołnierzy eskorty, którzy mustrowali się na wielkiéj łące w pobliżu obozu.
Do stu arabów, siedząc na brzegu jakiegoś rowu, przyglądało się mustrze.
Zaledwie nas spostrzegli, najprzód kilku, potém wielu, wreszcie wszyscy powstawali i, powoli, skupili się za nami.
Udaliśmy, że ich nie spostrzegamy. Przez kilka chwil piérwszych żaden się nie odezwał; następnie jeden z nich zaczął coś mówić, z czego wszyscy się roześmiali. Po tym pierwszym przemówił drugi, po drugim trzeci, czwarty, dziesiąty, a każde słowo wywoływało śmiech ogólny. Oczywiście z nas się śmiali; nadto spostrzegliśmy wkrótce, że śmiechy głośniejsze odpowiadają naszym poruszeniom i dźwiękom naszych głosów. Rzecz prosta: znajdowali nas śmiesznymi. Ale co mówili? Właśnie dowiedzićé się tego byliśmy ogromnie ciekawi. O parę kroków przechodził pan Morteo: skinąłem nieznacznie na niego z wyrazem błagalnym, a gdy się przybliżył, zacząłem go prosić, aby z nami pozostał i chciał słuchać uważnie co arabowie mówić będą, i nam tłumaczył dosłownie żarciki tych hultai. Pan Morteo przystał na to od razu?
Jeden z arabów zrobił po chwili jakąś uwagę, która, jak zwykle, śmiéch wywołała.
— Mówi on, przetłumaczył pan Morteo, iż nie może zrozumiéć do czego służą poły naszego ubrania i wpada na domysł, że chyba do tego aby zakrywać ogon...
Zaraz potém nastąpiła nowa uwaga i nowy wybuch śmiéchu.
— Powiada, że ten przedział, który pan ma na swéj głowie od karku aż do czoła, jest drogą na któréj weszki odbywają lab-el-barode.
Trzecia uwaga, trzeci wybuch śmiechu.
— Mówi, że naiwni są ci chrześcianie, którzy dla przyjemności wydawania się wysokimi, kładą sobie garnek na głowę i dwie podpórki pod pięty...
W téj chwili jeden z psów obozowych nadbiegł i zaczął się kręcić koło nas.
Czwarta uwaga i tą razą śmiéch szalony.
— O, tego za wiele! rzekł pan Morteo.
— Hultaj ten mówi, że pies przybiegł witać się z innymi psami... Czekajcie ja was tu zaraz rozumu nauczę!
I, obracając się szybko do nich, głosem groźby kilka słów po arabsku powiedział.
Jakby piorun pośród nich uderzył, w mgnieniu oka rozbiegli się na wszystkie strony.
Ale, przedewszystkiém, bądźmy sprawiedliwi! Pomijając lab-eb-barodę pewnych owadów i pokrewieństwo a psami, czyż ci ludziska nie mieli słuszności mówić o nas tak, jak mówili gdy nas porównywali do siebie? Przecież i my sami, dziesięć razy na dzień co najmniéj, podczas gdy do koła nas przelatywali ci wspaniali jeźdźcy, mówiliśmy jeden do drugiego: Tak; jesteśmy wprawdzie ludźmi ucywilizowanymi, jesteśmy przedstawicielami wielkiego narodu, w głowach dziesięciu z nas mieści się więcej nauki niż w całém państwie Szeryfów; ale siedząc na tych mułach, w ubraniu takiego kroju i takiej barwy i w tych czarnych cylindrach, o mój Boże, jakże okropnie musimy przy tych ludziach wyglądać! I była to wielka prawda! Ostatni z tych obdartusów na koniu był powabniejszy, wspanialszy i bardziéj godzien spojrzenia kobiety, niż wszyscy razem salonowcy europejscy.
U stołu tego wieczora mieliśmy inną scenkę zabawną.
Przyszli w odwiedziny do Posła i usiedli obok niego dwaj najstarsi kaidzi eskorty.
Poseł zapytał ich, czy nigdy nie słyszeli o Włoszech.
Obaj jednocześnie, ręką robiąc żywy ruch przeczący jak gdyby im chodziło o zrzucenie z siebie jakiegoś niesłusznego podejrzenia, odpowiedzieli spiesznie:
— Nigdy! nigdy!
Wówczas poseł, z cierpliwością bakalarza, udzielił im kilku wiadomości geograficznych i politycznych, odnoszących się do nieznanego kraju.
Słuchali go z szeroko otwartemi oczami i usty — jak ciekawe dzieciaki, a potém jeden z nich spytał:
— Jak wielką jest ludność waszego kraju?
— Włochów liczą dwadzieścia pięć milionów, odpowiedział poseł.
Okazali silne zdumienie.
— A w Marokko, zapytał drugi, ile też jest mieszkańców?
— Cztery miliony, odrzekł poseł na pól żartem, aby ich wybadać.
— Tylko cztery! zawołali prostodusznie, poglądając na siebie.
Ci dwaj poczciwi generałowie wiedzieli tyleż o Marokko ile i o Włoszech a o swojéj prowincyi, być może, nie więcéj niż o Marokko. Lecz wkrótce potém ubawili nas jeszcze bardziéj.
Pan Marteo pokazał im fotogram swéj żony, mówiąc:
— Przedstawiam panom moją żonę.
Przyglądali się jej długo z wielkiém zajęciem, a potém obaj jednocześnie spytali:
— A inne?
Musieli zapomniéć, a może nie wiedzieli wcale, że chrześcianie, biedacy! kilku żon miéć nie mogą.
Owej nocy usnąć było niepodobna. Gdakały kury, szczekały psy, beczały barany, rżały konie, śpiéwały obozowe straże, dzwoniły dzwoneczki przekupniów wody, kłócili się żołniérze o podział mony, potykali się i zawadzali słudzy o kołki i sznury namiotów; zdawało się, iż obóz w jakiś targ się zamienił. Ale, już nam tylko cztery dni do końca podróży zostało i mieliśmy pewien czarodziejski wyraz, który pocieszał nas we wszystkich dolegliwościach a którym był:
— Fez!


Zeguta.

Wyruszyliśmy do Zeguty bardzo wcześnie, wszyscy rozweseleni tą myślą, że dziś już ukażą się nam z daleka góry Fezu. Ranek był chłodny, jakby na początku jesieni, mgła lekka zasłaniała okolicę. Tłum arabów, owiniętych w swe płaszcze, stał po obu stronach drogi gdyśmy wyjeżdżali z obozu; żołnierze eskorty, zziębnięci, podążali za nami, skupiwszy się w jedne gromadę; dzieci w duarach patrzyły na nas zaspanemi oczami z poza namiotów i żywopłotów. Lecz wkrótce zabłysło słońce, ciekawi zaczęli zbierać się nadbiegając zewsząd, konnica rozproszyła się po polach, w powietrzu rozległy się okrzyki i strzały, wszystko nabrało barwy życia i światła, i w jednéj niemal chwili, jak to zwykle bywa w tych krajach, po chłodzie jesiennym nastąpił upał lata.
W moich notatkach z owego poranku znajduję jednę, która mówi krótko: „Szarańcza. Próbka wymowy Selama.“ Rzeczywiście przypominam sobie, żem w drodze widział jakieś pole, które zdawało się poruszać; złudzenie to sprawiała niezliczona moc dużych, zielonych koników polnych, które, podskakując, zbliżały się ku nam. Selam, który w téj chwili obok mnie jechał, opisał mi w sposób tak malowniczy najście tych strasznych owadów, że dziś jeszcze pamiętam każde jego słowo; lecz jakże oddać siłę jego ruchów, jego wejrzenia, jego głosu, które wyrażały daleko więcéj niż słowa? „Panie, — to przerażające! Ztamtąd ciągną (i wskazywał na południe). Ta chmura czarna. Z daleka już szum jéj słychać. idą, idą wciąż naprzód; mają swego sułtana, który nazywa się dżeraad i który ich wiedzie. Pokrywają drogi, pola, domy, duary, lasy. Chmura rośnie, rośnie, sunie, sunie, przebywa rzeki, rowy, mury, ogień; pożera trawy, kwiaty, liście, owoce, zboża, korę na drzewach, niszczy wszystko po drodze i ciągnie daléj a daléj. Nikt jéj nie zatrzyma; ani sułtan swém wojskiem, ani wieśniacy płomieniem. Cały naród marokański nie dokazałby tego. I cóż ztąd, że piętrzą się całe stosy nieżywéj szarańczy? Szarańcza żyjąca idzie naprzód. Ginie dziesięć? Rodzi się sto. Ginie sto? Rodzi się tysiąc. W Tangierze ulice szarańczą pokryte, i domy, i ogrody, i cały brzeg morski, i całe morze; wszystko zielone, wszystko rusza się, żyje; potém ginie, cuchnie, gnije. Głód, rozpacz, przekleństwo!“ Tak téż istotnie się zdarza. Smród wydobywający się ze stosów zdechłéj szarańczy sprowadza nieraz zaraźliwe febry, a owo okropne morowe powietrze, które w roku 1799 wyludniło miasta i wioski Berberyi, wybuchło właśnie po jedném z największych najść szarańczy. Kiedy zjawiają się przednie straże tego strasznego wojska, arabowie zbierają się w oddziały od czterystu do pięciuset ludzi i z kijami i z ogniem podążają na jego spotkanie; lecz tyle tylko zdziałać mogą, że nieprzyjaciel nieco z drogi zbacza; a często się zdarza, iż skutkiem tego, że jedno plemię przepędza szarańczę na ziemię innego plemienia, wojna z owadem zamienia się w wojnę domową. Jedna tylko siła może kraj od téj plagi uwolnić, to wiatr przyjazny, który pędzi szarańczę do morza gdzie tonie, i skąd przez kilka dni następnych fala wyrzuca całe jéj stosy na brzegi; a jedyną pociechą, która pozostaje mieszkańcom wówczas gdy wiatr taki nie przyjdzie im w pomoc, jest pożeranie swych skrzydlatych nieprzyjaciół, przedtém jeszcze nim złożą jaja. Szarańcza, ugotowana i przyprawiona z solą, octem i pieprzem, ma miéć smak podobny do smaku małych raczków morskich; zjeść jéj można do cztérechset sztuk w ciągu dnia jednego.


Ujechawszy blizko dwie mile od miejsca noclegu, dopędziliśmy części karawany, która wiozła do Fez podarunki Wiktora Emanuela. Składało ją kilkanaście wielbłądów, idących po dwoje, jeden za drugim w pewnéj od siebie odległości, i sprzężonych dwu bardzo długimi drągami z żelaza, które były przytwierdzone do ich grzbietów i na których stały skrzynie. Towarzyszyło im kilku arabów piechotą i kilku żołnierzy na koniach. Na czele karawany znajdował się wóz ciągnięty przez dwa woły; pierwszy wóz, który widzieliśmy w Marokko! sporządzony umyślnie dla tej karawany w Laracze na wzór, jak sądzę, piérwszych wehikułów, które pojawiły się na obliczu ziemi: wóz nizki, pękaty, ciężki, niezgrabny, z kołami bez promieni, zrobionemi z jednego kawałka drzewa; najbardziéj śmieszna i dziwaczna machina, jaką tylko można sobie wystawić. Ale dla mieszkańców duarów, którzy być może nigdy nie widzieli woza, był to cud nad cudami. Ze wszech stroń nadbiegali ludzie, aby go zobaczyć, pokazywali go sobie wzajemnie, szli za nim, przed nim i z boku, przyglądali mu się z wielką uwagą i mówili o nim z jakiemś gorączkowém ożywieniem. Nawet nasze muły, nienawykłe do widoku sprzętu tego rodzaju, przechodząc obok niego, albo dawały oznaki zdziwienia, albo przestraszone stawały jak wryte, albo w tył się cofały. Sam Selam poglądał nań z wyrazem pewnego zadowolenia, jakgdyby chciał powiedziéć: W naszym go kraju zrobiono. Wszystko to łatwo da się zrozumiéć skoro sobie przypomnimy, że w całém Marokko liczba wozów nie przewyższa, być może, liczby fortepianów, których, jak mię pewien francuski konsul zapewniał, nie cały jest tuzin. Oprócz tego zdaje się. iż w tym kraju istnieje jakaś dziwna odraza do wszelkiego rodzaju powozów. Władze Tangieru, naprzykład, zabroniły księciu Fryderykowi Hessen-Darmsztadzkiemu. który w roku 1839 bawił w tém mieście, jeździć w powozie. Książę napisał do sułtana w téj sprawie, oświadczając, iż gotów swoim kosztem wybrukować główne ulice, byleby sułtan zezwolił mu na to, na co władze miejskie pozwolić nie chciały. Zgadzam się, odpowiedział sułtan, i zgadzam najchętniéj; ale pod jednym warunkiem: oto aby powozy były bez kół, gdyż, jako opiekun wiernych, nie mogę narażać moich poddanych na niebezpieczeństwo trafienia pod koła powozu chrześcianina. Książę, który był wesołego usposobienia, nie omieszkał z tak zabawnego pozwolenia skorzystać i w Taugierze żyją jeszcze ludzie, którzy widzieli go nieraz przejeżdżającego przez miasto w karecie bez kół, zawieszonjé na grzbietach dwu mułów.


Nareszcie znaleźliśmy się u podnóża tych pagórków, do których już od trzech dni tęskniliśmy tak bardzo. Przez czas długi droga wiodła pod górę, potem wjechaliśmy do wąwozu zwanego po arabsku Beb Tinka, w którym, z powodu iż był bardzo wąski, tylko powoli jeden za drugim mogliśmy się naprzód posuwać, i wreszcie wjechaliśmy na cichą, samotną, piękną i kwiecistą dolinę, na którą karawana nasza spuściła się wesoło, napełniając powietrze okrzykami i śpiéwem.


W głębi doliny spotkała nas inna eskorta ziemi kolonij wojskowych, która zluzowała piérwszą. Składała się ona ze stu konnych, pomiędzy którymi byli i bardzo starzy i bardzo młodzi ludzie czarni, z olbrzymiemi włosami; niektórzy z nich mieli konie prześliczne, w rzędach bardzo bogatych. Kaid ich Abu-ben-Gileli, był to starzec krępy, otyły, o surowym wyrazie twarzy, o ruchach krótkich, urywanych; do niego i do jego oddziału można byłoby zastosować to. co mówił Don Abbondio[6] o Nienazwanym i o jego brawach, aby utrzymać w karbach takie figury jak te, trzeba koniecznie taką miéć minę. Nie troszcząc się bynajmniéj o dojrzałą już pszenicę i jęczmień, które rosły po obu stronach drogi, żołniérze wypuścili w cwał konie i rozbiegli się szeroko po polach: rozpoczęły się zwykłe harce i strzały: dawali ognia po dwu, po pięciu, po dziesięciu razem, podrzucali w górę strzelby, rzucali się na tysiączne sposoby, krzyczeli jak opętani. Jeden z nich tak szybko obracał strzelbą nad głową, iż migała tylko w powietrzu. Drugi mimo nas zawołał głosem potężnym: Oto piorun! Trzeci, którego koń nagle w bok się rzucił, omało nas wszystkich nie obalił na ziemię.
Dojechawszy do pewnego miejsca Poseł i kapitan, wraz z Hamedem-ben-Kasenem i kilku żołniérzami oddzielił się od karawany, aby się udać na górę Selfat, o parę mil odległą, z któréj miał być widok prześliczny; a my ruszyliśmy dalej drogą wytkniętą dla naszéj podróży.
Wkrótce potém zdarzył się wypadek, który, jak sądzę, nigdy minie wyjdzie z pamięci.
Na nasze spotkanie szedł półnagi chłopak, szesnasto czy ośmnastoletni, z wielkim kijem w ręku, pędząc przed sobą dwa uparte woły.
Kaid Abu-ben-Gileli zatrzymał konia i podwołał chłopca do siebie.
Dowiedzieliśmy się potém, że ów chłopak szedł z wołami na spotkanie wozu, który dopędziliśmy w drodze, aby je zaprządz do niego i że się spóźnił o kilka godzin.
Biédak, drżąc na całém ciele, stanął przed kaidem.
Ten ostatni zadał mu jakieś pytanie, na które chłopak odpowiedział, jąkając się i blednąc jak trup.
Wówczas kaid zwrócił się do żołniérzy i rzekł obojętnie: Pięćdziesiąt kijów.
Trzej silni żołniérze zeskoczyli z koni.
Biédny chłopak, nie czekając aż go schwycą, nie wyrzekłszy ani słowa, nie podniósłszy nawet oczu na swego sędziego, padł jak długi na ziemię, z twarzą ku dołowi, z rozpostartemi ramionami.
Wszystko to stało się, rzec można, w mgnieniu oka. Kij nie podniósł się jeszcze na ofiarę, gdy już komendant i inni wdali się w tę sprawę i kazali powiedziéć kaidowi. że nie mogą pozwolić na tak nieludzką karę.
Kaid głowę pochylił.
Chłopiec wstał blady, zmieniony, patrząc z wyrazem przestrachu i zdziwienia, to na kaida, to na swoich zbawców.
— Idź, powiedział mu tłumacz, jesteś wolny!
— Ah
! zawołał biedak głosem, którego dźwięk nie da się opisać, i zniknął. Puściliśmy się w dalszą drogę.
Mam że to wyznać? Widziałem już jak zabijają człowieka, lecz nie doznałem wówczas tak głębokiego uczucia zgrozy jak to, które mię ogarnęło na widok tego chłopca rozciągającego się na ziemi po to, aby dostać pięćdziesiąt kijów. Wślad za tém uczuciem zgrozy, krew mi uderzyła do głowy z oburzenia i w duchu zacząłem złorzeczyć i kaidowi, i sułtanowi, i całemu Marokko. Ale po chwili, gdym już nieco ochłonął z okropnego wrażenia i gdym mógł spokojniéj zastanowić się nad tém wszystkiém, pomyślałem sobie: A my, od iluż to lat my sami znieśliśmy u siebie karę cielesną? I od jakże to dawna kije wyszły z użycia w Austryi? W Prusach? W innych państwach europejskich? Na tę myśl ustąpiło oburzenie z mego serca i pozostało w niem tylko jakieś uczucie goryczy. Dla tego zaś z moich czytelników, któryby chciał wiedzieć jak biją kijami w Marokko, wystarczy gdy powiem, iż nieraz, po spełnieniu kary, ofiarę niosą prosto na cmentarz.


Ztamtąd aż do Zeguty karawana przechodziła ze wzgórka na wzgórek, z dolinki w dolinkę, zawsze śród pól jęczmienia, pszenicy i śród łąk zielonych, otoczonych aloesami, indyjskiemi figami, dzikiemi oliwkami, karłowatym dębem, mącznicą, złotojeścią, mirtem, rozmaitemi kwitnącemi krzewinami. Nie widzieliśmy żadnego namiotu, nie napotykaliśmy nikogo. Cała ta rozkoszna okolica, pełna zieleni, kwiecia, woni i ciszy, wyglądała jak zaczarowany ogród. Wjechawszy na jeden ze szczytów, spostrzegliśmy góry Fezu, które natychmiast znów się schowały; tak iż zdawało się jakgdyby na chwilę tylko wychyliły głowy, aby nas zobaczyć; nareszcie, w największy upał, stanęliśmy w Zegucie.


Była to jedna z najpiękniejszych miejscowości, jakie widzieliśmy w drodze.
Obóz stał na pochyłości góry, w wielkiém zagłębieniu w skale, mającém kształt amfiteatru, w którém wystające głazy i pomniejsze wklęsłości, które tworzyły się powoli, jedne nad drugiemi, z pewną prawidłowością w skutek przejścia tamtędy ludzi i zwierząt, przedstawiały podobieństwo do szerokich schodów; a właśnie w téj chwili na owych schodach siedział tłum arabów w półkole, szeregami, jakby widzowie w prawdziwym amfiteatrze. Z przodu, przed zagłębieniem, w którém stał obóz, roztaczała się, w kształcie muszli, wielka dolina, cała podzielona w skutek różnorodnéj uprawy roli na czworoboki białe, zielone, czerwone, żółte i fiołkowe, które wyglądały jak olbrzymia szachownica z kawałków jedwabiu i aksamitu złożona. Patrząc przez lunetę, widziałem, na poblizkich wzgórzach, tu szereg namiotów, tam kubę. napół ukrytą śród aloesów, tam znowu wielbłąda, indziéj araba siedzącego na ziemi, pasącą się trzodę, gromadkę kobiét; ślady jakiegoś sennego, że je tak nazwę, powolnego i rozproszonego życia, które lepiéj nawet niż zupełna samotność dawały mi poznać głęboki spokój téj okolicy. Nad całym tym rozkosznym zakątkiem ziemi rozciągało się niebo olśniewające, rozpalone, białe, które zmuszało nas do pochylania głowy i do przymykania oczu.


Lecz bardziéj jeszcze niż dla piękności krajobrazu, obóz w Zegucie zostanie mi pamiętnym dla słynnego kifu, którego działanie wypróbowałem tu na sobie.
Kif jest to liść pewnego gatunku konopi, zwanych haszysz, którego odurzające i upajające własności znane są na całym wschodzie. W Marokko jest on w wielkiém użyciu i śmiało rzec można, że ofiarami tego zgubnego liścia są niemal ci wszyscy arabowie i maurowie trafiający się tak często po miastach, którzy patrzą na przechodniów osłupiałemu bezmyślnemi, szeroko rozwartemi oczami, a chodząc z trudnością wloką nogi jak ludzie oszołomieni silném uderzeniem po głowie. Najczęściej kif, zmięszany z odrobiną tytoniu, palą tu w malutkich fajeczkach glinianych; niektórzy jedzą go w głodkiem ciastku, zwaném madżun. które robi się z masła, miodu, goździków i muszkatołowéj gałki. Skutki kifu są niezmiernie dziwne. Pan Miguerez, który działanie jego wypróbował na sobie i często mi o nim mówił, opowiadał, iż, pomiędzy innymi symptomatami, dostał napadu niepohamowanego śmiechu i że mu się zdawało, iż jest podniesiony nad ziemią, skutkiem czego, przechodzą pod bramą dwa razy wyższą od niego, schylał się z obawy uderzenia się w głowę o sklepienie. Dręczony ciekawością, prosiłem go nieraz, aby mi dał porcyjkę tego madjun niewielką, taką tylko bym, nie tracąc całkiem rozumu, mógł ujrzéć i usłyszéć chociaż cząstkę małą tych dziwów, o których opowiadał. Poczciwy lekarz wzbraniał się z początku, mówiąc, iż lepiéj byłoby z doświadczeniem tém wstrzymać się aż do przyjazdu do Fezu, gdzie łatwiéj je można będzie wykonać; ale kiedym codzień i coraz natarczywiéj o to go prosił, zgodził się wreszcie, choć niechętnie, i w Zegucie podał mi na spodeczku upragniony ów kąsek. Siedzieliśmy wówczas u stołu. Wraz ze mną, jeżeli się nie mylę, zakosztowali tego przysmaczku Biseo i Ussi, ale jakie skutki wywarł on na nich, tego nie pamiętam. Było to ciastko miękkie, barwy fiołkowéj, smakiem przypominające pomadę. Przez pół godziny mniéj więcéj, od zupy aż do deseru, nie uczułem nie nadzwyczajnego i już zacząłem żartować sobie z obaw szanownego lekarza. Zaczekaj pan. zaczekaj, odpowiedział mi na to pan Miguerez z uśmiéchem. Podczas deseru, rzeczywiście, oznaki upojenia zaczęły się objawiać. Najprzód zrobiło mi się dziwnie wesoło, i jakaś niepowstrzymana gadatliwość mnie napadła. Potém zacząłem się śmiać z tego wszystkiego co sam mówiłem i co mówiono do koła; każdy wyraz, czy to powiedziany przezemnie, czy usłyszany od kogoś, wydawał mi się jakimś niezmiernie dowcipnym żarcikiem: śmiałem się ze sług, i ze spojrzeń moich towarzyszy. i z mego rozkiwanego krzesła, i z figurek namalowanych na talerzach, i z kształtu niektórych butelek, i z barwy sera który jadłem. Na raz spostrzegłem, iż w mojéj głowie cóś niezwykłego się dzieje, i aby pohamować tę dziwną wesołość, postanowiłem myśléć o czémś poważném i smutném. Pomyślałem sobie o tym chłopaku, którego dziś zrana chciano obić kijami. Biedny chłopak! Rozczulała mnie myśl o nim. Chciałbym go zabrać do Włoch, kazać go uczyć, wykierować na porządnego człowieka. Kochałem go jak syna. Ale i Kaid-Abu-ben-Gileli, to przecie także biédny staruszek. Kai da Abu-ben-Gilelego kochałem jak ojca. A żołniérze eskorty. Porządne to chłopcy, wszyscy bardzo porządni, gotowi bronić nas, życie swoje dla nas narażać. Kochałem ich jak braci. Kochałem również i Algierczyków: i jakżebym miał ich nie kochać? czyż nie są z tego samego plemienia co i marokańczycy? A zresztą cóż znaczą plemiona! Wszyscy braćmi jesteśmy, wszyscy musimy kochać się wzajemnie; ja kocham, ja jestem szczęśliwy (i myśląc tak obejmowałem szyje lekarza, który pękał ze śmiéchu). Z téj wesołości wpadłem nagle w jakiś nieokreślony, głęboki smutek. Przypomniałem sobie te wszystkie osoby, które kiedy obraziłem, zmartwienia, które poczyniłem tym co mię kochali, uczułem się opanowany tysiącem zgryzot i wyrzutów sumienia; zdawało mi się, iż słyszę głosy, które mi szepczą do ucha łagodne wymówki i skargi; żałowałem za grzechy, prosiłem o przebaczenie, nieznacznie otarłem łzę, która mi na rzęsach zawisła. Potém w pamięci mojéj zaczęły wirować z niesłychaną szybkością jakieś oderwane i dziwaczne obrazy, które mięszały się z sobą i jedne w drugich znikały: przyjaciele lat dziecinnych, pewne wyrazy z narzecza prostego ludu, zapomniane już od lat dwudziestu, twarze kobiéce, pułk w którym kiedyś służyłem, Wilhelm Oranii, Paryż, wydawca Barbera, kapelusik który nosiłem mając trzy lata, Akropolis w Atenach, rachunek gospodarza zajazdu w Sewilli, tysiące dziwów przeróżnych. Zdaje mi się, iż całe towarzystwo obiadowe patrzyło na mnie z uśmiéchem. Od czasu do czasu zamykałem oczy, a kiedym je znowu otwierał, sam nie wiedziałem czy spałem, czy nie spałem, czy z zamkniętemi oczami przesiedziałem pół godziny, czy jedne minutę. Przychodziła mi jakaś myśl cała jasna do głowy; zaczynałem mówić: „pewnego dnia poszedłem...“ Dokąd poszedłem? Kto poszedł? Już nie wiedziałem nic zgoła. Myśli jawiły się na chwilę, aby zabłysnąć i zgasnąć jak świętojańskie robaczki; a było ich całe mnóstwo, powikłanych z sobą, nierozdzielonych. Naraz, wydało mi się, że Ussi ma głowę tak wydłużoną jak ta, która się odbija w wypukłém zwierciadle. Wicekonsul miał twarz szeroką na dwie piędzi; wszystkie inne twarze były albo długie, albo krótkie, albo pękate, szpetne, powykrzywiane jak fantastyczne karykatury, a każda z nich, patrząc na mnie, niewymownie śmieszne miny stroiła. To téż śmiałem się z nich serdecznie, a śmiejąc się kiwałem głową i sen mnie morzył i myślałem sobie, że wszyscy obłąkania dostali, że znajdujemy się w jakimś innym święcie, że wszystko to co widzę nie istnieje, że mi jest niedobrze, że nie rozumiem co się ze mną stało, że nie wiem gdzie jestem. Potém zrobiło się do koła ciemno i cicho, i już nic nie pamiętam. Kiedy do przytomności wróciłem, spostrzegłem, iż leżę na łóżka w moim namiocie; lekarz, który siedział przy mnie i przyglądał mi się trzymając świecę w ręku, rzekł:
— Już przeminęło: ale pamiętaj pan, musi to być raz pierwszy i ostatni w życiu.


Od Zeguty do Tagat.

Podczas gdy zafrasowany biegam to w tę, to w ową stronę, szukając mego muła, którego znajduję nareszcie leżącego sobie spokojnie pośród obozowych bagaży, poselstwo odjeżdża. Miałbym jeszcze dość czasu, aby je dopędzić; lecz, wyjeżdżając z obozu, na stroméj, skalistéj drodze, mój wierzchowiec potyka się, rozpinają się rzemyki u siodła, padam na ziemię, zrywam się, zaczynam siodłać muła nanowo; wszystko to zabiera pół godziny czasu, i... bywajcie mi zdrowi mili towarzysze! Zmuszony jestem sam jeden podróż odbywać; wprawdzie zdaleka podąża za mną kulawy starzec, jeden ze sług obozowych, ale z tego niedołęgi, w razie gdyby mię w drodze zbóje napadli, ta tylko byłaby korzyść, iż przybyłby w samą porę, aby widziéć jak mnie dobijają. Dziej się więc wola Allaha! Ruszam. Okolica pusta, niebo pochmurne. Od czasu do czasu, co pół godziny mniejwięcéj, dostrzegam na szczytach dalekich wzgórzy konny orszak różnobarwny i rozciągnięty szeroko, w którym poznaję białego rumaka naszego Posła i czerwony kaftan Selama; i przez chwil kilka zdaje mi się, iż nie jestem zupełnie samotny; ale ów oddział znika a pustka, w któréj się znajduję, znowu zaczyna mi ciężyć na sercu. W godzinę po wyjeździe z obozu, dopędzam tylnej straży z dwunastu jeźdźców złożonéj, którą, prowadzi stary kaid Abu-Ben-Gileli (ten sam co to chciał dać pięćdziesiąt kijów chłopakowi pędzącemu woły); kaid rzuca na mnie spojrzenie straszliwie wymowne. Uśmiécham się pokornie i mijam ów oddział. Wyjeżdżam z prześlicznéj doliny, któréj widokiem napawałem się wczoraj z obozu i zapuszczam się w inną wielką dolinę, opasaną stromemi wyżynami, porosłemi aloesami i oliwkowemi drzewami, które tworzą jakby dwa wysokie mury zielone, po obu stronach szerokiéj, prostéj, olbrzymiéj drogi, zamkniętej w oddali niebieskiemi górami. Spotykam kilku arabów, którzy za trzymują się, aby mi się przyjrzéć i poglądają do koła, zdziwieni tém iż nikt mi nie towarzyszy. Napadną na mnie, czy nie napadną? Jeden z nich zbliża się do drzewa rosnącego w pobliżu i, z wielkim pośpiechem ułamawszy dużą gałąź, bieży z nią na moje spotkanie. Otóż masz, pomyślałem sobie: już mię biéda nie minie. Zatrzymuję muła, chwytam za pistolet. Arab zaczyna się śmiać i podaje mi ową gałąź, z któréj już liście oberwał, tłumacząc mi, iż naumyślnie dla mnie ją wyłamał, abym miał czém popędzać mego leniwego wierzchowca. W téj chwili widzę pędzących ku mnie dwu żołniérzy eskorty na koniach. Moja ostatnia godzina jeszcze nie nadeszła. Dwaj żołniérze stają przy mnie, jeden z prawéj, drugi z lewéj strony, jakby dwaj żandarmi, i zaczynają okładać kolbami swych strzelb upartego muła, wołając. — Embasciador! Embasciador! Poseł, nie wiedząc co się ze mną dzieje, posłał ich aby mię szukali. Należy się im nagroda. Zatrzymuję się i podaję im flaszkę wina, którą miałem w kieszeni. Ani przystają, ani odmawiają; poglądają na siebie z uśmiéchem, pokazują mi na migi gdyż nigdy tego nie pili. Skosztujcie, mówię do nich również na migi. Jeden z nich wziął flaszkę, nalał z niej kroplę na dłoń, kroplę tę zlizał językiem i, zamyślił się głęboko. Drugi czyni toż samo. Potém spojrzeli na siebie: zaczynają śmiać się i kiwają głowami, jakby chcieli powiedziéć: tak! Więc pijcie, więc pijcie, mówię do nich. Ten, który trzymał w ręku butelkę, jednym tchem wychyla ją do połowy; drugi jednym tchem ją wypróżnia; następnie obaj przykładają sobie rękę do piersi i podnoszą oczy do nieba z wyrazem niewymownéj błogości. Ruszamy w dalszą drogę. Spotykamy innych arabów: mężczyzn, kobiéty i dzieci, patrzących na mnie z wielkiém zdziwieniem. Jeden z nich mówi kilka słów, na które żołnierze odpowiadają niegrzecznym ruchem przeczącym. Dowiedziałem się następnie, iż ów arab, sądząc żem aresztowany, powiedział: Oto chrześcianin, który okradł Posła. Na szczytach wyżyn, ciągnących się wzdłuż doliny, zaczynają ukazywać się wioski nie z namiotów, ale z białych domków, coraz częstszemi stają się huby, palmy, drzewa owocowe, kwitnące oleandry, róże; okolica jest całkiem zielona, tu i owdzie widnieją już ślady jakiegoś podziału gruntów. Wjeżdżamy nareszcie do ciasnego, krętego wąwozu, utworzonego przez dwie prostopadłe, wysokie ściany z opoki; po przebyciu wąwozu spostrzegamy obóz. Jesteśmy na brzegu Michesu, rzeczki wpadającéj do Sebu, nieopodal małego murowanego mostu zbudowanego przed ośmnastu laty, w zagłębieniu otoczonem skalistemi wzgórzami, które tworzą półkole. Z popielatego nieba, podobnego do sklepienia z ołowiu, spływa na ziemię jakieś światło białawe i przykre, które zmusza nas do pozostawania przez siedm godzin bez ruchu, w namiocie. Termometr wskazuje czterdzieści jeden stopni. Powietrze duszące i skwarne. Śród namiotów słychać tylko śpiew świerszczów i brzęczenie gitary Dukalego. Nieznośna nuda cięży nad całym obozem. Lecz ku wieczorowi wszystko się zmienia. Krótki, ale rzęsisty deszczyk odświeża powietrze; cały pęk, że tak powiem, ukośnych, olśniewających promieni, wpadając jak prąd elektrycznego światła przez otwór wąwozu, połowę obozu ozłaca; przybywają gońcy z Fez, gońcy z Tangieru, zaciekawieni mieszkańcy okolicznych wiosek; dwie trzecie karawany pluska się w rzece; a podczas obiadu niemałą uciechę sprawia nam wszystkim pojawienie się nowej osobistości, przybywającej z grodu Szeryfów, maura Scellol, który ma jakiś proces z rządem sułtana, który szuka opieki włoskiego poselstwa i który posiada zawój największy, twarz najbardziéj okrągłą, figurkę najbardziéj otyłą z tych wszystkich, jakie dotychczas widzieliśmy w Marokko. Następnego poranku o świcie puszczamy się w drogę, mając za całą eskortę tylko owych czterdziestu żołnierzy, których dowódzcą jest Hamed-Ben-Kasen. W ziemiach graniczących z Algierem wybuchło powstanie i cała konnica prowincyi Fez została natychmiast wysłana na zbuntowanych. Zobaczymy niemało głów zawieszonych na bramach Fezu, mówi Dukali. W ciągu dwu godzin jedziemy pomiędzy wzgórzami, śród janowcu i drzew mastykowych. Potém wjeżdżamy na rozległą równinę Fezu, po której przepływają dwie rzéki: Potok Niebieskiéj Fontanny, wpadający do Miches, i Potok Pereł, wpadający do Sebu i dzielący świętą stolicę państwa na dwie połowy; którą (dolinę) wieńczą pagórki i góry, którą pozłaca zboże przeróżne, na któréj rozsiane są wielkie duary. Ponad naszemi głowami przelatują stada żórawi, dzikich gęsi, turkawek, czapli i kuropatw, cała równina pokryta bujną, przepyszną roślinnością, zalana światłem, wesoła, urocza jakby wielki ogród. Obóz nasz stanął na brzegu potoku Niebieskiéj Fontanny. Dzień schodzi nam niepostrzeżenie na zwiedzaniu pobliskich duarów, na polowaniu, na przyglądaniu się żydom przybywającym z Fezu, aby nam opowiadać o wielkich przygotowaniach, które czyni wojsko; gońcom z dworu sułtana przynoszącym jego ukłony; rodzinom arabskim, które w długich szeregach przechodzą wbród rzekę w ten sposób, iż najprzód idą wielbłądy, potém mężczyźni, potém kobiéty z dziećmi na ramionach, za kobiétami dziewczęta i chłopcy, a psy na ostatku; karawanom ciągnącym mimo obozu; gromadkom ciekawych mieszkańców wiosek sąsiednich; wreszcie cudownemu zachodowi słońca. Po dniu tym następuje najpiękniejsza noc, jaką kiedy oko ludzkie widziało. Zrana, o świcie, w drogę ruszamy. Wkraczamy znowu pomiędzy wzgórza, znowu spuszczamy się na równinę i jedziemy drogą, która się wije pomiędzy dwuma wysokiemi brzegami, zakrywającymi przed nami widnokrąg. Naraz rozlega; się glos donośny: Oto Fez! Wszyscy stają. Prosto przed nami, w kilkumilowem oddaleniu, u podnóża gór, widać cały las wieżyc, minaretów i palm, zlekka mgłą przysłoniętych. Nareszcie! wołają jednocześnie wszyscy po włosku, po hiszpańsku, po francusku, po arabskie i po chwilowém milczeniu, które spowodowało zdziwienie, następuje wesoła i głośna rozmowa. Posuwamy się naprzód i, po raz ostatni, stajemy obozem u stóp góry Tagat, na brzegu potoku Pereł, o półtory godziny drogi od Fezu. Tu, przez dzień cały tak się wszyscy krzątają i wre takie życie, jakby w głównej kwaterze dowódzcy przed bitwą. Przybywają gońcy od sułtana, gońcy od piérwszego ministra, gońcy od wielkiego ministra ceremonii, gońcy od gubernatora Fezu, urzędnicy, oficerowie, marszałkowie dworu, kupcy, krewni i przyjaciele maurów będących w naszéj karawanie; a wszystko to są ludzie grzeczni, uśmiéchnięci, ubrani pięknie, wspaniale, na których znać ogładę nabytą w stolicy, u dworu, którzy mówią z powagą, z godnością w postawie i ruchach, o wielkiem wojsku, o niezliczonym tłumie, o prześlicznym pałacu, o tych wszystkich cudach, które na nas czekają. Wjazd do Fezu naznaczony jest na ósmą zrana dnia następnego. O świcie wszyscy już są na nogach. Co żyje chwyta za brzytwy, szczotki, grzebienie lub zgrzebła: powstaje ogólna a tak wielka radość, iż wynagradza nam z lichwą wszelkie niewygody i nudy doznane w podróży. Poseł wkłada swoją złocistą czapeczkę, Hameden-Kasen przypasuje miecz kosztowny, Selam ma na sobie różowy kaftan, Civo chustkę zieloną do koła głowy (oznaka to wielkiéj uroczystości); cała służba występuje w białych płaszczach; każdy z nas Włochów w ubraniu odświętném. Wszystkich nas jest do stu osób; i śmiało rzec można, że Włochy nigdy jeszcze nie miały poselstwa tak dziwnie różnorodnego, tak wspaniale różnobarwnego, tak wesołego i tak niecierpliwie oczekiwanego jak nasze. Pogoda prześliczna, konie parskają i nie chcą stać na miejscu, haiki kołyszą się w porannym wietrzyku, twarze wszystkich promienieją weselem, oczy wszystkich skierowane są na Posła, który patrzy na zégarek licząc minuty. Już ósma, poseł daje znak aby wsiadać ną koń; w jednéj chwili wszyscy na siodłach, i, naprzód! Ah! nigdy ;dzieckiem być nie przestanę? Tak mi mocno bije serce!


Fez.

I pół mili nie ujechaliśmy jeszcze, a już jesteśmy okrążeni przez tłum arabów i maurów, śpieszących na nasze spotkanie z Fezu i z wiosek pobliskich, częścią pieszo, częścią konno na osiołkach i mułach, po dwu na jednym wierzchowcu, jak starożytni Numidyjczykowie: a tak ciekawych oglądać nas zbliska, iż żołniérze eskorty zmuszeni są usuwać ich z drogi kolbami swych strzelb. Ponieważ wjechaliśmy na nizinę, marokańska stolica, któréj mury uwieńczone blankami widzieliśmy z obozu, na czas pewien niknie nam z oczu. Potém, odrazu, ukazuje się znowu, i przed jéj murami spostrzegamy tłum olbrzymi, czerwony i biały, wyglądający zdaleka jak tysiące róż i lilij, które wiatr kołysze. Raz jeszcze znikło miasto, a kiedy nareszcie ukazało się powtórnie, znajdowaliśmy się od niego bardzo niedaleko. Pomiędzy jego murami a orszakiem poselskim był lud, wojsko, dwór; taki przepych, taki blask, taka świetność, iż jak wówczas na widok tego dziwnego obrazu opuściłem cugle, tak dzisiaj, gdy chcę o nim pisać, pióro wypada mi z ręki.
Hufiec oficerów na koniach pędzi na nasze spotkanie, pozdrawia nas, rozdziela się na dwie części i przyłącza się do eskorty.
Wślad za nimi zbliża się ku nam duży orszak jeźdźców we wspaniałych strojach, na prześlicznych koniach; na czele ich jedzie maur wysoki, barczysty, w czerwonym kaftanie i białym zawoju. To wielki marszałek dworu Hadżi Mohamed-Ben-Aissa z dostojnikami dworu, który w imieniu sułtana pozdrawia posła i przyłącza się do eskorty.
Posuwamy się naprzód śród dwu szeregów piechoty, która z trudnością tłum wstrzymuje. Cóż to za żołnieérze! Starcy, ludzie w sile wieku, chłopcy piętnasto, dwunasto i dziewięcioletni, ubrani w szkarłat, z obnażonemi nogami, w żółtych pantoflach, ustawieni, bez względu na wzrost, w jeden szereg z dowódzcami na przedzie. Prezentują nam, każdy na swój sposób, strzelby zardzewiałe z powykrzywianymi bagnetami. Ten nogę naprzód wysunął, ten inny nogi rozstawił széroko, tamten brodę spuścił na piersi, ów głowę przechylił na ramię. Niektórzy naciągnęli sobie na głową swoje kurtki czerwone aby się zasłonić od słońca. Co kilka kroków spostrzegamy bęben, trąbę, pięć lub sześć chorągwi jednych obok drugich, czerwonych, zielonych, pomarańczowych. trzymanych w taki sposób, w jaki trzymają się zwykle krzyże podczas procesyi. Nie widzimy żadnych podziałów na szwadrony lub na jakieś oddziały. Są tu murzyni, mulaci, ludzie biali, twarze nieokreślonéj barwy; mężczyźni olbrzymiego wzrostu obok dzieci, które z trudnością mogą strzelbę utrzymać; starcy z długiemi siwemi brodami, przygarbieni, opierający się łokciami na tych, którzy stoją obok; jakieś dzikie postacie, które w tém umundurowaniu sprawiają wrażenie małp, pokazywanych w budach jarmarcznych kuglarzy; wszyscy patrzą na nas wzrokiem zdziwionym, z otwartemi ustami, i ciągną się przed nami w dwu niezmierzonych szeregach.
Drugi oddział konnych zbliża się ku nam. To stary gubernator Gilali Ben-Amu, za którym podąża ośmnasta wicegubernatorów i cały kwiat arystokracji Fezu. Wszyscy od stóp do głowy są biało ubrani jakby tłum kapłanów: twarze surowe, brody czarne, haiki jedwabne, rzędy na koniach złociste. Pozdrawiają nas i okrążywszy oddział poselski dokoła przyłączają się do eskorty i do dworu.
Jedziemy naprzód, ciągle śród dwu szeregów żołniérzy, po za którymi faluje tłum biały, zakapturzony. pożerający na wzrokiem. Żołniérze zawsze ciż sami, zawsze równie dużo pośród nich dzieci w fezach, w kurtkach czerwonych, z obnażonemi nogami. Niektórzy mają spodnie niebieskie, inni białe, inni zielone; bardzo wielu nie ma wcale kurtek ani kaftanów; jeden strzelbę oparł na ziemi, drugi trzyma ją na ramieniu, trzeci wysunął się naprzód, czwarty daleko w tył się cofnął. W ubraniu oficerów wielka rozmaitość panuje; widzimy na nich stroje żuawów, turkosów, spahów, greków, albańczyków, turków, suto naszywane galonami, haftowane złotem i srebrem; szable, miecze, buławy, zakrzywione puginały, olbrzymie pistolety, wysokie buty żółte trzewiki bez obcasów; jedni od stóp do głowy całkiem są zieloni, inni biali, jeszcze inni czerwoni, tak, iż wyglądają jakgdyby się za szatanów przebrali. Od czasu do czasu pośród nich dostrzegamy jakąś twarz europejską, która pogląda na nas wyrazem smutku i rozrzewnienia. Nieraz, w jednym széregu, stoi do dziesięciu chorągwi. Po drodze na nasze powitanie odzywają się trąby. Tu i owdzie jakieś ramię kobiéce wyciąga się ku nam z pomiędzy głów żołnierzy i grozi nam zaciśniętą pięścią. W miarę tego jak posuwamy się naprzód, mury miasta zdają się od nas oddalać a dwa szeregi piechoty wydłużają się coraz bardziéj, jakby dwa nieskończone żywopłoty z czerwonych różyczek.
Inny tłum jeźdźców, świetniejszy od poprzednich, dąży na nasze spotkanie. To stary minister wojny Sid-Abd-Allah ben-Hamed, murzyn, na białym koniu, w niebieskim rzędzie, z wojennymi gubernatorami prowincyi, z dowódzcą załogi Fezu, z orszakiem generałów głównego sztabu, w białych jak śnieg zawojach, w kaftanach barw niezliczonych. Po zwykłem powitaniu jedziemy daléj.
Przeszło od pół godziny posuwamy się naprzód pośród żołniérzy, a jeden z nas naliczył już ich do czterech tysięcy. Teraz, z prawjé strony stoi konnica, z lewéj jakaś zbieranina ludzi, któréj trudno dać nazwę: mężczyźni dorośli i dzieci w najrozmaitszych mundurach, a raczéj w jakichś łachmanach, które kiedyś były mundurami, jedni z bronią, inni bez broni, płaszczach i bez płaszczów, z głowami obwiązanemi brudną szmatą lub całkiem bez przykrycia, w kurtkach lub tylko w koszuli i spodniach; jakieś postacie z pustyni, znad wybrzeży Oceanu, z gór Atlasu, z Rifu. z prowincyi Sis, głowy golone i głowy ozdobione długimi warkoczami, olbrzymy i karły, pyski zwierzęce i oblicza zmarłych wyciągniętych z grobu, mary, upiory, lalki, ludzie pościągani Bóg wie skąd, po to jedynie aby liczbę wojska powiększyć, aby strach wzbudzać. A z tyłu za nimi, na dwu wielkich podniesieniach gruntu, znajdujących się po obu stronach drogi, dwa niezliczone tłumy zakwefionych kobiet, które, trzymając dzieci wysoko ponad głowami, krzykiem i wyrazistymi ruchami objawiają zdziwienie, gniéw i radość.
Zbliżamy się do murów, ku wielkiej bramie uwieńczonéj blankami. Rozległy się dźwięki jakiéjś orkiestry, a na to hasło odzywają się razem wszystkie trąby i bębny całego wojska i wszczyna się wrzawa piekielna. Wówczas przerywają się szeregi żołniérzy, wszystko się plącze, miesza, wszyscy cisną się do nas: wysocy urzędnicy, generałowie, dworzanie, ministrowie, oficerowie, niewolnicy; nasza eskorta w nieładzie, nasza służba rozproszona, a my sami oddzieleni jedni od drugich. Jestto potok zawojów i koni, który nas otacza i porywa i ciągnie z nieprzepartą siłą, zamęt barw, snucie się dziwnych twarzy, wrzenie bitwy, obraz wspaniały i dziki, który w zachwyt wprawia i odurza.


Przejeżdżamy przez wielką bramę, poglądamy do koła w nadziei zobaczenia domów miasta, i widzimy natomiast, iż nas jeszcze otaczają mury i wieże z blankami; na lewo znajduje się kuba z zieloną kopułą, ocieniona dwu palmami; przed kubą, przy murach, na murach, na wieżach, wszędzie pełno ludzi. Przejeżdżamy pod inną bramą i jesteśmy nareszcie na ulicy opasanej domami. Bardzo niejasne zostało wspomnienie z tego, com Widział przejżdżając przez miasto; tak bowiem byłem odurzony całém owém niezwykłém powitaniem naszego poselstwa przed murami, iż ciągle musiałem miéć uwagę zwróconą na siebie i na mego wiérzchowca, który co chwila potykał się na okropnym bruku, pełnym dołów i olbrzymich kamieni; a dobrze wiedziałem, iż w tym tłumie koni i ludzi, gdybym spadł z siodła, byłoby już po mnie. Pamiętam to tylko, że przejeżdżaliśmy przez kilka ulic ciasnych, brudnych, opasanych bardzo wysokiemi domami, to jadąc pod górę, to spuszczając się nadół, duszeni kurzawą i ogłuszani stukiem kopyt końskich; i że po półgodzinnéj jeździe, przebywszy cały labirynt zaułków tak wąskich, iż w nich tylko jeden za drugim mogliśmy się posuwać, zatrzymaliśmy się przed niewielką bramą, śród dwu szeregów żołniérzy czerwonych, którzy nam broń prezentowali, i weszliśmy do przeznaczonego dla nas mieszkania.


O, jakże miłego doznałem wrażenia! Był to dom książęcy w czysto maurytańskim stylu, z małym ogródkiem pełnym cieniu i chłodu, w którym szeregami, w prawidłowych odstępach, rosły cytrynowe i pomarańczowe drzewa. Z ogrodu nizkie drzwiczki i kurytarz tak wąski, iż dwoje ludzi nie mogło w nim iść obok siebie, wiodły na mały wewnętrzny dziedziniec. Do koła dziedzińca wznosiło się dwanaście białych słupów, połączonych z sobą dwunastu łukami w kształcie podkowy, na których, na wysokości piérwszego piętra, spoczywał krużganek okrążający dziedziniec, również cały w luki, zaopatrzony w drewnianą kratkę. Posadzka na dziedzińcu, na krużganku i w pokojach była cała z przepysznéj mozaiki, układanéj z malutkich emaliowanych czworoboków barw niezmiernie żywych; luki malowane i w arabeski; kratka na krużganku misternie przezroczyście rznięta: cały gmach pełen takiéj harmonii stylu i takiego wdzięku, jak gdyby go wznosili budowniczy Alhambry. W środku dziedzińca znajdowała się fontanna; inna fontanna wyrzucająca wodę trzema otworami była w zagłębieniu w murze, które pokrywała mozaika, w róże i gwiazdy. W każdym łuku wisiała wielka maurytańska lampa. Jedno skrzydło budynku ciągnęło się wzdłuż jednego z boków ogrodu i miało prześliczną fasadę z trzech luków, również malowanych i pokrytych arabeskami, przed którą, szemrała trzecia fontanna. Były tam inne jeszcze małe dziedzińce i kurytarze i pokoiki i te wszystkie niezliczone zakątki, które miéć musi każdy dom wschodni. Kilka łóżek żelaznych bez pościeli, parę wiszących zegarów, zwierciadło na dziedzińcu, dwa krzesła i stolik dla posła, z jakie pół tuzina dzbanków i misek: oto cały sprzęt pałacu tego. W głównych pokojach były kobierce haftowane złotem, zawieszone na ścianach, i białe materace rozesłane na posadzce. Ani jednego krzesła, ani jednego stołu, ani jednéj komody. Musieliśmy posłać po meble do obozu. Ale za to wszędzie miły chłodek, wszędzie szmer wody, cień, zapach kwiatów, coś miękkiego, coś rozkosznego w lekkich liniach budowy, w barwach, w świetle, w powietrzu, jakiś spokój, który błogi uśmiech sprowadzał na usta i usposabiał do marzeń. Cały gmach był otoczony murem wysokim, a do koła muru rozciągał się labirynt cichych, pustych uliczek.


Zaledwieśmy się znaleźli na dziedzińcu, rozpoczęły się odwiedziny ministrów i innych dostojnych mężów, z których każdy, siedząc i macając sobie nogi, rozmawiał przez kwadrans z naszym posłem. Minister skarbu najsilniéj z nich wszystkich wraził mi się w pamięć. Byłto maur lat około pięciudziesięciu, o surowym wyrazie twarzy, bez zarostu, cały biało ubrany, w wielkim zawoju. Im dłużéj patrzyłem na niego tém trudniéj mi było pogodzić się z tą myślą, iż człowiek ten może miéć coś wspólnego z naszym Sellą lub Minghettim. Jeden z tłumaczy powiedział mi, że pan minister jest bardzo rozumny, i na dowód tego przytoczył, iż pewnego dnia, gdy mu pokazano jedne z tych maszynek, które robią arytmetyczne zadania, on sam wykonał i bez jéj pomocy éeż same zadania równie dobrze i równie prędko. A trzeba było widziéć z jakim to wyrazem uszanowania i uwielbienia Selam, Ali, Civo i cała nasza służba arabska, patrzyli na tych ludzi, którzy po sułtanie byli w ich oczach uosobieniem najwyższéj mądrości, władzy i chwały, jaką tylko można osiągnąć na ziemi!


Gdy się odwiédziny skończyły, zaczęliśmy się rozglądać w pałacu i rozlokowywać w nim jak na czas dłuższy. Dwaj malarze, lekarz i ja, zajęliśmy pokoje wychodzące na ogród; inni te, które były od dziedzińca. Tłumacze, kucharze, dwaj majtkowie, służba, żołniérze, wszyscy sobie kątek wygodny znaleźli. W kilka godzin wewnętrzny wygląd pałacu zmienił się do niepoznania.


Po należytém rozlokowaniu się w nowéj siedzibie zaczęto wybierać się na miasto. Najprzód wyszli Biseo i Ussi, potém komendant i kapitan; co do mnie, postanowiłem dnia tego w domu pozostać, odkładając do następnego poranku, kiedy będę miał świéży, wypoczęty umysł, zwiédzenie stolicy szeryfów. Moi towarzysze wychodzili po dwoje, otoczeni, jak złoczyńcy, oddziałem pieszych żołniérzy, uzbrojonych wstrzelmy i kije. Bawili na mieście godzinę, która mi się wiecznością wydała, i wrócili nareszcie, okryci kurzem i potem kroplistym, jakby z jakiéjś bitwy, wyrażając z wielkim ożywieniem, najprzód za pomocą ruchów a następnie głosem, ogromne zdziwienie. Piérwsze ich słowa były: wielkie miasto, wielki tłum, meczety olbrzymie; święci całkiem nadzy, przekleństwa, kije, rzeczy niesłychane. Ale najmilszą ze wszystkich wiadomości była ta, któréj udzielił nam Ussi. Na jednéj z najbardziéj ludnych ulic, pomimo czujności żołniérzy, jakaś piętnastoletnia dziewczynka potrafiła rzucić się na naszego malarza z tyłu i poczęstowawszy go silnie w kark pięścią zawołała: Przeklęci chrześcianie! Niema już ani jednego zakątka w całém Marokko do któregoby się nie wcisnęli!“
Takie było piérwsze powitanie sztuki włoskiéj w murach Fezu!


Późno w nocy umyśliłem przejść się po pałacu. Przede drzwiami pokojów, na schodach, w ogrodzie, spali żołniérze, skuleni, owinięci w swe płaszcze. Przed nizkiemi drzwiczkami, wiodącymi z dziedzińca na ogród, chrapał poczciwy generał Hamed Ben Kasen. leżąc na prostéj macie, z szablą przy boku. W przyćmionym świetle lamp iskrzyły się mozaiki posadzek i murów, które wyglądały jakby wysadzane perłami, i cały gmach przybrał pozór zaczarowanego, bajecznego pałacu. Noc była jasna, niebo usiane gwiazdami; lekki wietrzyk poruszał listki drzew pomarańczowych. Śród ciszy nocnéj słychać było wyraźnie szum potoku Pereł, szmer fontann, jednostajne tik-tak zegarów i, od czasu do czasu, przeraźliwe głosy żołniérzy pełniących straż do koła pałacu, którzy, aby nie zasnąć, śpiewali na przemiany jakieś modlitwy. Rozkoszną godzinę spędziłem téj nocy, stając przy zakratowaném oknie, na które padał promień księżyca, myśląc o wielkim, nieznanym grodzie, który mnie otaczał, o przyjaciołach dalekich, o moim cichym domku, o pięknościach zamkniętych w haremie sułtana, o gwiazdach, o niebie, o tém co z nami będzie po śmierci, o tysiącu drogich i fantastycznych rzeczy.
Następnego poranku wyszliśmy na miasto w pięciu razem, z niezbędnym tłumaczem, pod strażą dziesięciu żołniérzy piechoty, z których jeden miał jeszcze przy mundurze guziki z wizerunkiem królowéj Wiktoryi, a to z powodu, iż po największéj części te czerwone mundury, już dobrze wynoszone, nabywa rząd w Gibraltarze od angielskiego wojska. Dwaj żołniérze stanęli przed nami, dwaj z tyłu, trzej po bokach z każdéj strony; piérwsi uzbrojeni byli w strzelby, reszta w kije i grube sznurki z węzłami. A twarze mieli takie, że dziś, gdy je sobie przypomnę, błogosławię losy, które mnie szczęśliwie z powrotem do Europy przywiodły.
Tłumacz zapytał nas cobyśmy chcieli oglądać.
— Cały Fez! — odpowiadamy zgodnie.
Najprzód skierowaliśmy się ku środkowi miasta.
Tu musiałbym zawołać z poetą: „I któż mi słowa i głosu udzieli? Jak wyrazić zdumienie, litość i smutek, które ogarnęły mnie na ten wspaniały lecz ponury widok? Piérwsze wrażenie, które sprawia Fez, jest wrażenie miasta zgrzybiałego, coraz bardziéj chylącego się do upadku. Domy niezmiernie wysokie, które wyglądają jakby domy stojące jedne na drugich i lada chwila mające się zwalić; tynk z nich obleciał, zarysowały się mury od wierzchu do dołu; brudne są, czarne, nie mają okien lecz w miejsce nich tu i owdzie jakiś otwór w kształcie strzelnicy lub krzyża. Ulice, na długich przestrzeniach z obu stron opasane wysokimi i nagimi murami, podobnymi do murów twierdzy, to w dół, to pod górę prowadzą, wijąc się w różnych kierunkach, pełne kamieni i gruzów. Od czasu do czasu długie przejście sklepione, ciemne jak kurytarz podziemny, w którém poomacku iść trzeba: zaułki zakończone ścianą, kryjówki, jaskinie, zakątki wilgotne i ciemne, w których pełno kości, padliny i przegniłéj słomy; wszystko to oblane jakiemś światłem niepewném, smutném, ponurém. Miejscami na ziemi tyle śmiecia, kurz tak duszący, smród tak okropny, iż zmuszeni jesteśmy nos sobie zatykać. W ciągu półgodziny zrobiliśmy tyle obrotów i kręgów, że z nich mógłby się utworzyć jeden z najbardziéj zawiłych arabesków Alhambry. Od czasu do czasu słyszymy stuk młyńskiego kola, szum wody, hałas sprawiany przez warsztat tkacki, jakąś piosnkę, którą śpiewa kilka głosów nosowych, i która, jak nam tłumacz objaśnia, dochodzi nas ze szkółki dziecinnéj; ale oprócz murów nigdzie nic nie widzimy. Zbliżamy się do środka miasta; zaczynają ukazywać się ludzie; z każdą chwilą coraz ich więcéj; mężczyźni zatrzymują się, ustępując nam z drogi i patrząc na nas z wyrazem zdziwienia; kobiéty, spostrzegłszy nas, wracają nazad lub chowają się spiesznie; małe dzieci przelęknione uciekają z krzykiem, starsze mruczą cos pod nosem i zdaleka pokazują nam pięści, nie spuszczając z oka kijów żołniérzy. Widzimy fontanny ozdobione kosztowną mozaiką, drzwi pokryte arabeskami, miejscami dziedzińce z kolumnami i łukami, tu i owdzie jakieś resztki pięknéj arabskiéj architektury, poczerniałe od czasu. Co chwila, wskutek krytych przejść, znajdujemy się pociemku; potém błyśnie nam nieco światła; potém znowu ciemno do koła. Wchodzimy na jednę głównych ulic, szeroką na dwa metry, pełną ludzi. Wszyscy oglądają się na nas, wszyscy cisną się do nas. Żołniérze krzyczą, odpychają, nie szczędzą pogróżek; już nawet niejeden ciekawy oberwał kijem po grzbiecie; nic nie pomaga; nasi dzielni obrońcy zmuszeni są, pobrawszy się za ręce, osłaniać nas przed tłumem własnemi piersiami. Tysiące oczu na nas zawisły, tchu nam zaczyna brakować, pot kroplisty występuje na czoła, posuwamy się naprzód niezmiernie powoli, zatrzymując się co parę kroków i ustępując z drogi to przed maurem jadącym na koniu, to przed osiołkiem obładowanym baraniemi głowami, z których jeszcze krew ścieka, to przed wielbłądem, na którego grzbiecie siedzi zakwefiona kobiéta. Na prawo i na lewo znajdują się pełne ludzi bazary, dziedzińce zajazdów zawalone towarami, bramy meczetów, za któremi ukazują się długie szeregi białych łuków i lud kornie pochylony ku ziemi. Na całéj ulicy, jak okiem sięgnąć, widać same kaptury; wszystko jest białe, i zdawaćby się mogło, że wszyscy chodzą na palcach. Powietrze przepełnione ostrą wonią aloesu, aromatycznych korzeni, kadzideł, kifu; zdawałoby się, że jesteśmy w jakiéjś olbrzymiéj aptece. Przechodzą gromadki dzieci których głowy pokrywają parchy i blizny; stare baby okropne, całkiem łyse, z obnażoną piersią, którą torują sobie drogę za pomocą pięści i łokci, które mijając nas nie szczędzą złorzeczeń; obłąkani niemal zupełnie nadzy, uwieńczeni piórami i kwieciem, z gałązką zieloną w ręku, którzy śmiéją się, śpiewają i powtarzają ciągle jeden i ten sam wyraz, kręcąc się i podskakując przed żołniérzami, którzy zmuszeni są odpychać ich w sposób nie arcygrzeczny. Skręcając na inną ulicę spotykamy świętego, starca niezmiernie otyłego, nagiego od stóp do głowy, który wlecze się z trudnością, trzymając jedne rękę w taki sam sposób, w jaki ją trzyma Wenus Medycejska, drugą zaś opierając się na pałce okręconéj suknem czerwoném. Mijając nas, pogląda na nas z ukosa i mruczy cóś pod nosem. Nieco daléj widzimy cztérech żołniérzy, którzy wloką jakiegoś biedaka obdartego, zbitego, zakrwawionego» złodzieja pojmanego na gorącym uczynku, a za nimi cały tłum uliczników krzyczących: Rękę! rękę! rękę mu uciąć! Na innéj ulicy spotykamy dwu ludzi, niosących tragi, na których leży trup, wyschły jak mumia, w jakimś worku z białego płótna, zawiązanym do koła jego szyi, w pasie i na kolanach. Pytam siebie gdzie jestem; czy mi się śni czy téż to wszystko widzę na jawie; czy takie dwa miasta jak Fez i Paryż mogę istniéć na jednéj planecie? Wchodzimy do bazarów. Wszędzie tłum wielki. Sklepy, podobnie jak w Tangierze, są to nisze w murze. Wekslarze siedzą na ziemi, mając przed sobą kupkę czarnych pieniędzy. Zwiedzamy, popychani przez tłum, bazar tkanin, bazar pantofli, bazar naczyń glinianych, bazar wyrobów z kruszcu; bazary te wszystkie razem tworzą labirynt uliczek, przykrytych starym, dziurawym dachem z gałęzi, trzciny i trawy. Przechodzimy przez targi jarzyn i owoców, przepełnione kobiétami, które w górę podnoszą ręce, aby nas przeklinać, i wychodzimy ze środkowéj części miasta. I znowu idziemy to w dół, to pod górę, po krętych cuchnących ulicach, przez ciemne kryte przejścia: od czasu do czasu widzimy meczety, fontanny, bramy w kształcie łuków; dolatuje do nas stuk kół młyńskich, śpiew jednostajny, nosowy; kobiéty pierzchają za naszém zbliżeniem się, śmiecie i brudy wszelkiego rodzaju zarażają powietrze, kurzawa nas dusi. Wreszcie, przez jednę z bram wychodzimy za mury i wzdłuż nich obchodzimy miasto. Miasto ciągnie ię w kształcie olbrzymiéj ósemki, pomiędzy dwu wzgórzami, na których szczycie stérczą zwaliska dwu starych twierdz. Za owemi wzgórzami roztacza się wieniec gór. Potok Pereł dzieli miasto na dwie części; Fez nowy jest na jego lewym brzegu, Fez stary na prawym; stare mury z blankami, w kilku miejscach silnie uszkodzone a nawet przerwane, oraz grube, niekształtne wieże ciemnéj wapiennéj barwy, opasuję do koła zarówno stare jako też i nowe dzielnice. Z pagórków jedném spojrzeniem ogarnia się całe miasto: tysiące białych domów z tarasami, z pomiędzy których wznoszą się piękne minarety pokryte mozaiką, palmy olbrzymie, pęki zieleni, wieżyczki z blankami, kopułki zielone. Patrząc tak z góry na miasto, widać od razu jak wielkiém musiał być ów Fez starożytny, z którego tylko szkielet dziś został. W pobliżu bram i na wyżynach na znacznéj przestrzeni rozsiane są pomniki i zwaliska, kuby, domki świętych, zauie, łuki wodociągów, grobowce, jakieś gruzy olbrzymie, ślady budowli, które zdają się być resztkami miasta, zniszczonego przez pożar i działa wojsk nieprzyjacielskich. Pomiędzy miastem a jednym z dwu pagórków, który jest wyższy, ciągnie się wielki ogród, czy téż gaj poplątany, gęsty, z drzew morwowych, oliwnych, palmowych, owocowych i z olbrzymich topoli, przybranych w bluszcze i winną latorośl, w którym szemrzą strumyki i wodotryski, krzyżują się kanały, szczebiocą ptaszki śród wysokich szpalerów z zieleni i kwiecia. Wzgórze przeciwległe wieńczą tysiące aloesów, dwa razy tak wysokich jak człowiek. Wzdłuż murów są głębokie rozpadliny i rowy przepełnione bujną roślinnością, stosy gruzów z wieżyc i baszt, które oddawna runęły, jakaś wspaniała, poważna, że tak powiem, mieszanina zwalisk i zieleni, która przypomina najbardziéj malownicze miejsca murów Konstantynopola. Mijamy bramę Ghiza, bramę Żelazną, bramę Ojca Skór, bramę Nową, bramę Spaloną, bramę Lwa, bramę Sidi Busida. bramę Ojca Pożytku i przez bramę Niszy masła wchodzimy napowrót do miasta, do nowego Fezu. Tu widzimy wielkie ogrody, duże niezabudowane przestrzenie, obszerne place, które opasują mury z blankami, po za którymi ukazują się inne place i inne mury i bramy w łuki, wieże i mosty, a w oddali pagórki i góry. Bramy i drzwi niektórych domów są bardzo wysokie; mają podwoje obite żelazem i usiane olbrzymiemi ćwiekami. Zbliżając się do potoku Pereł spostrzegamy zdechłego gnijącego konia, który leży w środku ulicy. Wzdłuż muru, na brzegu rzeki do stu arabów pierze bieliznę, wygniatając ją nogami, kręcąc się na niéj i podskakując zabawnie. Spotykamy patrole żołniérzy, osoby należące do dwora na koniach, małe karawany wielbłądów, gromadki wieśniaczek z dziećmi zawieszonemi w płachtach na plecach, które, mijając nas, zakrywają sobie twarze starannie. I nareszcie spostrzegamy twarze, które uśmiéchają się do nas. Wchodzimy do Mella, żydowskiéj dzielnicy. Nasze przejście przez nią możnaby śmiało nazwać tryumfalnym pochodem. Żydzi ukazują się naprzód na tarasach i we drzwiach, potém wybiegają na ulicę, wołając jedni na drugich, ze wszystkich stron ku nam śpieszą. Mężczyźni z gęstym, dużym zarostem, owinięci w swą długą odzież, z głowa przykrytą chustką zawiązaną pod brodą, kłaniają się nam z ceremonialnym uśmiéchem. Kobiéty, bialutkie, okrągłe, ubrane w suknie czerwone i zielone, naszywane galonami i haftowane złotem, życzą nam buenos dias i mówią tysiące miłych rzeczy swemi czarnemi, błyszczącemi oczami. Dzieci całują nas po rękach. Aby uwolnić się od tych owacyj i od brudów straszliwych, którymi usłana jest ziemia, skręcamy w poprzeczną ulicę i wychodzimy na wielkie pole, całe pokryte dużymi, białymi jak mléko murowanymi grobowcami w kształcie równoległościanów: to cmentarz żydowski. Zabawiwszy na nim chwilkę, wracamy do miasta, i przeszedłszy jeszcze sporą milę po krętych, cuchnących uliczkach, paleni słońcem, przeszywani tysiącem spojrzeń, przeklinani przez tysiące ust, zmęczeni straszliwie, z jakimś zamętem w głowie, wracamy nareszcie do pałacu Posła.


— O Fez! — mówi pewien dziejopis arabski, Wszystkie piękności ziemi są w tobie zebrane. Ten sam dziejopis dodaje, iż Fez był zawsze stolicą mądrości, nauki, pokoju i wiary, matką i królową wszystkich miast Magrebu; że jego mieszkańcy obdarzeni są większym i głębszym rozumem niż reszta mieszkańców Marokko; że na wszystkiém co się w tym grodzie i do koła niego znajduje, spoczywa błogosławieństwo Boże; że Potok Pereł na dnie swym ukrywa drogie kamienie nieoszacowanéj wartości i że woda jego leczy od kamienia, miękczy skórę, miłą woń nadaje wypranemu w niéj ubraniu, niszczy owady i (jeżeli wypitą jest naczczo) czyni bardziéj słodkiemi roskosze zmysłowe. Niemniéj poetycznie opowiadają pisarze arabscy dzieje założenia Fezu. Miało się to stać w następujący sposób. Kiedy Abassydzi, przy końcu ósmego stulecia, podzielili się na dwa stronnictwa, jeden z książąt stronnictw a zwyciężonego Edris ebn-Abd-Allah, skrył się do Magrebu, niedaleko od miejsca, gdzie następnie miasto Fez stanęło, i tam pędził żywot samotny, modląc się i rozmyślając aż do chwili w któréj, dzięki swemu znakomitemu pochodzeniu i swemu świętobliwemu życiu, zdobywszy wielką sławę śród okolicznych Berberów, został przez nich wybrany na wodza. Powoli, za pomocą oręża, tudzież wielkiéj mądrości i powagi, któréj używał jako potomek Alego i Fatymy, rozszerzył swe panowanie na znaczną część kraju, nawracając gwałtem do islamizmu bałwochwalców, żydów i chrześcian; i doszedł do tak wielkéj potęgi, iż Kalif wschodu Arun-al-Raszyd, zapaławszy doń zazdrością, kazał go otruć pewnemu człowiekowi, który lekarza udawał, aby wraz z nim zabić w początkach jego młode państwo. Lecz Berberowie, pogrzebawszy wspaniale Edrisa, obwołali swoim kalifem jego syna Edris-ebn-Edrisa, który przyszedł na świat już po śmierci ojca, i wstąpił na tron w wieku lat dwunastu. Ten drugi kalif wzmocnił i powiększył dzieło swego rodzica i śmiało rzec można, że on to stał się prawdziwym założycielem Marokańskiego państwa, w którem aż do końca dziesiątego stulecia ród jego panował. On również położył piérwszy kamień węgielny miasta Fez, trzeciego lutego 808 r; „na prawym brzegu Potoku pereł, w dolinie położonéj pomiędzy dwu wielkiemi górami, które pokrywały gaje wspaniałe, które zraszały tysiące strumyków.“ Różne podania na różne sposoby objaśniają pochodzenie nazwy tego miasta. Podług jednego, przy zakładaniu fundamentów nowéj stolicy miano wykopać wielki topór (który po arabsku nazywa się fez), ważący siedmdziesiąt funtów, i że od owego topora miasto nazwę swą wzięło. Podług drugiego sam Edris, który miał pracować przy zakładaniu fundamentów śród swych robotników i któremu oni w dowód czci i wdzięczności ofiarowali topór ze srebra i złota, chcąc pamięć tego daru uwiecznić imię jego nadał swemu miastu. Podług trzeciego, Edris, na zapytanie swego sekretarza jakie imię ma otrzymać miasto, miał odpowiedziéć: Imię piérwszego człowieka, którego spotkamy. Po chwili przechodził tamtędy jakiś człowiek, spytali go o imię, odrzekł, iż nazywa się Fares, lecz że był zająkliwy, więc Fares wymówił jak Fez, i kalif tak miasto swe nazwał. Wreszcie inne jeszcze podanie mówi, iż był wielki gród, zwany Zef nad potokiem Pereł, który istniał lat tysiąc ośmset i został zburzony przedtém jeszcze nim islamizm zajaśniał na ziemi; nazwę tego grodu wspak obróconą miał Edris nadać stolicy. Tak czy inaczéj, miasto nowe szybko wzrastać zaczęło i już na początku dziesiątego stulecia w świetności współzawodniczyło z Bagdadem, i zwano je Mekką Zachodu, gdyż w jego murach były, istniejące po dziś dzień, owe dwa meczety El-Karuin i Edrisa, piérwszy największy, drugi najbardziéj czczony ze wszystkich meczetów Afryki. Około połowy jedenastego stulecia Grzegorz IX ustanowi! w niém biskupią dyecezyą. Pod dynastyą Almoadych Fez miał trzydzieści przedmieść, ośmset meczetów, dziewięćdziesiąt tysięcy domów, dziesięć tysięcy sklepów, ośmdziesiąt sześć bram, obszerne szpitale, wspaniałe łaźnie, wielki księgozbiór, posiadający mnóstwo greckich i łacińskich rękopisów nieoszacowanéj wartości, szkoły filozofii, fizyki, astronomii, języków, do których śpieszyli uczeni z całéj Europy i z Lewantu; zwano je Atenami Afryki; w niém cały rok bez przerwy odbywał się wielki jarmark, na który słano towary i prodakta trzech części świata: handel europejski miał w niém swoje bazary i swoje gospody: a ludność jego składająca się z maurów, arabów, berberów, żydów, murzynów, turków, chrześcian i renegatów dochodziła do pięciuset tysięcy. A dziś jakże wielka w niém zmiana! Znikły wszystkie niemal ogrody, meczety po największéj części rozsypały się w gruzy, z wielkiego księgozbioru zaledwie parę zbutwiałych tomów zostało, gmachy się walą, szkół ani śladu, handel w opłakanym stanie a ludność nie wynosi i piątéj części ludności dawniejszéj. Fez jest już tylko jakimś olbrzymim szkieletem stolicy na niezmierzonym cmentarzu marokańskiego państwa.
Po owéj pierwszéj przechadzce po mieście największą ciekawość budziły w nas dwa słynne meczety El-Karuin i Mulej-Edris; ale ponieważ chrześcianom nie wolno progu ich przestąpić, musieliśmy więc zadowolić się tém, cośmy dostrzegali z ulicy: bramy ozdobione mozaiką, dziedzińce w łuki, nizkie, niezmiernie długie nawy, przedzielone lasem kolumn i zalane jakiémś tajemniczém światłem. Dziś jednak te meczety nie są tém, czém były za czasów największéj swéj świetności, a już w wieku piętnastym słynny dziejopis Abd-er-Raman-ebn-Kaldun, opisując meczet El-Karuin (który, jak powiada, oby Bóg uszlachetniał coraz bardziéj,) czyni wzmiankę o kilku ozdobach téj świątyni, nieistniejących już za jego czasów. Piérwsze fundamenta olbrzymiego meczetu założone zostały w pierwszą subotę Ramadanu roku 859 po narodzeniu Chrystusa, kosztem pewnéj świątobliwéj niewiasty z Kairuan. Był to z początku mały meczecik o czterech nawach; lecz stopniowo powiększali go i ozdabiali gubernatorowie, emirowie i sułtani. Na szczycie minaretu wzniesionego przez imama Ahmeda ben-Abi-Bekera; błyszczała złota kula, wysadzana perłami i drogiemi kamieniami, w którą był zatknięty miecz Edris-ebn-Edrisa, założyciela Fezu. Na ścianach wewnętrznych wisiały talizmany, które zabezpieczały meczet od gniazd szczurów, od niedźwiadków i wężów. Mirab, nisza zwrócona w stronę Mekki, była tak wspaniałą, iż imami zmuszeni wreszcie zostali pobielić ją, aby nie odciągała uwagi wiernych od modlitwy. Była tam kazalnica hebanowa, ozdobiona klejnotami i kością słoniową, Było dwieście siedmdziesiąt kolumn, które tworzyły szesnaście naw, z których każda miała dwadzieścia jeden łuków piętnaście wielkich drzwi wchodowych dla mężczyzn i dwoje drzwi małych dla kobiét, oraz tysiąc sześćset lamp, w których w dwudziestéj siódméj nocy Ramadanu wypalało się trzy i pół centnarów oleju. Wszystko to są szczegóły, które dziejopis Kaldun podaje z wielkiemi wykrzyknikami zdumienia i radości, mówiąc nadto, iż w tych nawach na dziedzińcu, na krużgankach, w przedsionku i na progach drzwi, wypełniwszy całą tę przestrzeń piędź po piędzi, meczet mógł pomieścić w sobie dwadzieścia dwa tysiące sześćset osób i, że na wybrukowanie jednego tylko dziedzińca użyto pięćdziesiąt dwa tysiące cegieł. Chwała Allahowi, dodaje, Panu świata, nieskończenie miłosiernemu, królowi dnia ostatecznego sądu!


Oczekując aż sułtan raczy naznaczyć dzień dla uroczystego przyjęcia poselstwa, robiliśmy różne wycieczki na miasto i w okolicę, w jednéj z których doznałem „wrażenia“ wcale dla mnie nowego. Zbliżaliśmy się właśnie do bramy spalonéj. Beb-el-Marok, aby powrócić do miasta, gdy naraz wice-konsulowi wyrwał się okrzyk, który zatrząsł mną całym. Dwie głowy? zawołał. Podniosłem oczy na mury, spostrzegłem dwa długie pasemka krwi skrzepłéj i, zabrakło mi odwagi wyżéj sięgnąć wzrokiem. Były to, jak mi powiedziano, dwie głowy maurów zawieszone za włosy nad bramą; jedna mogła należéć do piętnastoletniego chłopca, druga do człowieka lat około trzydziestu. Dowiedzieliśmy się następnie, iż zawieszono je w nocy, i że miały to być głowy dwu powstańców z ziemi graniczących z Algierem, przywiezione dnia zeszłego do Fezu. Lecz owa krew skrzepła na murze naprowadzała na domysł, iż głowy te w samém mieście ścięte zostały, a kto wie nawet, czy nie przed tą bramą. Tak czy inaczéj, dość, że przy téj sposobności opowiedziano nam, iż głowy powstańców z ziem zbuntowanych wiozą najprzód do stolicy i przedstawiają sułtanowi: gdy je sułtan obejrzy, żołnierze jego straży przybocznéj łapią za kark pierwszego żyda, który im się pod rękę nawinie, każą mu wyjąć mózg z owych głów i natomiast napełnić je kłakami i solą, a potém zawieszają je na jednéj z bram miasta. Kiedy tam przez dni kilka powiszą, goniec zabiera je do kosza i wiezie do Mekinez, gdzie powtórnie, na dni parę, zawieszają się na bramie; z Mekinez w ten sam sposób i w tym samym celu wiozą je do Rabatt; z Rabatt do innego jakiegoś miasta, i tak podróżują po marokańskiem państwie, aż dopóki całkowicie nie ulegną zgniliźnie. Zdaje mi się jednak, iż ten los nie spotkał owych dwu głów z Beb-el-Marok, bo kiedym dnia następnego, nie widząc ich nad bramą, zapytał jednego ze sług arabskich co się z niemi stało, odpowiedział mi z z wyrazistym ruchem: — Pogrzebione. — Ale dodał po chwili jakby na pociechę: tyle innych już w drodze!


Na dwa dni przed uroczystém przyjęciem u dworu zaprosił nas na śniadanie Sid-Mussa.
Sid Mussa nie ma tytułu ani wielkiego wezyra, ani ministra, ani sekretarza; nazywa się poprostu Sid-Mussa; urodził się niewolnikiem, jest i teraz niewolnikiem sułtana, który każdej chwili może wyzuć go z całego mienia, wtrącić do więzienia lub kazać głowę jego zawiesić na blankach Fezu, nie zdając z tego nikomu rachunku; lecz niemniéj jest on ministrem ministrów, duszą rządu, głową, która wszystko ogarnia i wszystkiém kieruje od Oceanu do Mului, i od morza Śródziemnego do pustyni, piérwszą osobą po sułtanie w całém Marokko. Łatwo zatem wystawić sobie, jak silnie podnieconą była nasza ciekawość owego poranku, gdy, otoczeni jak zwykle uzbrojonymi ludźmi, przeprowadzani przez cały tłum arabów, udaliśmy się do jego domu, który znajduje się w nowém mieście.
Powitani u drzwi przez wielką gromadę służby z murzynów i arabów złożonéj, weszliśmy do ogrodu opasanego wysokimi murami, w głębi którego, pod małym portykiem, oczekiwał na nas Sid Mussa, otoczony swymi urzędnikami. Wszyscy byli biało ubrani.
Ulubieniec sułtana szybkim ruchem wyciągnął obie ręce do Posła, uścisnął jego dłonie, ukłonił się nam z uśmiéchem i wprowadził nas do niewielkiéj sali na dole, w któréj usiedliśmy.
Cóż to za dziwna postać! Przez dobrą chwilę patrzyliśmy na niego z niemałém zdziwieniem. Jest to człowiek blizko sześćdziesięcioletni, mulat, prawie czarny, wzrostu średniego; ma głowę dużą i podłużną, dwoje oczu błyszczących o przenikliwém wejrzeniu, wielki nos orli, wielkie usta, dwa szeregi olbrzymich zębów, brodę wystający i niepomiernie długą, a obok tych cech zwierzęcych i dzikich miły uśmiéch, wyraz łagodny, głos przyjemny, układ ujmujący i pełen grzeczności. Lecz, jak powiadają ci, którzy dobrze już maurów poznali, niezmiernie łatwo omylić się można, gdy się ich sądzi z powierzchowności. O! cóżbym dał za to, aby zajrzéć nie do duszy tego człowieka, ale do jego głowy! Wielkiéj nauki hie znalazłbym w niéj pewno. Może kilka zaledwie stronnic koranu, kilka wyjątków z dziejów Marokko, kilka niezbyt dokładnych wiadomości geograficznych o piérwszorzędnych państwach Europy, jakieś niejasne wyobrażenie o astronomii, parę prawideł arytmetycznych, lecz za to, jakaż tam być musi głęboka znajomość serca ludzkiego, jaka bystra spostrzegawczość, jaka przebiegłość, jaka przenikliwość, jaka sieć zawikłana spraw najzupełniéj obcych naszym zwyczajom i pojęciom, ile ciekawych tajemnic dworu i haremu, jaki pomięszany tłum wspomnień o dziejach miłosnych, katuszach, i intrygach przeróżnych dziwnych i strasznych zdarzeniach! A kto wié, może pod tym białym zawojem, może w téj głowie istnieje pojęcie o cywilizacyi europejskiéj i o stanie Marokko, niezbyt różne od pojęć naszych w téj mierze; może, gdyby ów ulubieniec sułtana mógł wypowiadać swe myśli, toby zawołał: Ah! mili panowie, bardziéj jeszcze niż wy sam jestem o tém przeświadczony! lecz myśli téj uwięzionéj pod zawojem objawiać mi nie Wolno.
Pokój, w którym znajdowaliśmy się, jak na pokój maurytański był wspaniale przybrany, ponieważ w sobie mieścił małą sofkę, stolik, zwierciadło i kilka krzeseł. Ściany zdobiły zielone i czerwone kobierce, sufit był malowany, posadzka z mozaiki. Jednak, jak na dom tak bogatego ministra, było to bardzo skromnie i bardzo niewiele.
Po zamienieniu kilku zwykłych, niezbędnych komplimentów, poprowadzono nas do sali jadalnéj, która znajdowała się w innéj stronie ogrodu.
Sid-Mussa. zgodnie ze swym zwyczajem, nie poszedł z nami.
Sala jadalna, podobnie jak i ta inna, była przyozdobiona zielonemi i czerwonemi kobiercami. W jednym rogu stała szafa, na niéj dwa stare bukiety sztucznych kwiatów, przykryte szklanym kloszem; obok szafy wisiało jedno z tych małych zwierciadeł w ramkach pomalowanych w kwiaty, które u nas widzieć można w każdéj wiejskiéj gospodzie. Na stole, zasłanym przepysznym obrusem i zastawionym drogą porcelaną było do dwudziestu półmisków z jakiemiś białemi, wielkiemi cukierkami w kształcie gałek i strączków; wiele butelek z wodą; ani kropli wina. Usiedliśmy i zaraz się rozpoczęło śniadanie. Składało się ono z dwudziestu ośmiu potraw, nie licząc w to owych cukierków, które już znaleźliśmy na stole! z dwudziestu ośmiu półmisków tak olbrzymich, iż każdy z nich wystarczyłby do zaspokojenia głodu conajmniéj dwudziestu osób, z których każdy miał odmienny kształt, odmienny zapach; odmienny smak. Były tam ogromne sztuki mięsa baranie z różna, kury pokryte jakąś pomadą, zwierzyna przyprawiona niby z maścią woskową, ryby z kosmetykami, wątróbki ze stearyną, torty z łojem, leguminy w sosie z jełkiéj słoniny, jaja w cold-creamie, przeróżne sałaty utarte na miazgę; ciastka, których jeden kąsek przełknięty z pogodném obliczem wystarczyłby do zmazania śmiertelnego grzechu; a jako zaprawa do tych wszystkich łakoci wielkie szklanki ze świeżą wodą, do których wyciskaliśmy sok z cytryn przyniesionych z domu w kieszeniach, potém filiżanka herbaty, słodka jak ulepek; na zakończenie cały tłum sług, który wpadł do sali i oblał wodą różaną nas, stół i ściany. Takiem było śniadanie Sid-Mussa.
Kiedyśmy wstali od stołu, przyszedł jakiś urzędnik, aby oznajmić, że Sid-Mussa odmawia teraz swoje pacierze, lecz, że skoro tylko je skończy, niemałą przyjemność sprawi mu rozmowa z panem Posłem. Zaraz potém zjawił się starzec, zgrzybiały, drżący, prowadzony przez dwu manrów, który uchwycił obie ręce Posła, i, ściskając je gwałtownie, rzekł z pewném wzruszeniem: „Witaj nam, witaj. Pośle króla Italii! Witaj śród nas! Piękny to dzień dla nas!“ Był to wielki szeryf Bakali, jedna z najpiérwszych osobistości u dworu, jeden z najbogatszych obywateli w kraju; powiernik sułtana, właściciel ogromnego haremu; chory od lat dwu na dispepsyą (niestrawność). Ma on jakoby posiadać dar rozweselania sułtana dowcipnymi żarcikami i śmiesznemi postawami, ale co prawda zdolności tych trudno się dopatrzyć w jego twarzy pełnéj srogiego, przykrego wyrazu i w jego ruchach gwałtownych. W ślad za nim zjawili się dwaj synowie Sid-Mussa; jeden, którego twarzy nie pamiętano gdyż znikł zaraz po pierwszych powitaniach, drugi, prześliczny dwudziestopięcioletni młodzian, zaufany sekretarz sułtana, o twarzy kobiécéj, z dwojgiem wielkich ciemnych oczu nieopisanej słodyczy, wesoły, żywy a tak niespokojnego usposobienia, iż chwilki nie mógł ustać na miejscu i bezustannie obie ręce wycierał o poły swego pomarańczowego szerokiego kaftana.
Po wyjściu Posła z Bakalim, pozostaliśmy w sali jadalnéj z kilku urzędnikami, siedzącymi na podłodze, i z młodym sekretarzem sułtana, który, zapewne przez grzeczność dla nas, usiadł na krześle.
Sympatyczny młodzieniec, przy pomocy Mahomeda Dukalego, rozpoczął rozmowę.
Popatrzywszy przez chwilkę na Ussiego spytał półgłosem Dukalego, co to za jeden.
— To pan Ussi, odpowiedział zapytany, wielki mistrz w malarstwie.
— Czy za pomocą maszyny maluje? spytał młodzieniec.
Chciał zapewne powiedziéć: za po mocą maszyny fotograficznéj.
— Nie, panie; odrzekł tłumacz, maluje ręką.
Po twarzy sekretarza przemknął taki wyraz jakby sobie w duchu powiedział: wielka szkoda! i zamyślony milczał przez chwilę. Potém rzekł:
— Spytałem, bo to z maszyną malowanie idzie daleko prędzéj i lepiéj.
Komendant prosił Dukalego, aby się go zapytał, w którem miejscu Fezu znajduje się fontanna zwana Ghalu, od imienia pewnego złodzieja, którego Edris, założyciel miasta, kazał przybić do drzewa rosnącego w pobliżu. Młodego sekretarza zdziwiło to niepomału, że komendant zna ten szczegół z dziejów jego miasta i zapytał go w jaki sposób mógł się o tém dowiedziéć.
— Czytałem to w historyi Kalduna, odpowiedział komendant.
— W historyi Kalduna! zawołał młodzieniec. Więc pan czytał historyą Kalduna! Więc pan zna język arabski! I gdzieżeś pan znalazł tę historyą?
Komendant odpowiedział, iż historyą ta znajduje się w każdém naszém mieście, że jest to dzieło znane w całéj Europie, że przełożono je na język angielski, francuski i niemiecki.
— No, proszę! zawołał dobrodusznie młodzieniec. Więc panowie wszyscy czytaliście tę historyą! I wiécie wszystkie te rzeczy! Któżby się tego spodziewał!
Zdziwienie jego nie miało granic.
Powoli rozmowa znacznie się ożywiła; to ten, to ów z urzędników siedzących na ziemi zaczął wtrącać do niéj jakieś słówko i wkrótce dowiedzieliśmy się z niéj wielu rzeczy ciekawych. Dowiedzieliśmy się naprzykład. iż Poseł angielski darował sułtanowi dwie maszyny telegraficzne i wyuczył kilku dworzan sposobu obchodzenia się z niemi: maszyny te już były w użyciu, posługiwano się niemi nie publicznie, co prawda, gdyż w mieście, na widok tych tajemniczych drutów, wszczęłoby się wielkie zamieszanie!, lecz we wnętrzu, pałacu, a nie potrzebuję dodawać, iż wynalazek ten wszystkich w podziw wprawił. Podziw ten wszakże nie był tak wielki, jakby się nam zdawać mogło, a to z powodu, iż wszyscy, nie wyjmując sułtana, z tego co już uprzednio o owym wynalazku słyszeli, utworzyli sobie o nim pojęcie tak przesadzone, iż mu rzeczywista maszyna telegraficzna dorównać nie mogła. Zdawało im się bowiem, że przesyłanie myśli nie uskutecznia się przez przesyłanie zgłosek i wyrazów, lecz że się to robi w mgnieniu oka, że dość jednego dotknięcia, aby długą rozmowę w całości, odrazu, przesłać na kraj świata. Niemniéj przyznawali, iż maszyna była bardzo mądrym pomysłem i że mogła być nawet pożyteczna, zwłaszcza w naszych krajach, gdzie z powodu, iż jest wiele ludzi i wiele spraw handlowych, wszystko powinno załatwiać się śpiesznie. Zrozumieliśmy, iż to zdanie ostatnie zna czyło jednocześnie: cóżbyśmy mieli robić zwaszym telegrafem? I w cóżby się obróciła polityka naszego rządu, gdybyśmy na zapytania przedstawicieli państw europejskich musieli odpowiadać bezzwłocznie i w kilku wyrazach? gdybyśmy się mieli wyrzec takiéj nieocenionéj wymówki jak opóźnianie się i niedochodzenie listów? gdyby już nie było owych gońców, na których można całą winę złożyć? gdybyśmy załatwiali w ciągu dni kilku sprawy, które dziś wloką się przez całe miesiące? Oprócz tego dowiedzieliśmy się, że sułtan jest łagodnego usposobienia i szlachetnego serca człowiekiem, iż wiedzie żywot wstrzemięźliwy, iż kocha jednę tylko kobiétę, iż jada bez pomocy widelca, jak wszyscy jego poddani, siedząc na ziemi, ale z talerzy, które zastawiają przed nim na małym, złoconym stoliku na pół łokcia wysokim; że nim został sułtanem, brał udział w każdém lab-el barode, pomiędzy żołniérzami i odznaczał się w nieb odwagą i zręcznością; że kocha pracę i nieraz sam robi to, co powinnaby robić jego służba, bo zdarza się nawet, iż przed wyjazdem w jakąś podróż po kraju, własnoręcznie pakuje swe rzeczy; wreszcie, że lud go kocha, lecz i boi się razem, gdyż wie, iż w razie gdyby wybuchło wielkie powstanie, on piérwszy skoczyłby na koń i z mieczem w ręku rzuciłby się na zbuntowanych. A trzeba było widziéć, z jakim wdziękiem opowiadali o tém wszystkiém. Jaka prostota, jak piękne uśmiéchy, jakie ruchy wspaniałe towarzyszyły ich mowie. Cóż to za przykrość nie rozumiéć ich języka, tak pełnego barw i obrazów, i nie módz zajrzeć głębiéj do tych nieoświeconych, prostodusznych umysłów aby badać je i szperać w nich tak, jakbyśmy sobie życzyli!
Po dwu godzinach powrócił Poseł: towarzyszyli mu Sid-Mussa, wielki szeryf i wszyscy urzędnicy ministra ministrów. Rozpoczęła się nieskończenie długa wymiana uściśnień dłoni, uśmiéchów, ukłonów, przeróżnych ceremonij, patrząc na które mogłoby się zdawać, iż tu tańczą kadryla; nareszcie, przeszedłszy pośród dwu szeregów zdziwionéj służby, wyszliśmy z pałacu. Wychodząc spostrzegliśmy w zakratowaném oknie dolnego piętra do dziesięciu twarzy kobiécych czarnych, białych i spiżowych, które za naszém nadejściem znikły natychmiast z wielkim szelestem sprawionym przez pantofle i odzież rozwiewającą się w biegu.


Od piérwszego dnia podróży, sułtan Mulej-elf Hassen był, jak to sobie każdy łatwo wystawi, głównym przedmiotem naszéj ciekawości. Niemała więc radość ogarnęła wszystkich owego wieczoru, w którym Poseł oznajmił nam, iż nazajutrz z rana ma się odbyć uroczyste przyjęcie włoskiego poselstwa u dworu. Nigdym jeszcze nie wygładzał staranniéj zmarszczek na moim fraku i nie strzelał (darujcie mi ten wyraz, ale na razie żaden inny bardziéj odpowiedni do określenia téj czynności nie przychodzi mi na myśl) z mego klaku z tak wielką przyjemnością jak w owym dniu uroczystym.
Gorączkowa niecierpliwość oglądania sułtana pochodziła w znacznéj części z tego cośmy wiedzieli o jego rodzie, o tym strasznym rodzie Szeryfów Filelich, który, podług dziejopisarzy, fanatyzmem, dzikością i okrucieństwem prześcignął wszystkie inne rody, które panowały w Marokko. Na początku siedmnastego stulecia, kilku mieszkańców Tafiletu, marokańskiéj prowincyi, która graniczy z pustynią, i od której szeryfi tego rodu wzięli swą nazwę Filelich, wezwało z Mekki do swego kraju pewnego szeryfa, rodem z Jambo, imieniem Ali, który przez Hassena, drugiego syna Alego i Fatymy, był potomkiem Mahometa. Wkrótce po jego przybyciu klimat prowincyi Tafiletu, który od niejakiego czasu stał się był bardzo przykry i zmienny, wrócił do swéj dawnéj prawidłowości; daktylowych drzew mnóstwo wyrosło. Przypisano to Alemu; Ali został wybrany na króla pod imieniem Mulej-Szeryfa; potomkowie jego, wojując z sąsiadami, rozszerzyli znacznie państwo swego przodka; Marokko i Fez wpadło w ich ręce; wygnali dynastyą szeryfów Saadinich i panują do dziś dnia nad całym tym krajem, który się rozciąga pomiędzy Mulują, pustynią i morzem. Sidi-Mohamed, syn Mulej-Szeryfa, był królem szlachetnym i wielkim; lecz po nim tron Szeryfów krwią niewinnych się splamił. Rządy El-Reszyda są straszne: odbiera on katom ich ohydne rzemiosło, bo własnemi rękami szarpie piersi kobiét, aby je zmusić do wyjawienia, gdzie ich mężowie ukryli swe skarby. Mulej Ismael, ów książę lubieżny, kochanek ośmiu tysięcy kobiét, ojciec tysiąca dwóchset dzieci, założyciel słynnego korpusu murzyńskiéj straży, zalotny sułtan, który Ludwika XVI prosi o rękę córki hrabiny La Valliere, każę zawieszać na murach Marokko i Fezu dziesięć tysięcy głów ściętych. Mulej Ahmed el Dehebi, pijak i skąpiec, kradnie klejnoty żonom swego ojca, doprowadza siebie do idyotyzmu przez nadużycie wina, każę wyrywać zęby swoim kochankom i ścina głowę jednemu z niewolników za to, iż ten nieszczęśliwy nakładł mu za wiele tytoniu do fajki. Mulej Abd-Allah, pokonany przez Berberów, aby swą złość na kimś wywrzéć, każę wyrżnąć wszystkich mieszkańców miasta Mekinez, pomaga katu w traceniu oficerów swego dzielnego wojska i wynajduje straszliwą męczarnię, która polega na tém, iż do byka, z którego wyjęto wnętrzności zaszywają żywego człowieka, aby zgnił wraz ze zwierzęciem. Wyższym i lepszym nad ród swój jest Sidi-Mohamed, syn jego i następca, który otacza się chrześciańskimi renegatami, żyje w zgodzie z sąsiadami i zbliża Marokko do Europy. Po nim rozpoczyna się znowu okrutne, srogie, fanatyczne panowanie Mulej-Jezyda, człowieka gwałtownego, który z płacenim żołdu swoim żołniérzom tak sobie radzi, że ich wypuszcza, jak zgraję chartów, na rabowanie dzielnic żydowskich po wszystkich miastach państwa. Następcą jego jest Mulej Hesziam. który dni kilka zaledwie panuje i śmierć znajduje w murach świętego przybytku. Potém na tronie Szeryfów zasiada Mulej Soliman, który wytępia piratów i na pozór zachowuje przyjazne stosunki z Europą, ale nieznacznie, za pomocą pełnéj przebiegłości polityki, odsuwa Marokko od wszystkich państw cywilizowanych i każę złożyć u stóp swego tronu głowy tych żydów-renegatów, którym wyrwało się niebaczne słowo żalu za wiarą przodków, do wyrzeczenia się któréj gwałtem ich zmuszono. Po Muleju-Sulimanie panuje Abd-er-Rachman ów sułtan pobity pod Isly, który zamurowuje żywcem spiskowców w murach Fezu; nareszcie po Abd-er-Rachmanie obejmuje rządy pobity pod Tetuan Sidi-Mohamed, który aby wpoić w umysły poddanych uczucie poszanowania i strachu dla siebie, każę obnosić po duarach i miastach głowy swych nieprzyjaciół, zatknięte na bagnetach żołniérzy. Nie są to jedyne i największe klęski, które trapią Marokko pod panowaniem rodu Filelich: stokroć gorszeni były wojny z Hiszpanią, Portugalia, Holandyą, Anglią, Francyą i Turkami w Algierze; straszne powstania berberów, nieszczęśliwe wyprawy do Sudanu, bunty fanatycznych pokoleń i straży murzyńskiéj; prześladowania chrześcian; wojny zacięte o tron pomiędzy rodzonymi braćmi, ojcami i synami, stryjami i synowcami; państwo od czasu do czasu rozrywane na części i znowu pod jednym skupiające się rządem; sułtanowie po pięć razy zrzucani z tronu i po pięć razy go odzyskujący: zemsty okropne pomiędzy książętami jednéj rodziny, zazdrości kobiéce, zbrodnie ohydne, straszliwa nędza, szybki upadek wszelkiéj cywilizacyi i powrót do dawnego barbarzyństwa; a podczas całego tego czasu ta jedna zasada zawsze zwycięzka: ponieważ cywilizacja europejska może zakwitnąć tylko na gruzach całego politycznego i religijnego gmachu wzniesionego przez Proroka, za tém ciemnota jest najlepszą obroną państwa a barbarzyństwo niezbędnym warunkiem jego istnienia. Z taką to aureolą dziejową przedstawiał się naszéj wyobraźni młody sułtan, przed którym mieliśmy stanąć.
O ósméj rano Poseł, wice konsul, pan Morteo, komendant i kapitan w swych wspaniałych mundurach stali już na dziedzińcu, w tłumie żołniérzy ubranych w strój galowy, śród których był i kaid. Tylko my, to jest dwaj malarze, lekarz i ja, wszyscy czteréj we frakach, w cylindrach a raczéj klakach i w białych krawatach, nie mogliśmy się jakoś odważyć na wyjście z pokoju, a to z obawy by nasz dziwaczny ubiór, może nigdy dotychczas nie widziany w Fezie, nie wzbudził ubliżającéj nam wesołości śród jego mieszkańców. Niech pan idzie piérwszy, o nie, dziękuję, możeby pan wyszedł najprzód, nie, nie, to panom najwłaściwiéj dać przykład; ja wyjdę ostatni; taką rozmowę prowadziliśmy przez cały kwadrans, starając się wzajemnie jedni drugich najprzód wypchnąć za drzwi. Nareszcie, po mądréj uwadze lekarza, który rzekł: L’union fait la force, wyszliśmy wszyscy cztérej razem, wziąwszy się pod ręce, ze spuszczonemi głowami, z kapeluszem nasuniętym na oczy. Nasze pojawienie się na dziedzińcu wzbudziło niemały podziw śród żołniérzy, stróży i sług pałacowych, a kilku z nich, nie mogąc żadną miarą śmiéchu powstrzymać, schowało się za kolumny. Ale wszystko to było jeszcze niczém w porównaniu do tego wrażenia, jakie sprawiliśmy przejeżdżając przez miasto! Wszyscy wsiedliśmy na konie i skierowaliśmy się w stronę bramy Niszy masła, poprzedzani przez oddział piechoty w czerwonych mundurach, mając za sobą wszystkich żołniérzy poselstwa, a po bokach oficerów, tłumaczów, mistrzów ceremonii i jeźdźców z eskorty Ben Kasen-Buhaineja. Prześliczny widok sprawiał ten tłum cylindrów i białych zawojów, mundurów naszych dyplomatów i czerwonych kaftanów, szpadek galowych i wielkich zakrzywionych mieczów, rękawiczek słomkowej barwy i rąk ogorzałych, czarnych, spodni naszywanych galonami i obnażonych kolan; a każdy może sobie łatwo wystawić, jak ładnie musieliśmy wyglądać my cztérej, w naszych strojach balowych, konno na mułach, siedząc jakby na tronach na wysokich czerwonych siodłach, oblani potem i okryci kurzawą! Ulice były pełne ludu. Spostrzegając nas wszyscy zatrzymali się i usuwali się na stronę, tworząc dwa szeregi po bokach ulicy. Patrzyli na kapelusz ozdobiony pióropuszem naszego posła, na złote sznury kapitana, na medale i krzyże komendanta i nie okazywali najmniejszego zdziwienia. Ale kiedy spostrzegali nas czterech (a jechaliśmy z tyłu za innymi) najprzód szeroko otwierali oczy i usta, następnie zaś twarze ich przybierały wyraz takiéj wesołości, iż naprawdę gniewało nas to nie na żarty. Obok nas jechał Mohamed Dukali: prosiłem go, aby mi tłumaczył te uwagi, które do jego uszu dolecą. Jakiś maur stojący w tłumie, powiedział coś, na co otaczający go ludzie potwierdzająco kiwnęli głowami. Dukali zaśmiał się szczerze i objawił mi, iż ci poczciwcy wzięli nas za wykonawców sprawiedliwości. Niektórzy, może dla tego, że czarna barwa wstręt wzbudza w maurach, patrzyli na nas z wyrazem pogardy i oburzenia. Inni potrząsali głowami na znak politowania. Panowie, rzekł wówczas lekarz, jeżeli nie umiemy wzbudzić dla siebie uszanowania, nasza w tém wina; mamy broń, zróbmy z niéj użytek; ja piérwszy przykład daję. Z temi słowy zdjął z głowy swój klak, spłaszczył go i, przejeżdżając obok gromadki maurów, którzy uśmiéchali się pogardliwie, wyprostował go od razu a raczéj z niego wystrzelił. Trudno wystawić sobie jakiem było zdumienie i pomieszanie tych ludzi na widok wyprostowującego się z hałasem cylindra. Kilku z nich cofnęło się spiesznie i spojrzało na djabelski kapelusz wzrokiem pełnym obawy. Dwaj malarze i ja, zachęceni przykładem, zaczęliśmy naśladować lekarza i tak, dzięki naszym klakom, wzbudzając już postrach i uszanowanie, przejechaliśmy całą przestrzeń dzielącą nas od murów miasta.
Za bramą Niszy Masła, po obu stronach drogi; którą miało podążać poselstwo, stało w szeregach dwa tysiące żołniérzy piechoty, przeważnie bardzo młodych chłopców, niemal dzieci, z których każdy, w miarę tego jakeśmy go mijali, prezentował nam broń a następnie, zdjąwszy mundur, przykrywał sobie nim głowę, aby się zasłonić od słońca.
Przejechaliśmy po małym moście, przerzuconym przez Potok Pereł, i znaleźliśmy się na miejscu, w którém miało się odbyć uroczyste przyjęcie. Tu wszyscy pozsiadaliśmy z koni.
Był to wielki plac w kształcie czworokątu, z trzech stron otaczały go wysokie mary i wieże z blankami, z czwartéj przepływał potok Pereł. W rogu najdalszym od nas znajdowała się uliczka wązka, opasana również białymi murami, która wiodła z placu do ogrodów i pałacowych budynków sułtana, całkiem ukrytych poza basztami.
Plac, kiedyśmy nań przybyli, przedstawił śliczny widok.
W środku był tłum generałów, mistrzów ceremonii, urzędników, szlachty, oficerów, niewolników, arabów i murzynów, ubranych całkiem biało, podzielonych na dwa wielkie oddziały, stające naprzeciwko siebie w odległości trzydziestu kroków mniej więcéj.
Z tyłu za jednym z tych oddziałów, od strony rzeki, stały w długim szeregu wszystkie konie sułtana, duże, piękne, w aksamitnych czapkach haftowanych złotem; każdego znich trzymał za cugle uzbrojony masztalerz. Na końcu tego szeregu koni była mała kareta złocona, którą królowa Wiktorya ofiarowała sułtanowi; kareta ta wystawia się na pokaz we wszystkich uroczystych przyjęciach.
Za końmi i za drugim oddziałem osób należących do dworu, ciągnęły się dwa niezmiernie długie szeregi straży sułtana w białych mundurach. Cały plac do koła, wzdłuż murów i od strony potoku Pereł, opasywało trzy tysiące piechoty, wyglądającéj jak cztery pasemka ognisto-czerwonéj barwy. Niezliczony, biały tłum ludu stał na przeciwległym brzegu rzeki.
Na środku placu były ustawione skrzynie zawierające dary króla włoskiego, portret samego króla, zwierciadła, obrazy z mozaiki, świeczniki, fotele i krzesła.
Zajęliśmy miejsca w pobliżu dwu oddziałów dworzan w ten sposób, by wraz z nimi tworzyć czworobok otwarty z téj strony, z któréj miał sułtan nadjechać. Za nimi były skrzynie z darami, za skrzyniami wszyscy żołniérze poselstwa. Po jednéj stronie znajdował się Mahomed Dukali i dowódzca eskorty, po drugiéj Salomon Afialo i dwaj marynarze w mundurach.
Mistrz ceremonii o ponurem wejrzeniu, uzbrojony w wielki kij sękaty, ustawił nas w dwa szeregi; komendanta, kapitana i wice-konsula na przedzie, lekarza, malarzy i mnie z tyłu. Poseł stanął o sześć kroków przed nami z panem Morteo. który miał służyć za tłumacza.
Wkrótce ja i moi towarzysze, których mistrz ceremonii w dwa szeregi ustawił, sami tego nie spostrzegając, o parę kroków posunęliśmy się naprzód. Natychmiast ten sam mistrz ceremonii kazał nam cofnąć się nazad i na ziemi kijem nakreślił miejsce, na którém mieliśmy pozostać.
To wymaganie zdziwiło nas co prawda, tém bardziéj, iż po twarzy ponurego mistrza ceremonii przemknął jakiś ledwie dostrzegalny, lecz złośliwy uśmieszek. W téj saméj chwili doleciały do nas jakieś szepty zdające się z góry pochodzić. Podnieśliśmy oczy i w bastionach na pewnéj wysokości od ziemi, spostrzegliśmy pięć okien zasłoniętych firankami, za któremi poruszały się głowy. Były to głowy kobiéce; szepty pochodziły ztamtąd; w bastyonach, w tém miejscu, znajdował się rodzaj krużganku o pięciu oknach, połączonego długim kurytarzem z haremem sułtana; a mistrz ceremonii, zmuszając nas do pozostania na raz wskazaném miejscu, pełnił jedynie rozkaz sułtana, którego mieszkanki haremu prosiły o pozwolenie przyjrzenia się chrześcianom. Jakaż to szkoda, że nie mogliśmy słyszéć tego co mówiły o naszych czarnych cylindrach i o naszych frakach, których poły przypominają ogon jaskółczy!
Słońce dogrzéwało silnie, na rozległym placu pakowała głęboka cisza, oczy wszystkich w jednę stronę patrzyły. Sądzę, że w owéj chwili nie tylko mnie, lecz i moim towarzyszom serce biło mocniéj niż zwykle.
Czekaliśmy z jakie dziesięć minut.
Nagle po calem wojsku przeleciał jakiś szmer do szumu wiatru podobny, gdzieś zdaleka ozwała się muzyka: na to hasło zagrzmiały wszystkie trąby, generałowie i dostojnicy państwa nizko pochylili głowy, masztalerze, straż, żołniérze przyklękli na jedno kolano i, z ust całego tego tłumu wydobył się jeden przeciągły, potężny okrzyk: Niechaj Bóg strzeże naszego Pana!
Sułtan zbliżał się ku nam.
Jechał na koniu, na czele wielkiego orszaku dworzan podążających za nim piechotą, z których jeden trzymał nad jego głową olbrzymi parasol.
W odległości kilku kroków od Posła zatrzymał się; część jego orszaku zamknęła czworobok, reszta dworzan pozostała przy nim.
Ów ponury mistrz ceremonii z sękatym kijem zawołał głosem donośnym: Poseł Italii!
Nasz Poseł, z odkrytą głową, w towarzystwie tłumacza, zbliżył się do sułtana.
Mulej-el-Hassen rzeki doń najprzód po arabska: Witaj nam, witaj! a potém zapytał go, czy podróż była pomyślną, czy nie miał powodu uskarżać się na eskortę lub na przyjęcie gubernatorów.
Ale my, co prawda, nie słyszeliśmy tego wszystkiego. Byliśmy oczarowani, zachwyceni sułtanem. Ten sułtan, którego, przed jego poznaniem, wyobraźnia przedstawiała nam jako ponurego, dzikiego, okrutnego despotę, był natomiast najpiękniejszym, najbardziej sympatycznym młodzieńcem, o jakim może roić główka odaliski. Wysoki, kształtny, wysmukły, ma oczy wielkie, pełne słodyczy, piękny nos orli, twarz ciemną doskonałego owalu, brodę czarną, krótką, i wyraz szlachetny, pełny jakiéjś rzewnéj zadumy. Płaszcz śnieżny od głowy aż do stóp mu spływał; kaptur wysoki przykrywał zawój; na obnażonych nogach miał żółte pantofle; siedział na dużym koniu białym jak mléko, w zielonym rzędzie ze złotemi strzemionami. Cała ta białość, oraz ten płaszcz długi szeroki, czyniły go podobnym do kapłana, a jednocześnie nadawały mu jakiś wdzięk kobiécy, jakąś ujmującą, pełną prostoty, powagę, zgadzającą się wybornie z prześlicznym wyrazem jego twarzy. Parasol (godło władzy), który jeden z dworzan trzymał nad nim nieco pochyło, parasol wielki, okrągły, z wierzchu jedwabny amarantowy, ze spodu niebieski, haftowany złotem, z dużą gałką złoconą u góry, służył za tło dla jego postaci. Wdzięczna postawa, wzrok, w którym, oprócz zamyślenia, błyszczał uśmiéch wesoły, głos cichy, jednostajny niby szmer strumyka, cały układ, słowem cała jego postać miała w sobie coś szczerego, ujmującego i uroczystego zarazem, co wzbudzało jednocześnie sympatyą i głęboki szacunek. Wyglądał na lat trzydzieści lub trzydzieści trzy najwyżéj.
— Cieszy mię to nie pomału, rzekł, iż król Italii, przysłał swego Posła aby wzmocnić jeszcze bardziéj ową dawną przyjaźń, która nas łączy. Dom Sabaudzki nigdy nie toczył wojny z Marokko. Kocham dom Sabaudzki, i z radością, z uwielbieniem śledziłem za owymi wielkimi wypadkami, które spełniły się pod jego przewodnictwem w Italii. Za czasów starożytnych Rzymian, Italia była krajem najbardziéj potężnym na świńcie. Potém rozdzieliła się na siédm państw. Moi przodkowie byli przyjaciółmi wszystkich tych siédmiu państw, a ja teraz gdy owe siédem państw złączyły się w jedno, skupiłem w sobie dla tego jednego całą tę przyjaźń, którą moi przodkowie żywili dla każdego z nich zosobna.
Nasz Poseł, pomiędzy innemi rzeczami, powiedział, iż król włoski przysyła mu swój portret.
— Jestto dar drogi, rzekł, i każę go zawiesić w moim sypialnym pokują naprzeciwko pewnego zwierciadła, które jest piérwszym przedmiotem, na który wzrok mój pada gdy się budzę: a tak, co rano, skoro tylko oczy otworzę, będę w niém widział odbicie oblicza króla Italii i myśli moje zwrócę ku niemu.
Po chwili zaś dodał:
— Jestem bardzo zadowolony i życzyłbym sobie, abyście przez czas dłuższy zabawili w Fez, i mam nadzieję, że przechowacie o nim miłe wspomnienie po powrocie do waszéj pięknéj ojczyzny.
Podczas gdy mówił to wszystko, ciągle niemal miał oczy zwrócone na głowę swego konia. Chwilami zdawało się, iż chce się uśmiéchnąć; lecz wówczas czemprędzéj brwi ściągnął jakgdyby dla tego, aby przywołać na twarz swoją monarszą powagę. Nie ulega wątpliwości, iż miał wielką ochotę przyjrzéć się tym siedmiu dziwnym, czarnym figurom, które stały o dziesięć kroków od jego konia; ale nie chcąc dać tego poznać po sobie, nie patrzył na nas prosto, lecz najprzód powiódłszy wzrokiem do koła, potém, od razu, bystrém przelotném spojrzeniem ogarniał nas wszystkich na chwilę, i wtenczas w oczach jego błyszczał wyraz nieopisanéj, dziecinnéj jakiéjś wesołości, który tworzył zabawną sprzeczność z powagą całéj postaci. Wielki orszak dworzan, który stał za nim i po bokach, wyglądał jak skamieniały. Wszystkie oczy były zwrócone na niego, wszyscy ci ludzie zdający się oddech tamować, wyrażali na swych nieruchomych twarzach uwielbienie bez granic. Dwaj maurowie, drżącemi rękami, oganiali muchy z nóg jego; inny maur od czasu, do czasu zlekka ręką przeciągał po kraju jego płaszcza jakby dla oczyszczenia go od wpływu powietrza, z którem musiał się stykać; czwarty maur gładził grzbiet jego konia z tak głębokiém uszanowaniem, jak gdyby ów koń, którego się dotykał był jakąś świętością; ten, który trzymał parasol, stał, nieruchomy jak posąg, ze spuszczonemi oczami, zawstydzony, przestraszony niemal zaszczytnym obowiązkiem. który pełnił. Wszystko do koła sułtana wyraża jego olbrzymią potęgę, niezmierzoną odległość dzielącą go od reszty ludzi, posłuszeństwo bez granic, fanatyczne poświęcenie, i jakąś dziką, że tak powiem, pełną bojaźni miłość, która zdawała się prosić o to, aby krwią przelaną módz dowieść swéj siły. Był on czémś więcéj niż monarchą dla tych ludzi, był dla nich Bogiem.
Poseł podał mu swój list wierzytelny i przedstawił komendanta, kapitana i wice-konsula, którzy zbliżali się doń po kolei i stali przed nim przez chwilę z pochyloną głową.
Ordery komendanta wzbudziły w nim widocznie Pewną ciekawość, bo się im uważnie przyglądał.
— To, rzekł następnie Poseł, wskazując na nag czterech, jest lekarz, inni trzéj uczeni.
Oczy moje spotkały się z oczami sułtana, i wszystkie myśli, wszystkie te uwagi, z których zaczynałem już układać plan przyszłego opisu, na raz pomięszały mi się w głowie.
Sułtan zapytał ciekawie, który z nas jest lekarzem.
— Ten pan naprawo, powiedział tłumacz.
Popatrzył nań z uwagą.
Potém prawą ręką robiąc ruch pełen wdzięku rzekł: Niech pokój będzie z wami! Niech pokój będzie z wami! Niech pokój będzie z wami!
I konia zawrócił.
Muzyka ozwała się, zagrzmiały trąby, dworzanie pochylili głowy, straże, żołniérze, słudzy przyklękli na jedno kolano i po raz drugi ze wszystkich piersi wydobył się okrzyk wielki; Niechaj Bóg strzeże naszego Pana!
Kiedy oddalił się sułtan, dwa orszaki dostojników zmięszały się z sobą, a ku nam pośpieszyli: Sid-Mussa, jego dwaj synowie, jego urzędnicy, minister wojny, minister skarbu, wielki szeryf Bakali, wielki mistrz ceremonii, najpierwsze osobistości dworu, uśmiéchając się, mówiąc głośno, poruszając rękami na znak radości. Wkrótce Sid-Mussa zaprosił posła do jednego z ogrodów sułtana na wypoczynek; wszyscy wsiedliśmy na koń, przejechaliśmy przez plac, przez ową tajemniczą uliczkę, która była w jego głębi i znaleźliśmy się w obwodzie monarszéj dzielnicy. Uliczki otoczone wysokiemi murami, placyki, dziedzińce, jakieś opuszczone walące się domy, domy inne, które budować zaczęto, bramy w łuki, kurytarze, ogródki, małe meczety, słowem cały labirynt; a wszędzie mnóstwo pracujących robotników, sług, wart i od czasu do czasu w jakiemś zakratowanym okienku albo w drzwiach uchylonych twarz niewolnicy: oto wszystko cośmy po drodze widzieli. Ani jednego okazalszego gmachu; oprócz licznych straży, żadnéj nawet innéj skazówki, z której możnaby się było domyślée, iż tu zamieszkał monarcha. Przybyliśmy do obszernego, «upuszczonego ogrodu, w którym długie, cieniste aleje krzyżowały się pod prostym kątem w małych odstępach, który otaczał mur bardzo wysoki, jakby jakiś ogród klasztorny; ztamtąd po krótkim wypoczynku wróciliśmy do domu, szerząc po drodze (lekarz, ja i malarze) wesołość wywołaną naszymi frankami i postrach klakami.
Przez cały ów dzień nie mówiono o niczém, tylko o sułtanie. Oczarował nas wszystkich. Ussi ze sto razy co najmniéj próbował kreślić jego postać, lecz w ostatku, zrozpaczony, cisnął w kąt swój ołówek. Obwołaliśmy go zgodnie najpiękniejszym, najbardziéj ujmującym ze wszytkich mahometańskich monarchów; a pragnąc by to nasze obwołanie było prawdziwie narodowém. umyśliliśmy również wysłuchać w tej mierze zdania kucharza i majtków.
Kucharz, który dla tego wszystkiego na co dotychczas patrzył od Tangieru do Fez, miał wiecznie i zawsze niezmienny uśmiech litosnéj pogardy, okazał się bardzo wspaniałomyślny z sułtanem.
— Nie ma co mówić, rzekł, przystojny człowiek: ale warto byłoby, aby zwiedził trochę świata, aby pojechał tam, gdzie jest nauka.
Owém tam, był naturalnie Turyn. Luigi, chociaż neapolitańczyk, był jednak lakoniczniejszy od kucharza. Kiedy go zapytano jakie wrażenie sprawił na nim sułtan, namyślał się przez chwilę a następnie powiedział z uśmiéchem:
— Już to ja przeczuwałem, iż w tym kraju nawet i król nie nosi skarpetek!
Najbardziej śmiesznym był Ranni. No a ty co powiész o sułtanie? zapytał go komendant.
— A to powiem, odrzekł nie namyślając się długo i z największą powagą, iż nieborak wyglądał tak, jakby się bardzo przestraszył.
— On! zawołał komendant. I kogóż miałby się przestraszyć?
— A nas. Czyż pan komendant nie zauważył, jak zbladł i jak mówił po cichu? Myślałem iż mu tchu zabraknie.
— Ranni! ależ tyś oszalał! Zastanów się tylko: on śród tylu dworzan, śród tak licznego wojska miałby się nas obawiać?
— Tak mi się wydało, odrzekł Ranni ze zwykłym spokojem.
Komendant popatrzył nań przez chwilę wzrokiem, którego wyrazu nie potrafię opisać; - potém westchnął i głowę oparł na rękach jak człowiek trochę zmartwiony i mocno zniechęcony.
Tego samego wieczoru, weszło do pałacu dwu maurów prowadzonych przez Selama, którzy, nasłuchawszy się cudów o naszych klakach, chcieli je zobaczyć. Przyniosłem je i otworzyłem w ich oczach. Obaj, z wielką ciekawością zajrzeli do kapeluszy i okazali niemałe zdziwienie. Zdawało im się zapewne, że wewnątrz nich znajdą jakąś zawikłaną maszyneryą z kółek i sprężyn, a nie widząc tam nic zgoła, może się upewnili jeszcze bardziéj w tém mniemaniu, tak rozpowszechnioném śród maurów, iż w każdéj rzeczy należącéj do chrześcian jest cóś szatańskiego. Ależ tam nie niema, zawołali jednocześnie! Lecz właśnie na tém polega, odpowiedziałem im przez Selama, na tém polega cudowna własność tych nadzwyczajnych kapeluszy, iż to co robią, robią bez pomocy maszyny! Selam zaśmiał się, oni domyślili się żartu, a ja widząc to zacząłem wykładać im, o ile mogłem najjaśniéj, machineryą składanych kapeluszy. Wszakże zdaje mi się, iż niezbyt wiele z tego zrozumieli. Potém, wychodząc, spytali, czy chrześcianie kładą sobie te sprężyny na głowę dla zabawki. A ty, zapytałem Selama, cóż ty myślisz o tych kapeluszach? Myślę, odpowiedział, z miną arcy-pogardliwą, dotykając się końcem palca mego cylindra, że gdybym miał żyć lat sto w waszym kraju, być może, z czasem i jabym się ubierał tak, jak się tam ubierają; pogodziłbym się z butami, krawatami a nawet z tym krojem sukni i z temi brzydkiemi barwami, które podobają się panom; ale takiej ozdoby jak ta, téj szkaradnéj czarnéj rzeczy... ab! Bóg mi świadkiem, wołałbym raczéj umrzéć, niż w nią się ustroić!


W tém miejscu rozpoczyna się mój dziennik, który pisałem podczas naszego pobytu w Fez, począwszy od dnia uroczystego przedstawienia się poselstwa sułtanowi, aż do wyjazdu do Mekinez.
∗             ∗
20 maja.

....Dzisiaj, główny stróż pałacowy dał nam, niby ociągając się, niby potajemnie, klucz od tarasu, zalecając przy tém usilnie, abyśmy się zachowywali spokojnie i ostrożnie. Zdaje mi się, iż musiał odebrać rozkaz nie odmawiania nam wprawdzie tego klucza, lecz oddania go wówczas dopiéro gdy sami o niego prosić będziemy. Trzeba bowiem wiedziéć, iż w Fez (podobnie jak i we wszystkich innych marokańskich miastach) tarasy należą do kobiét i są uważane za część haremu. Weszliśmy więc na ów taras bardzo obszerny, otoczony zewsząd murem wyższym od zwyczajnego wzrostu człowieka, w którym było kilka okien w kształcie strzelnic. Ponieważ pałac sam przez się jest bardzo wysoki, a do tego stoi na wysokiem miejscu, z tarasu zatém roztaczał się widok rozległy na tysiące innych białych tarasów, na wzgórza poblizkie i na dalekie góry; w dole, u stóp naszych, znajdował się mały ogródek, w środku którego wznosiła się olbrzymia palma, półtora raza tak wielka jak pałac. Zbliżywszy się do okien zdało nam się, iż jesteśmy przeniesieni w jakiś świat nowy, nieznany. Na bliższych i dalszych tarasach było dużo kobiét, które, sądząc z ubrania, musiały po największéj części należeć do klasy zamożnéj, dużo pań, mógłbym powiedziéć, gdyby tytuł pani wolno było stosować do kobiét maurytańskich. Niektóre siedziały na murach, inne przechadzały się zwolna, jeszcze inne z szybkością wiewiórki przeskakiwały z tarasu na taras, chowały się, znów się zjawiały, biegały, pluskały wodą na siebie, śmiejąc się przy tém jak szalone. Niejedna z nich siedziała w postawie, którąby niezawodnie zmieniła natychmiast, gdyby mogła wiedziéć, iż oko mężczyzny jest na nią zwrócone. Były tam stare i młode kobiéty, dziewczynki ośmio i dziewięcioletnie, a wszystkie w strojach dziwnego kroju i barw najjaskrawszych. Każda z nich prawie miała długie warkocze spadające na ramiona; chustkę jedwabną czerwoną lub zieloną do koła głowy na kształt przepaski; rodzaj kaftana z szérokimi rękawami, barwy jasnéj, żywej; pas niebieski albo ponsowy; coś nakształt kamizelki aksamitnéj otwartéj na piersiach; spodenki, żółte pantofle i grube srebrne kółka na nogach przy kostce. Służące i dzieci nie miały na sobie nie oprócz koszuli. Tylko od jednéj z tych pań tak niewielka stosunkowo dzieliła nas przestrzeń, iż mogliśmy dokładnie przyjrzéć się jej twarzy. Była to kobiéta lat około trzydziestu, ubrana wspaniale, stojąca na tarasie, który znajdował się bardzo blisko od naszego i znacznie od niego był niższy. Stała przy murku, głowę na ręku oparła, i patrzyła w dół do ogrodu. Przez teatralną lornetkę zaczęliśmy się jéj przyglądać. O, Boże! jakżeż była wymalowana! Pod oczami czarne pręgi antimonium, róż na policzkach, bielidło na całéj twarzy i szyi, héné czerwone na paznokciach; naprawdę wyglądała jak paleta malarska. A pomimo wszystko i pomimo lat trzydziestu była jednak piękną: twarzyczka pulchna, dwoje ocząt prześlicznych, marzących, ocienionych długimi rzęsami; nosek z lekka zadarty; usteczka malutkie i, używając ulubionego porównania maurytańskich poetów, okrągłe jak pierścień; kształty sylfidy, których wdzięk i miękkość lekki jéj strój uwydatniał. Zdawała się być smutną; kto wié, może przyczyną jej smutku była jakaś rywalka, jakieś piętnastoletnie dziecię, jakaś czwarta żona, która przed paru dniami weszła do haremu i dla któréj mąż i pan o niéj zapomniał! Od czasu do czasu spoglądała to na grube warkocze, które jej na piersi spadały, i wzdychała nieboga. Jednemu z nas wymknęło się jakieś słówko niebaczne; usłyszawszy głos drgnęła, spojrzała w górę, spostrzegła nas, szybko a zręcznie jak kołeczka przesadziła murek, skoczyła na sąsiedni niższy taras i znikła. Chcąc widziéć lepiéj posłaliśmy po krzesło; gdy je przyniesiono pociągnęliśmy na losy kto ma z niego piérwszy skorzystać; mnie się dostało, przysunąłem je do muru, stanąłem na niém i znalazłem się na takiéj wysokości, iż mogłem się oprzéć rękami na ogrodzeniu tarasu. Niech mi darowaném będzie to nie zbyt skromne co prawda porównanie, którego tu użyję, ale muszę powiedzić, iż pojawienie się moje tam w górze, było jakby pojawieniem się nowego planety na niebie Fezu. Spostrzeżono mnie zaraz z domów pobliskich; kobiéty pierzchły, znikły, ukazały się na dalszych tarasach, oznajmiły o niezwykłém zjawisku sąsiadkom; wiadomość ta, podawana z ust do ust i z tarasu na taras, w parę minut obiegła co najmniéj pół miasta: całe tłumy ciekawych cór Ewy pojawiły się na domach, ich oczy na mnie zawisły. Doznałem jakiegoś przykrego zakłopotania i schowałbym się z pewnością za murek, gdyby nie piękność roztaczającego się przedemną obrazu, która mię przykuła do miejsca. Setki dorosłych kobiét i dziewczynek stały na tarasach, na wieżyczkach, na schodach zewnętrznych; wszystkie były w moją stronę zwrócone, wszystkie od najbliższych, których twarze zdziwione mogłem dokładnie rozpoznać, aż do innych dalszych i najdalszych, z dzielnic odległych, które wyglądały jakby małe plamki białe, zielone i czerwone, przystrojone w barwy najbardziéj jaskrawe: niektóre tarasy przypominały grzędy kwiatowe; wszędzie ruch, snowanie się, głowy w górę wzniesione, ruchy wyraziste. Naprawdę zdawaćby się mogło, iż wszystkie te kobiéty przyglądają się jakiemuś nigdy niewidzianemu zjawisku na niebie. Aby całego miasta nie przewrócić, jak to mówią, do góry nogami, zeszedłem z krzesła i przez kilka minut nikt na nie nie wstąpił. Potém inna gwiazda. w osobie pana Biseo, weszła nad Fezem: i na niego również zwróciły się tysiące oczu; lecz naraz, na jakimś dalekim tarasie wszystkie kobiéty odwróciły się szybko od niego i skupiły się na przeciwległéj stronie, patrząc w dół na ulicę. Te same obroty powtórzyły się na znacznej przestrzeni i na innych tarasach. W piérwszéj chwili nie mogliśmy zrozumieć, coby się stać miało. Wicekonsul odgadł to najpierwszy. Nie lada wypadek! rzekł z miną poważną; po ulicach przechadzają się komendant i kapitan. Rzeczywiście, po niejakim czasie, na jednam ze wzgórzy, które nad miastem panują, ukazały się czerwone mundury żołniérzy eskorty, a pośród nich, patrząc przez lunetę, poznaliśmy komendanta i kapitana. Wkrótce potém nowa zmiana frontu na wielu tarasach zawiadamia nas o przejściu innej garstki włochów, a po upływie dziesięciu minut spostrzegamy na drugiém wzgórzu biały czepek egipski Ussiego i angielski kapelusz pana Morteo. Następnie uwaga ogółu znowu wyłącznie na nas się skupiła i kto wie jak długo, korzystając z niéj, bylibyśmy jeszcze zostali na naszym posterunku, gdyby nie széść młodych trzpiotek na sąsiednim tarasie, széść trzynasto czy czternastoletnich niewolnic, które w sposób tak nieprzyzwoicie zuchwały zaczęły przyglądać się nam i chichotać, iż zostaliśmy zmuszeni, chociażby przez sam wzgląd na ów szacunek, który winniśmy byli żywić dla siebie, jako dla przedstawicieli chrześciaństwa i cywilizacji w barbarzyńskim tym kraju, pozbawić płeć piękną! marokańskiéj stolicy naszego czarującego widoku.

∗             ∗

Wczoraj byliśmy na obiedzie u wielkiego wezyra Taiba Ben Jamani, przezwanego Boaszeryn, co podług jednych ma znaczyć: zwycięzca w grze w piłkę, a podług innych: ojciec dwudziestu synów: powiedziałem: u wielkiego wezyra, choć wprawdzie Taib Ben Jamani nigdy nim nie był a tytuł ten odziedziczył po swoim ojcu, który piastował ów wysoki urząd za panowania poprzedniego sułtana.
Służącego wezyra, który zaproszenie przynosił, przyjął Poseł w naszej obecności.
— Wielki wezyr Taib Ben Jamani Boaszeryn, rzekł on z wielką powagą, prosi Posła Italii i jego towarzyszów, aby raczyli spożyć dziś obiad w jego domu.
Poseł podziękował.
— Wielki wezyr Taib Ben Jamani Boaszeryn. powiedział następnie sługa z tą samą niewzruszoną powagą, prosi również Posła Italii i jego towarzyszy, aby udając się do jego domu zabrali z sobą widelce i noże, tudzież aby przyprowadzili swoje sługi, któreby im podczas obiadu służyły.
Wyruszyliśmy nad wieczorem, wszyscy we frakach i białych krawatach, konno, ze zwykłym orszakiem żołniérzy. Nie przypominam już sobie, w któréj stronie miasta znajduje się dom wezyra, lecz to wiem tylko, iż po drodze do niego, przez czas bardzo długi, jechaliśmy to w dół, to pod górę, skręcaliśmy ciągle to w prawo, to w lewo, po uliczkach krętych, nudnych, ponurych, mając całą uwagę na to jedynie zwróconą, aby nie dać upaść naszym mułom, które się potykały i ślizgały co chwila, i schylać głowy, aby nie uderzyć się o nizkie wilgotne sklepienie nieskończenie długich galeryj.
Pozsiadaliśmy z koni w ciemnej bramie naksztalt kurytarza i weszliśmy na obszerny dziedziniec czworokątny, z mozaikową podłogą, otoczony wysokimi, białymi słupami, nad którymi pochylały się małe łuki, ozdobione arabeskami ze stiuku i pomalowane na zielono. Było to jakiś dziwaczne, maurytańsko-babilońskie budownictwo, które wywołało w nas miłe zdziwienie. Na środku dziedzińca z siedmiu białych czasz marmurowych wytryskało prosto w górę siedm słupów wody, które sprawiały szmer podobny do szmeru ulewnego dészczu. Wszędzie do koła były małe drzwi poprzymykane i okienka o dwu lukach przedzielone słupkiem. W środku obu krótszych boków dziedzińca, dwoje wielkich drzwi otwartych na roścież, które wiodły do dwu sal. Na progu jednej z tych sal stał wielki wezyr, za nim dwaj starzy maurowie jego krewni; na prawo i na lewo dwa szeregi niewolników i niewolnic.
Po zamienieniu zwykłych pozdrowień i ukłonów wielki wezyr na materacu rozesłanym wzdłuż ściany skrzyżował nogi, przycisnął sobie do brzucha obu rękami wielką, okrągłą poduszkę, jest to jego zwykła, ulubiona postawa, i już przez cały wieczór ani się poruszył.
Był to człowiek cztérdziestoletni, czerstwy, zdrowy, o prawidłowych rysach, ale niesympatyczny, bo jego oczy rzucały co chwila jakieś podejrzliwe i zdradzieckie błyski. Na sobie miał biały kaftan i biały zawój. Mówił z niezmierną żywością i śmiał się głośno za każdém słowem, które czy to sam powiedział czy od innych usłyszał, a śmiejąc się, głowę w tył zarzucał i széroko usta otwierał.
Na ścianach, w ramkach pod szkłem wisiało kilka wyjątków z Koranu, złotemi głoskami; w środku sali stał prosty stół, nieróżniący się niczém od stołów naszych wiejskich gospód i kilka niemniéj prostych krzeseł; do koła były białe materace, na które pokładliśmy nasze kapelusze.
Sid-Ben-Jamani wszczął ożywioną rozmowę z Posłem; zapytał go czy nie jest żonaty, dla czego się nie żeni, powiedział, iż gdyby miał żonę, uczyniłby mu niemałą przyjemność przyprowadzając ją do niego na obiad; że Poseł angielski był raz u niego na obiedzie z swoją córką, która się zabawiła wybornie; że wszyscy Posłowie powinni byliśmy się ożenić chociażby dla tego, by swoim żonom dać możność poznania takiego miasta jak Fez, i aby je do niego przyprowadzać na obiady. Rozmowa téj treści, przeplatana głośnymi wybuchami śmiéchu dostojnego gospodarza, przeciągnęła się dość długo.
Podczas gdy mówił wielki wezyr, ja i dwaj malarze, siedząc na progu drzwi wchodowych, pogadaliśmy zpod oka na niewolnice, które stopniowo, ośmielone tym wyrazem dziecinnéj niemal ciekawości, który na naszych twarzach dostrzegły, przysunęły się ku nam, niewidziane od wielkiego wezyra, tak blizko, iż prawie nas dotykały swém ubraniem i stały nieruchome, przyglądając się nam i pozwalając przyglądać się sobie z pewném zadowoleniem. Było ich ośm; dziewczęta hoże, zdrowe, w wieku od lat piętnastu do dwudziestu; niektóre mulatki, inne murzynki, o wielkich czarnych oczach, nozdrzach rozszerzonych, piersiach wydatnych; wszystkie biało ubrane, przepasane szerokimi, haftowanymi pasami; na obnażonych nogach miały przy kostce grube srebrne kółka, na rękach również, aż po ramię, bransolety, w uszach duże srebrne zausznice w kształcie pierścieni. Zdało nam się, iż gdyby ręka chrześcianina chciała je uszczypnąć w pulchne policzki, nie wywołałoby to z ich strony żadnego oburzenia. Ussi zwrócił uwagę Bisea na prześliczną nogę jednéj z nich, dziewczyna to spostrzegła i zaczęła przyglądać się swoim nogom z wielką ciekawością. Wszystkie inne poszły za jéj przykładem, porównywając swoje nogi z nogami owéj pierwszéj. Ussi wyprostował z hałasem swój klak; cofnęły się przestraszone; jednak po chwili uśmiéchnęły się i znowu ku nam podeszły. Nagle, na głos wielkiego wezyra rozkazującego, aby nakrywano do stołu, niewolnice pierzchły w różne strony.
Do stołu nakryli nasi żołniérze. Jeden ze służących wezyra postawił na środku stołu trzy grube wielkie pochodnie z różnobarwnego wosku. Naczynie stołowe należało do wielkiego wezyra: ani dwu jednakowych talerzy; były tam duże i małe, białe i malowane, z drogiéj porcelany i z najprostszéj gliny. Serwety należały również do gospodarza; były to małe bawełniane ściéreczki, rozmaitéj wielkości, nie obrobione, widocznie zrobione czyli pocięte z pośpiechem na parę godzin przed obiadem.
Noc już zapadła, kiedy zasiedliśmy do stołu. Wielki wezyr powstał na swym materacu, z poduszką w objęciach, śmiejąc się i rozmawiając ze swymi dwu krewniakami.
Nie będę opisywał obiadu; nie chcę wywoływać bolesnych wspomnień. Dość, skoro powiem, iż składał się on z trzydziestu potraw, to jest z trzydziestu kar za grzechy, nie licząc w to owych pomniejszych umartwień, jakiemi były słodkie dania.
Po piętnastym półmisku, z powodu iż każdy z nas czuł coraz silniéj jak trudném stawało się prowadzenie dalszéj walki bez pomocy chociażby kilku kropelek pokrzepiającego wina. Poseł, litując się nad nami, polecił panu Morteo kazać zapytać Wielkiego Wezyra, czy mu to nie sprawi przykrości, jeżeli poślemy do domu po parę butelek szampana.
Pan Morteo powiedział coś pocichu Selamowi a Selam natychmiast toż samo powtórzył na ucho Wielkiemu Wezyrowi.
Jego Ekscellencya również pocichu dała jakąś długą odpowiedź Selamowi, podczas któréj my wszyscy wzrok niespokojny utkwiliśmy w jéj dostojném obliczu. Lecz oblicze to nie zdawało się zapowiadać niepomyślnego.
Selam podniósł wreszcie głowę i, z miną zasmuconą, podchodząc do pana Morteo, powiedział mu cos do ucha, a pan Morteo zadał nam cios ostateczny, objawiając odpowiedź Wielkiego Wezyra w następujących wyrazach:
— Wielki Wezyr powiada, iż nie miałby nic przeciwko temu.... że nawet przystałby chętnie.... ale że pewna okoliczność staje tu na przeszkodzie... ta mianowicie, iż powalałyby się szklanki... a może nawet i stół... i że w każdym razie widok.... zapach a zresztą już sama przez się rzecz tak niezwykła.
— Rozumiem, odrzekł poseł; — nie mówmy o tém więcéj.
Twarze nasze wydłużyły się i przybrały jakiś zielonawy odcień.
Po skończonym obiedzie Poseł z wielkim wezyrem pozostał, a my wyszliśmy z sali. Ciemno i deszczyk zaczął padać. W głębi dziedzińca, w drugiéj sali oświeconéj pochodnią, jedli obiad, siedząc na ziemi, nasz kaid, jego oficerowie i sekretarz wielkiego wezyra. We wszystkich oknach, znajdujących się w cztérech murach opasujących dziedziniec i oświetlonych wewnątrz, ukazywały się i nikły na przemiany, zarysowując się czarno na owém tle jasnem, kobiéce i dziecinne główki. Na dole, przez pewne drzwi uchylone, dostrzegliśmy wspaniale oświetloną salę, a w niéj po środku gromadkę siedzących i leżących żon i kochanek wielkiego wezyra, w dyademach świecących jakby królowe; lecz nie mogliśmy przyjrzéć się im dokładnie, bo je zasłaniał zlekka dym kadzideł, które w kadzielnicach u ich stóp się paliły. Słudzy i niewolnice snuli się pomiędzy salą, jadalną i kuchnią, przechodzili przez dziedziniec, otwierali i zamykali drzwi rozmaite, wchodzili do domu i wychodzili z niego; pomimo iż do pięciudziesięciu osób krzątało się w taki sposób, nie słyszeliśmy ani głosów, ani kroków, ani szmeru żadnego. Była to scena niema; tajemnicza, jak fantasmagoryczny obraz, któréj przyglądaliśmy się długo w milczeniu, zdumieni, ukryci w ciemnym kątku dziedzińca.
Wychodząc, spostrzegliśmy zawieszoną na jednym ze słupów dziedzińca dużą dyscyplinę skórzaną, opatrzoną licznemi węzłami. Tłumacz zapytał jednego ze sług wielkiego wezyra, jakiż niéj robią użytek.
— Nas chłoszczą, — odpowiedział krótko.
Wsiedliśmy na koń i ruszyliśmy z powrotem do domu, w sporym orszaku sług wielkiego wezyra, z których każdy niósł dużą latarnię. Noc była ciemna, deszcz lał jak z cebra. Trudno sobie wystawić dziwne wrażenie, które sprawiała ta długa kalwakata, te latarnie, ten oddział ludzi zbrojnych i zakapturzonych, ten ogłuszający tentent koni, ten hałas dzikich okrzyków, w labiryncie wązkich uliczek i krytych Przejść śród głębokiéj ciszy uśpionego miasta. Było to coś, niby pochód żałobny w krętych kurytarzach katakumb, lub niby wyprawa nocna żołniérzy, podążających na jakąś wycieczkę do nieprzyjacielskiego obozu po podziemnych galeryach twierdzy. Naraz orszak stanął, zaległa cisza grobowa i na przedzie, jakiś głos gniewny zawołał: Ulica zamknięta! — W chwilę potém rozległ się stuk uderzeń szybko następujących po sobie. To żołniérze eskorty usiłowali wyłamać, przy pomocy kolb, jednę z tych tysięcy bram, które podczas nocy zagradzają przejście po ulicach Fezu. Robota trwała czas pewien; błyskało, rozlegał się łoskot piorunów, szumiała ulewa; służący i żołniérze snuli się po uliczce z latarniami, rzucając długie cienie na mury; kaid, stojąc na strzemionach, groził niewidzialnym mieszkańcom domów sąsiednich; a my napawaliśmy się widokiem tego pięknego iście rembrantowskiego obrazu. Nareszcie dał się słyszéć wielki trzask i łoskot, runęły wrota i pojechaliśmy daléj. W niewielkiéj odległości od domu, pod nizkiém ponurém sklepieniem, sześciu żołniérzy piechoty prezentowało nam broń jedną ręką, trzymając w drugiéj zapaloną świeczkę; była to scena ostatnia z owego fantastycznego przedstawienia, które się nazywało: obiad u wielkiego wezyra. — A nawet nie ostatnia, gdyż właściwie mówiąc ostatnia była ta, kiedy zaledwie stanąwszy na naszym dziedzińcu, rzuciliśmy się chciwie na sardynki i na butelki Bordeaux, a Ussi, podnosząc wysoko nad naszemi głowami szklankę napełnioną winem, zawołał uroczyście:

— Jego Ekscellencyi Sidi-Ben-Jamaniemu Boaszerynowi, wielkiemu wezyrowi Marokko, przebaczając mu po chrześciańsku, toast ten Stefan Ussi poświęca!
∗             ∗

Sułtan przyjął Posła na posłuchaniu prywatném. Sala przyjęć jest biała, duża i pozbawiona wszelkich ozdób, jak więzienie. Jedyne jéj upiększenie stanowi moc niezliczona zégarów najrozmaitszéj wielkości i najrozmaitszego kształtu, które częścią stoją na podłodze jedne przy drugich wzdłuż ścian, częścią nagromadzone są na stole w środku sali. Trzeba wiedziéć, iż zegar dla maura jest przedmiotem podziwu, uwielbienia i rozrywki. Sułtan siedział ze skrzyżowanymi nogami w małéj alkowie, na wysokości jednego metra od ziemi, na podwyższeniu z drzewa. I teraz, podobnie jak w dniu owego piérwszego uroczystego przyjęcia, okrywał go płaszcz śnieżnéj białości z kapturem nasuniętym na głowę; jego nogi były obnażone; zielony sznur, na którym zapewne musiał wisiéć sztylet, od ramienia ukośnie przechodził mu przez piersi, żółte pantofle stały obok w kąciku. W takim stroju i w takiéj postawie sułtani marokańscy przyjmują wszystkich posłów; ich tronem, jak powiedziesułtan Abd-er-Rhaman, jest koń, ich baldachimem niebo. Poseł już poprzednio wyraziwszy swoje życzenie w téj mierze Sid-Mussiemu, znalazł przed podniesieniem, na którém sułtan zasiadł, skromne krzesełko i na znak dany przez władcę, usiadł na niém; pan Morteo, tłumacz musiał stać przez cały czas posłuchania. Jego Cesarska Mość Mulej el Hassen mówił długo, nie poruszywszy ani razu rąk swoich pod płaszczem, nie robiąc najmniejszego ruchu głową, nie zmieniając ani na chwilę zwykłéj jednostajności swego słodkiego, dźwięcznego głosu. Mówił o potrzebach swego Państwa, o handlu, o przemyśle, o traktatach, wchodząc w najdrobniejsze szczegóły, z wielką znajomością rzeczy i z wielką prostotą w wysłowieniu się. Zadawał dużo zapytań, wysłuchiwał odpowiedzi z uwagą, i rzekł wreszcie z odcieniem lekkiego smutku w głosie: Wszystko to prawda, ale jesteśmy zmuszeni postępować naprzód bardzo powoli, dziwnie naprawdę musiały brzmiéć takie słowa w ustach sułtana Marokko! Widząc iż władzca, nawet w przerwach rozmowy, nie daje żadnego znaku, któryby miał wyrażać chęć zakończenia posłuchania, Poseł uznał za stosowne powstać. — Zostańcie jeszcze, — powiedział sułtan z prostotą i szczerością; miło mi jest z wami rozmawiać. Kiedy Poseł, wychodząc, raz ostatni pokłon mu oddał już na progu sali, on zlekka głowę pochylił i pozostał tak nieruchomy jak bożyszcze w swéj pustéj świątyni.


∗             ∗

Przyszła gromadka żydówek, aby zanieść do Posła nie wiem już jaką prośbę czy skargę.
Nikt z nas nie mógł się obronić od pocałunków, któremi pokrywały nasze ręce.
Były to żony, córki i krewne dwu zamożnych kupców; kobiéty prześliczne, o błyszczących czarnych oczach, z białą cerą, z purpurowemi ustami, z rękami małemi jak u dziecka. Dwie matki chociaż w wieku podeszłym, nie miały wszakże ani jednego siwego włoska, a w wejrzeniu ich błyszczał jeszcze cały ogień młodości. Strój ich był wspaniały i malowniczy: na głowie trochę zsunięta na czoło chustka jedwabna jaskrawéj barwy, kaftaniczek żuawski z czerwonego sukna, suto naszywany szerokim złotym galonem; kamizelka ze złotogłowiu; wązka i krótka spódniczka z zielonego sukna również oszyte błyszczącemi galonami i pas jedwabny niebieski lub czerwony. Każda z nich wyglądała jakby jakaś azyatycka księżniczka; a dziwne przeciwieństwo z tym wspaniałym strojem stanowiły ich ruchy, ich układ, słowem cała ich postawa, wyrażająca służalcze jakieś uniżenie.
Wszystkie mówiły po hiszpańsku.
Po kilku minutach zaledwie spostrzegliśmy, że były bose a żółte pantofle trzymały pod pachą.
— Dlaczego nie włożycie pantofli? zapytałem jednę staruszkę.
— Jakto! — zapytała mnie ona, z kolei okazując zdziwienie, więc pan nie wié, że nam izraelitkom wolno nosić obuwie jedynie w Mella i że, wchodząc do maurytańskich dzielnic, musimy je zdejmować?
Ośmielone przez Posła włożyły wreszcie pantofle.
To co mi powiedziała owa staruszka jest prawdą. Nie istnieje wprawdzie żaden przepis, któryby je zmuszał chodzić, nie inaczéj, jak tylko boso w całém maurytańskiém mieście; ale obowiązano są zdejmować pantofle na pewnych ulicach, przed niektóremi meczetami i przed niektóremi kubami, co ostatecznie na jedno wychodzi. I nie jest to ani jedyne, ani największe upokorzenie, które żydzi znosić tu muszą. Nie mogą oni świadczyć w sądzie i obowiązani są, padłszy na twarz, przemawiać do trybunału; nie mogą miéć własności ziemskiéj lub domów poza obrębem swéj dzielnicy; nie mogą konno przez miasto przejeżdżać; nie mogą podnosić ręki na żadnego muzułmanina, chociażby nawet we własnéj obronie; wolno im wówczas tylko to uczynić, gdy zostają napadnięci w swoim domu; mężczyźni nie mogą ubierać się inaczéj, jak w ciemne barwy; musza biegnąc zanosić swoich umarłych na cmentarz, muszą prosić sułtana o pozwolenie zawierania związków małżeńskich, muszą wracać do Mella przed zachodem słońca, muszą opłacać straż maurytańską, która czuwa przy bramach ich dzielnicy, i muszą składać kosztowne dary sułtanowi w cztéry wielkie święta Islamizmu, oraz każdą razą gdy się rodzi nowy członek cesarskiego domu, lub gdy z nich który się żeni. Stan ich był jeszcze bardziéj opłakany przed wstąpieniem na tron sułtana Abd-er — Rhamana, który zabronił przynajmniéj aby ich krew przeléwano. Ale, nawet i przy najlepszych chęciach, nie mogliby sułtani losu tych nieszczęśliwych o wiele polepszyć, gdyż każdy nadany im przywiléj, każda ulga ze strony rządu pogorszyłaby ich położenie, drażniąc ową nieprzebłaganą, straszną nienawiść, którą maurowie są dla nich przejęci. I tak naprzykład wskutek rozkazu sułtana Solimana, który żydom dozwolił chodzić w pantoflach po mieście, tylu ich, zaraz piérwszego dnia, na ulicach Fezu zamordowano, iż oni sami, aby ujść całkowitéj zagłady, prosili o odwołanie wyroku. Niemniéj wszakże pozostają w tym wrogim dla nich kraju, a wzbogacając się w nim, służą za pośredników dla handlu pomiędzy Afryką i Europą. Rząd zaś, rozumiejąc dobrze, jak dalece dobrobyt państwa od nich zależy, wychodźtwu ich stawia nieprzełamaną niemal zaporę, przez zabranianie kobiétom żydowskim opuszczania Marokko. Służą, drżą, czołgają się w prochu: lecz nie oddaliby nawet za odzyskanie godności człowieka i wolności, owych stosów złotych pieniędzy, które ukrywają w ścianach brudnych swych domów.
W Fez jest ich blizko ośm tysięcy, podzielonych na synagogi, rządzonych przez rabinów, których władza i poważanie pośród nich jest wielkie.
Te biédne kobiéty pokazały nam kilka grubych bransolet srebrnych misternej roboty, kilka pierścieni z drogiemi kamieniami, i złote zausznice, które miały ukryte w zanadrzu! Spytaliśmy poco je ukrywają.
— Lękamy się maurów, — odpowiedziały po cichu, oglądając się podejrzliwie do koła. Obawiały się nawet i żołniérzy Poselstwa.
Pomiędzy niemi było kalka dziewczynek ubranych z równym przepychem jak i dorosłe kobiéty.
Jedna z nich stała przy matce, wyrażając na swéj twarzyczce wielką nieśmiałość. Poseł spytał matkę ile lat może miéć jéj córeczka. Odpowiedziała, iż ma lat dwanaście.
— Wkrótce pójdzie zamąż, rzekł Poseł.
— O! — zawołała matka; już jest za stara, aby wyjść zamąż.
Sądziliśmy, iż żartuje.
— Nie żartuję bynajmniéj, odpowiedziała matka, niemal zdziwiona tém naszém niedowierzaniem; spójrzcie panowie na tę inną, i mówiąc to, wskazała nam dziewczynkę o wiele młodszą.
— Skończy lat dziesięć za sześć miesięcy a już od roku jest mężatką.
Dziewczynka skinęła głową potwierdzająco. Nie mogliśmy w to uwierzyć.
— I cóż mam powiedziéć? — ciągnęła daléj matka skoro panowie wierzyć nie chcą. Oto, niech panowie zechcą przyjść do nas w sobotę, dla tego w sobotę, abyśmy mogli godnie ich przyjąć, a wówczas sami zobaczą męża téj kobiéty i świadków ślubu.
— A w jakim że wieku jest jej mąż? — spytaliśmy.
— Ma lat dziesięć skończonych.
Aby ostatecznie nas o tém przekonać, wszystkie inne kobiéty potwierdziły słowa owéj piérwszéj, dodając, iż należą do rzadkich wyjątków te dziewczynki, które wychodzą zamąż po dziesięciu latach; że zwykle dziesięcioletnie, często zaś ośmioletnie, a nieraz nawet i siedmioletnie mają już mężów, chłopców mniéj więcéj w równym z niemi wieku; i że, ma się rozumiéć, póki są tak małe, zarówno chłopcy jako téż i dziewczynki mieszkają przy rodzicach, którzy obchodzą się z nimi jak z dziećmi, karmią je, odziéwają, uczą a nawet i plażą bez najmniejszego względu na ich godność małżeńską; lecz taka żona i taki mąż są zawsze, zawsze, razem, a żona jest uległa mężowi...
Słysząc to wszystko, zdawało nam się, żeśmy na innym jakimś świecie; słuchaliśmy z otwartemi ustami nie wiedząc sami czy mamy się śmiać, czy oburzać, czy litować.
Podczas téj rozmowy dziewięcioletnia mężatka posyłała rączką buziaki wyżłowi pana Paxcot, uwiązanemu w kącie dziedzińca.
Biédne istoty! Litość brała patrzeć na to, jak pożegnawszy się z nami, pozdejmowały pantefle i wzięły je pod pachę, pochowały pierścienie i bransolety w zanadrze, a następnie w tym swoim stroju bogatym, tak piękne, poszły boso po kamienistéj, brudnéj ulicy, patrząc do koła z wyrazem błagalnego jakiegoś uniżenia, jakby dla tego, aby uniknąć obelg uderzeń i potrąceń przechodniów.


∗             ∗

Śniadanie u ministra wojny!
Przyjął nas, zaledwieśmy weszli, w ciasnym dziedzińcu, otoczonym cztérema niezmiernie Wysokiem i murami i ciemnym jak studnia. Z jednéj strony były drzwiczki, mające może cokolwiek więcej niż metr wysokości, z drugiej wielkie drzwi bez skrzydeł podwojowych i pokój biały, nagi, w którym oprócz materaca rozesłanego na podłodze, oraz kilku arkusików papiéru napisanych na sznurku i zawieszonych na ścianie (zapewne korrespondencyi Jego Ekscelencyi) nie było nic więcéj.
Minister nazywa się Sid-Abd-Allah Ben Hamed, jest starszym bratem Sid-Mussy, ma lat blisko sześćdziesiąt, płeć jego ciemna, prawie czarna, wzrost mały; jest to człowieczek chudy, trzęsący się, przygarbiony, cherlak w całém znaczenia tego wyrazu; niemniéj jednak powierzchowność jego i układ bardzo są miłe. Mówi mało, często oczy zamyka i uśmiécha się grzecznie, pochylając głowę na pół ukrytą pod olhrzymiém zawojem.
Po zamienieniu z nim kilku wyrazów, proszono abyśmy przeszli do jadalnego pokoju. Najprzód Poseł, a potém my wszyscy, po jednemu, przeszliśmy, schyleni prawie pod kątem prostym, przez owe małe drzwiczki i znaleźliśmy się na innym dziedzińcu, dużym, otoczonym zgrabnemi lukami, pokrytemi prześliczną» różnobarwną mozajką. Pałac ten został podarowany przez sułtana Jego Ekscelencyi Sid-Abd-Allahowi. Sam nam o tém powiedział pochylając głowę i zamykając oczy z wyrazem głębokiego, religijnego niemal uszanowania.
W jednym rogu dziedzińca była gromadka oficerów w białych płaszczach i zawojach; w drugim, przeciwległym, cały tłum sług, pośród których odznaczał się, olbrzymim swym wzrostem, piękny młodzieniec, ubrany całkiem niebiesko, po żuawsku, z długim pistoletem u pasa. We wszystkich drzwiczkach i oknach czterech murów ukazywały się i nikły na przemiany głowy kobiét i dziewczynek najrozmaitszych odcieni skóry; zewsząd dolatywało kwilenie niemowląt.
Usiedliśmy do koła małego stołu, w malutkim pokoiku, którego większą część zajmowały dwa olbrzymie łóżka. Minister usiadł obok Posła nie w jednym z nim rzędzie ale nieco głębiéj i już tak siedział przez cały czas śniadania, pociérając silnie swoją czarną bosą nogę, opartą na kolanie w ten sposób, iż wielce szanowne, ministeryalne palce owéj nogi, znajdowały się tuż przy samym brzegu stołu, o parę cali od talerza, komendanta. Żołniérze poselstwa usługiwali do stołu. O krok od stołu stał ów olbrzym niebieski, nieruchomy jak posąg, z ręką na pistolecie.
Sid-Abd-Allah był niezmiernie uprzejmy dla posła.
— Pan mi się bardzo podobasz, — kazał mu powiedziéć od razu, bez żadnego wstępu.
Pan Morteo spełnił jego żądanie. Poseł odpowiedział, że i on również bardzo mu się podoba.
— Zaledwiem pana zobaczył, ciągnął daléj minister, już moje serce należało do pana.
Poseł wywzajemnił mu się, płacąc pięknem za nadobne.
— Sercu, zawyrokował na zakończenie Sid-Abd — Allah, opiérać się niepodobna; a skoro ono nakazuje nam kochać jakąś osobę, to już nawet nie wiedząc dlaczego, musimy ją kochać.
Poseł przeciągnął doń rękę, a on przycisnął ją. do serca.
Podano nam ośmnaście potraw. Nie mówię o nich. Powiem to tylko, iż jestem pewien że w dniu sądu mego, potrawy te policzonemi mi będą. W dodatku woda trąciła piżmem, serweta była kolorowa, krzesła rozkołysane. Ale wszystkie te małe niedogodności, zamiast popsuć nam humor, wprawiały nas tylko w jakąś dziwną wesołość i pobudzały do żarcików, tak iż nie pamiętam, abyśmy kiedy dokazywali bardziéj niż owego poranku. O! gdybyż nas słyszał Sid-Abd-Allah! Ale Sid-Abd-Allah miał uszy i oczy jedynie dla Posła. Na chwilę wprawdzie, napędził nam strachu pan Morteo, uprzedzając nas półgłosem, iż ów olbrzym niebieski był rodem z Tunisu i że zatém może trochę rozumiéć po włosku. Lecz przypatrując mu się uważnie po każdym żarciku i widząc go zawsze, jakby skamieniałym z tym samym wyrazem na twarzy, wkrótce doszliśmy do przekonania, iż wszelkie obawy są płonne i że tu śmiało a wesoło można mówić wszystko co się na język nawinie. Do iluż to porównań dosadnych, trafnych, niespodzianych i nieporównanie dowcipnych, choć na nieszczęście nie nadających się do druku, dały nam powód te potrawki i sosy!
Po śniadaniu wyszliśmy wszyscy na dziedziniec, gdzie minister wojny przedstawił posłowi jednego z najwyższych oficerów armii. Był to głównodowodzący artyleryą, mały staruszek, chudy, zgięty jak C, z ogromnym, zakrzywionym nosem, z szatańskiemi oczkami; istny obraz drapieżnego ptaka; obciążony raczéj niż przykryty olbrzymim żółtym zawojem, zupełnie prawie kulistego kształtu, i ubrany mniéj więcéj po żuawsku, całkiem niebiesko, z białym płaszczem na ramionach. Miał długi pałasz przy boku i puginał wykładany srébrem za pasem. Poseł zapytał go przez tłumacza, jakiemu stopniowi europejskiéj wojskowéj hierarchii odpowiada ten, który on posiada w armii marokańskiéj. Zdawało się, iż to pytanie wprawia go w zakłopotanie. Namyślał się chwilę i jąkając się odrzekł: stopniowi generała, i znów się zamyślił, a następnie z większém jeszcze pomieszaniem dodał: stopniowi pułkownika. Powiedział, iż jest rodem z Algieru. Na tę wiadomość zbudziło się we mnie podejrzenie, iż może być renegatem. Kto wie przez jak dziwne koleje przechodził, nim został pułkownikiem marokańskiego wojska! Któż zgadnie co go do tego przywiodło!
Tymczasem reszta oficerów jadła śniadanie w pewnym pokoju na dole, wychodzącym na dziedziniec. Wszyscy siedzieli na podłodze, tworząc koło, w środku którego stały półmiski. Widząc ich jedzących zrozumiałem od razu, jak łatwo jest maurom obywać się bez widelca i noża. Trudno wyrazić ów wdzięk, ową wprawę, ową zręczność, z którą dzielili na części kury, baraninę pieczoną, zwierzynę, rybę, słowem wszystko. Za pomocą kilku niezmiernie szybkich poruszeń rąk, podczas gdy cała osoba pozostawała w zupełnym spokoju, nie okazując najmniejszego wysiłku, każdy pięknie, szybko, oddzielał sobie swoją porcyą. Zdawało się, że muszą miéć paznogcie ostre jak brzytwy. Pogrążali palce w sosach, robili gałki z kuskussu, jedli sałatę garściami, i ani jedna okruszyna, ani jedna kropla nie spadła, gdzieindziéj jak na talerz; to téż kiedy wstali, kaftany ich były tak czyste, tak białe, jak i przed śniadaniem. Gdy jedli, od czasu do czasu służący obnosił do koła miednicę i ręcznik; po kolei myli sobie ręce, a następnie wszyscy razem znowu je maczali w innéj potrawie. Nikt nie mówił, nikt nie podnosił oczu, żaden z nich nie zdawał się spostrzegać tego, iż przypatrujemy się im ciekawie.
Cóż to za jedni byli ci oficerowie? Czy majorowie głównego sztabu? Czy adiutanci ministra wojny? Czy naczelnicy dywizyi? Skoro tak w ogóle mało wiemy o Marokko, tém mniéj możemy wiedziéć coś pewnego o ministeryum wojny, które ze wszystkich jego ministeryów jest najbardziéj tajemnicze. Powiadają na przykład, iż w razie świętéj wojny, wówczas, gdy się ogłasza prawo Dżehad, które wszystkim mężczyznom zdolnym broń nosić, nakazuje za nią uchwycić, sułtan może zgromadzić dwieście tysięcy żołnierzy; lecz, jeżeli nie znaną jest chociażby przez przybliżenie ilość ludności państwa całego, zatém na jakiéjże podstawie opiera się ta liczba? A któż wié ile jest wojska stałego? I któż zbadać potrafił, nie mówię, liczbę tego wojska, ale przynajmniéj jego organizacyą i podział, skoro oprócz dowódców nikt nie o tém nie wié, a dowódzcy albo nie chcą odpowiadać, albo nie mówią prawdy, albo nie umieją wyrażać się w ten sposób, by ich można było zrozumiéć.
Sid-Abd-Allah, uprzejmy gospodarz, prosił nas o zapisanie naszych nazwisk w jego pugilaresie, i na pożegnanie ręce wszystkich po kolei przycisnął do serca.
Już byliśmy na progu, kiedy dopędził nas niebieski olbrzym. Zatrzymaliśmy się: popatrzył na nas z jakimś dziwnym uśmiechem i półgłosem, wprawdzie z wymową nieco maurytańską, ale najczyściéj po włosku rzekł:
— Panowie, bywajcie zdrowi!
Od razu przyszły nam na myśl wszystkie żarciki i drwinki, wypowiedziane podczas obiadu! Było nam tak, jakby w nas piorun z jasnego nieba uderzył.
— A łotrze! zawołał Ussi.
Ale łotr już zniknął.


∗             ∗

Każda nasza przechadzka jest małą wyprawą wojenną: trzeba zawiadamiać kaida, zbierać eskortę, szukać tłumacza, posyłać po konie, a wszystkie to przygotowania zabierają co najmniéj godzinę. I dla tego większą część dnia siedzimy w domu. Ale to co w domu widzimy, wynagradza nam sowicie niewolę, na którą skazaliśmy siebie. Mamy przed oczami nieustającą procesyą czerwonych żołniérzy, czarnych sług, posłańców ze dworu, kupców z miasta, chorych maurów, którzy idą do lekarza, rabinów, którzy przybywają aby posła pozdrowić, żydówek, które niosą pęki kwiatów, gońców, którzy przynoszą listy z Tangiem, tragarzy, którzy przynoszą munę. Na dziedzińcu biegli arabscy robotnicy wykonywają roboty z mozaiki Viscontiego Venosty; na tarasie pracują mularze; a w kuchni uwijają się kucharze; w ogrodzie kupcy rozkładają swoje towary a pan Vincent swoje mundury; lekarz kołysze się w hamaku zawieszonym na dwu drzewach; malarze malują przededrzwiami swoich pokojów; żołnierze i słudzy skaczą i wykrzykują na pobliskich uliczkach; wszystkie fontanny bija wysoko, sprawiając szum podobny do szumu ulewnego dészczu, a na cytrynowych i pomarańczowych drzewach ogrodu roje ptasząt szczebioczą. Dzień przechodzi na grze w piłkę i na czytaniu Kalduna; wieczór, na grze w szachy i na śpiewach, któremi dyryguje nasz komendant, piérwszy tenor marokańskiéj stolicy. Noc spędzam nieźle, ale mógłbym ją spędzać jeszcze lepiéj, gdyby nie snuli się ciągle przede mną jak mary, czarni słudzy Mohameta Dukalego, który śpi w sąsiednim pokoju. W moim pokoju, oprócz mnie sypia nasz lekarz i pewien nieborak, arab, służący, z powodu którego pękaliśmy nieraz ze śméchu. Mówią, iż należy on do rodziny, jeżeli nie bogatéj, to w każdym razie nie biednej, i że w Tangierze przystał do karawany w roli służącego, dlatego, by odbyć miłą przechadzkę. Zaledwie przybył do Fez, a więc w połowie téj miłéj przechadzki, nie wiem już za jakie wykroczenie, lecz niezawodnie za cóś bardzo błahego dostał kije. Po tym smutnym wypadku zaczął nam służyć z zajadłą gorliwością. Nie rozumie ani słów ani ruchów; ma wiecznie minę człowieka przerażonego; każemy mu przynieść szachy, podaje nam spluwaczkę; wczoraj lekarz posłał go po bułkę, a on, aby rozkaz czémprędzéj wykonać, przyniósł mu kawał skórki chleba, którą znalazł w ogrodzie na piasku. Robimy wszystko co tylko w naszéj jest mocy, aby go ośmielić: nic nie pomaga, boi się nas okropnie, stara się uspokoić gniew nasz mniemany za pomocą wszelkiego rodzaju najdziwaczniejszych posług, o które go wcale nie prosim; jedną z takich przysług jest naprzykład to, iż po trzy razy zmienia nam wodę w miednicach, podczas, gdy jeszcze w łóżku jesteśmy. Nadto, aby nam zrobić przyjemność, każdego poranku, stojąc po środku pokoju, z filiżanką kawy w ręku, czeka aż lekarz lub ja obudzimy się i ku piérwszemu z nas, który poda najmniejszy znak życia, rzuca się jak szalony i podsuwa mu pod nos ową filiżankę z pośpiechem człowieka, który chce kogoś zmusić do wypicia lekarstwa przeciw truciźnie. Inną niepospolitą osobistością jest praczka, olbrzym-kobiéta. z zasłoną na twarzy, w zielonej spódnicy i w czerwonych spodniach która zabiera naszą bieliznę przeznaczoną, niestety! na to, aby po niej deptały czarne nogi arabów. Nie potrzebuję mówić, iż nam nic nie prasują: w całém Fez niema ani jednego żelazka do prasowania; i musimy wkładać na siebie bieliznę taką, jaka wychodzi z pod nóg owych praczek męzkiego rodzaju. Być może powiedziano nam, iż w Mella znalazłoby się jakieś żelazko! W Fez jest wszystko; szkoda tylko, że nie łatwo w nimé czegóśkolwiek odszukać. Jest naprzykład kareta, należy do sułtana. Mówią, że jest i fortepian przed laty widziano nawet jak go nieśli przez miasto; ale nie wiadomo na pewno do kogo należy. W dziwny sposób robią się tu sprawunki. Posyłamy do sklepu po świécę. Proszę o świécę. Niema, odpowiadają; ale zaraz ją zrobimy. Cygara są? Mamy tytuń, za godzinę będą cygara. Wicekonsuł szuka już od dni kilku jakiéjś staréj książki arabskiéj, a ci wszyscy maurowie, których o nią pyta, poglądają na siebie, mówiąc: Książka potrzebna panu? Kto ma książki w Fez? Jeżeli się nie mylę, miał je kiedyś ten a ten kupiec; ale umarł, i nie wiemy kto są jego spadkobiercy. A dzienników arabskich wydawanych w innych krajach możnaby dostać? Jedyne czasopismo arabskie wychodzące w Algierze przychodzi wprawdzie regularnie do Fez, ale odbiera je sułtan. Słowem, pomimo, iż wiem doskonale, że nie całe dwieście mil dzieli mię od Gibraltaru, gdzie może właśnie tego wieczoru dają Łucyą z Lamermoru, i że od dziś za dni ośm mogę być we Florencyi i przechadzać się tam po Logii dei Lanzi jednak, czuję się niezmiernie dalekim od Europy. Nie przestrzeń, nie mile oddalają nas od kraju naszego, lecz ludzie i całe to otoczenie. Z jakąż rozkoszą zrywamy opaskę Gazety Urzędowéj i otwieramy listy, które do nas przychodzą! Owe biédne listy, które uszły rąk karlistów i rozbójników Sierry Moreny, przebyły najeżoną skałami górę Czerwoną, przepłynęły w zaciśniętéj ręce beduina Kus, Sebu, Meches i rzekę Niebieskiéj fontanny, które przyniosły kilka serdecznych wyrazów przyjaźni i miłości, tak dalece potrzebnych nam w tém otoczeniu, w którem słyszymy same przekleństwa i złorzeczenia.



∗             ∗

Spędzamy długie godziny na przyglądaniu się pracy naszych malarzy. Ussi zrobił piękny szkic uroczystego przyjęcia poselstwa, w którym wybornie jest trafioną postać sułtana; Biseo, niepospolity perspektywista i malarz budownictwa wschodniego kopiuje fasadę domku znajdującego się w ogrodzie. Nie małą uciechę sprawiają nam żołniérze i kupcy z Fezu, którzy przychodzą, aby ten obrazek oglądać. Zbliżają się na palcach, stają za malarzem, patrzą na obraz, tak, jak nasi znawcy. to jest przymknąwszy jedno oko i przykładając do drugiego rękę w trąbkę złożoną, a potém zaczynają się śmiać, jakgdyby spostrzegli cóś bardzo zabawnego. Przekonałem się, iż do śmiéchu pobudza ich ta okoliczność, że na malowidle drugi luk fasardy jest mniejszy od piérwszego, a trzeci mniejszy niż drugi. Nie mając żadnego pojęcia o perspektywie, wydaje im się to pomyłką malarza i mówią, że mury są krzywe, że dom się wali, że drzwi są nie a miejscu i dziwią się niepomału i odchodzą, mianując osłem pana malarza. Ussi ma pośród nich nieco więcéj zachowania, gdyż się dowiedzieli, iż był w Kairze, że odmalował odjazd wielkiéj karawany do Mekki na żądanie wice króla, który mu za ten obraz zapłacił piętnaście tysięcy skudów[7]. Jednak pomimo to wszystko mówią, iż wice-król musi miéć chyba niespełna rozumu, skoro za obraz, na odmalowanie którego artysta zapewne i stu franków na farby nie wydał, zapłacił aż piętnaście tysięcy skudów. Pewien kupiec zapytał pana Morteo czy Ussi potrafiłby także pomalować i meble. Ale najbardziéj udręczonym jest biédny Biseo, który co rana udaje się do nowego Fezu, aby tam pewien meczet malować. Wychodzi z domu nie inaczéj, ma się rozumiéć, jak w towarzystwie cztérech lub pięciu żołniérzy uzbrojonych w kije. Nim zdoła sztalugę ustawić, już go otacza trzystu ludzi co najmniéj, a żołniérze zmuszeni są wrzeszczeć i miotać się jak opętańcy, aby oczyścić przed nim chociaż tyle miejsca, by mógł widziéć meczet. Wkrótce jednak ani krzyki ani szturchańce nie mogą wystarczyć i wypada wziąć się do kijów. Za każdém pociągnięciem pędzla, któś po karku obrywa; ale maurowie znoszą to z wielkim spokojem i kij nie wiele pomaga. Od czasu do czasu zbliża się do malarza jakiś święty wojowniczego ducha, a żołniérze łapią go i odprowadzają na stronę. Zdarza się również, iż jaki maur-postępowiec podchodzi do niego i grzecznie się kłania, przygląda się malowidłu, chwali je i oddala się, wyrazistemi ruchami zachęcając go do wytrwałości. Jednak większą część tych postępowców bardziéj zajmuje i zdumiewa sztaluga i statek składany malarza niż sam jego obraz. Pewnego dnia jakiś maur z dziką twarzą pogroził mu pięścią a potém, zwracając się do spółobywateli, miał do nich długą przemowę, wyrażając w głosie i ruchach wielką, głęboką nienawiść. Jeden z tłumaczy, który się tam znajdował, powiedział nam, iż ów maur podżegał lud na pana Biseo, mówiąc, iż ten pies był przysłany przez króla swego kraju, aby odrysować wszystkie najpiękniejsze meczety Fezu, a to dlatego, żeby wojsko chrześciańskie, przybywszy następnie dla zdobycia stolicy, mogło je poznać i najprzód je bombardować. Wczoraj zaś (i ja byłem z Biseo) zbliżył się don jakiś maur, obdarty staruszek z dobroduszną miną, uśmiéchnięty, wyglądający tak, jakgdyby miał nam coś ważnego do powiedzenia, który, siląc się widocznie, aby każdy wyraz dobitnie wymówić, zawołał głosem wzruszonym: France! Londres! Madrid! Roma! Zdziwiło nas to nie pomału, jak każdy łatwo zrozumie. Spytałem go, czy umie po francusku, po włosku lub po hiszpańsku. Skinął głową potwierdzająco. A więc powiedz nam cokolwiek, rzekłem. Poskrobał się w głowę, westchnął parę razy, tupnął nogą i znowu zawołał: France! Londres! Roma! Madrid! wskazując na widnokrąg. Chciał powiedziéć iż widział te kraje, a może i to, że kiedyś mówił naszemi językami, lecz że już wszystko zapomniał. Zadałem mu kilka innych pytań, ale oprócz owych cztérech nazw nic z niego wydobyć nie mogłem. Odszedł wreszcie, powtarzając Madrid! Roma! France! Londres! i nim nas z oczu nie stracił, ciągle się nam kłaniał przyjaźnie, ruchem ręki wyrażając żal, iż nie może się z nami rozmówić. W tym tłumie niczego nie braknie, mówił zniecierpliwiony Biseo, bo nawet i oryginałów, którzy nam dobrze życzą; lecz ani psa, któryby się dał odmalować! Rzeczywiście dotychczas wszelkie usiłowania naszych artystów w celu znalezienia modelu na nic się nie zdały. Nawet nasz wierny Selam nie chce im pozować. Cóż to, czy dyabła się lękasz? spytał go Ussi. Nie dyabła, odrzekł Selam uroczyście, ale Boga.



∗             ∗

Dzisiaj komendant, ja i Ussi. obrawszy sobie za wodza tego dzielnego, poczciwego, wesołego kapitana di Boccard, zrobiliśmy wycieczkę na szczyt góry Zalag. Towarzyszyli nam: jeden z oficerów eskorty, trzech żołniérzy pieszych, trzech konnych i trzech ludzi ze służby. Przybywszy do podnóża góry, która znajduje się o półtorój godziny drogi, w północno-zachodniéj stronie, od miasta, zatrzymaliśmy się, aby wypocząć i zjeść śniadanie; po śniadaniu kapitan wsadził jabłko na pałkę zatkniętą w ziemię i do owego jabłka kazał strzelać ze swego rewolweru służącym i żołniérzom. Cel, będący zarówno i nagrodą, był łakomy; to też każdy strzelał z całą uwagą; ale ponieważ po raz piérwszy mieli tę broń w ręku, więc żaden nie trafił, a jabłko oddał kapitan oficerowi, prosząc, aby je pomiędzy wszystkich rozdzielił. Trzeba było widziéć, jak śmieszne postawy przybierali mierząc do celu. Ten zarzucał w tył głowę, ten cały się naprzód pochylał, ten głowę przyciskał do kurka, ten zamierzał się rewolwerem jak szabla. Ponieważ wszyscy nawykli do ruchów i postaw dzikich i strasznych, żaden nie umiał przybrać téj spokojnéj, swobodnéj postawy, któréj ich uczył kapitan. Jeden z żołniérzy przyszedł do nas, pytając, czy nie zechcemy dać paru groszy pewnéj wieśniaczce, u któréj wziął dla nas garnek mléka. Chętnie przystaliśmy na to, ale pod warunkiem, aby owa wieśniaczka sama przyszła po pieniądze. Wieśniaczka przyszła. Była to kobiéta, trzydziestoletnia, czarna, szpetna, pokryta łachmanami, mogąca wstręt wzbudzić w takim nawet człowieku, który się niczego nie brzydzi. Zbliżyła się powoli, zakrywając sobie twarz jedną ręką. A stanąwszy o pięć kroków od nas, odwróciła się nagle plecami i drugą rękę wyciągnęła ku nam. Jakżeż się rozgniewał komendant! Bądź spokojną, zawołał, nie zakocham się w tobie, nie stracę głowy, mogę jeszcze panować nad sobą. Wielki Boże! a to mi niesłychana skromność! Włożyliśmy jéj pieniądz do ręki, zabrała garnek od mléka i biedź poczęła w stronę swojéj chaty, a dobiegłszy do progu, stłukła sprofanowane naczynie o kamień. Zaczęliśmy wstępować na górę pieszo; towarzyszyła nam jedna część eskorty. Góra Zalag ma około tysiąca metrów wysokości nad poziomem morza, jest skalista, bardzo stroma, bez ścieżek. Po kilku minutach zwinny kapitan znikł pomiędzy skałami, ale dla komendanta, dla Ussiego i dla mnie to wejście na górę było jedną z dwunastu prac Herkulesa. Każdy z nas miał araba przy boku, na którym się wspierał, który wskazywał mu gdzie ma stawiać nogę, co zresztą nie przeszkodziło nam potykać się i padać na ostre kamienie. W kilku miejscach byliśmy zmuszeni wdrapywać się jak koty, chwytając się za krzaki i trawy, pełzając po skałach, ślizgając się, zsuwając, podskakując i czepiając się rąk naszych przewodników, jak rozbitek czepia się deski zbawienia. Od czasu do czasu widzieliśmy w górze jakąś kozę, która z powodu, iż pochyłość była nadzwyczaj stromą, zdawała się wisieć nad naszemi głowami; a kamienie, zaledwie potrącone noga, staczały się aż do stóp góry. Nareszcie, za pomocą Boską, po godzinie trudów i udręczeń znaleźliśmy się na szczycie, znużeni wprawdzie niesłychanie, ale cali. Cóż to za cudny widok roztoczył się przed nami! Tam daleko na dole miasto, jak mała plamka biała kształtu ósemki, opasane czarnemi mnrami, cmentarzami, ogrodami, domkami świętych, wieżami, wraz z cala ową głęboką, zieloną doliną, w któréj się rozsiadło; na lewo długa, błyszcząca wstęga Sebu; na prawo wielka równina Fezu, na któréj jak srébro połyskują dwa pasemka: potok Pereł i rzeka niebieskiej Fontanny: na południe niebieskie szczyty gór wielkiego Atlasu; na północ wierzchołki gór Rifu; na wschód rozległa, falista równina, na któréj stoi twierdza Fezu, zamykająca przejście pomiędzy dolinami Sebu i Melui; pod nami, wielkie falistości gruntu żółtéj pszenicy i jęczmienia, poprzerzynane niezliczonemi ścieżkami, wysadzone długimi szeregami olbrzymich aloesów; linie wielkie, wspaniałe, zieloność przepyszna, niebo czyste, cisza, spokój oddziaływające potężnie na duszę. I któżby powiedział, że w tym ziemskim raju drzemie naród zgrzybiały na stosach starych gruzów! Góra, która, widziana z miasta, wyglądała jak ostrokrąg, ma natomiast kształt podłużny, a u szczytu jest cała z głazu. Kapitan wdrapał się na jéj wierzchołek najwyższy; my zaś dbali bardziéj o życie, rozeszliśmy się w różne strony, pomiędzy niższe skały, i wkrótce każdy z nas stracił z oczu swoich towarzyszy. Wychodząc z malutkiego wąwozu, spotkałem się oko w oko z jakimś arabem. Zatrzymałem się, i on stanął również, zdając się być wielce zdziwionym z tego, iż widzi mię tak samego. Był to człowiek blisko pięćdziesięcioletni, o twarzy surowéj, ponuréj, z grubym kijem w ręku. W piérwszéj chwili, patrząc nań, przemknęło mi podejrzenie przez głowę, iż gotów mię poczęstować tą swoją maczugą i odebrać sakiewkę; ale ku memu wielkiemu zdziwieniu, zamiast rzucić się na mnie, ukłonil mi się grzecznie, uśmiéchnął, i wskazując na moją twarz jedną ręką, a drugą gładząc swoją długą brodę, powtórzył pokilkakroć parę wyrazów, Których nie zrozumiałem wprawdzie, lecz które zdały mi się być jakiemś zapytaniem. Zdjęty ciekawością, zawołałem oficera eskorty, który umiał trochę po hiszpańsku i poprosiłem go, aby się dowiedział, czego chce ten człowiek. I któżby się tego mógł domyśléć! Oto, chcąc mi cóś miłego powiedziéć, zapytał mnie tak ex abrupto dlaczego nie zapuszczam sobie brody; gdyż moja broda, jego zdaniem, byłaby piękniejszą niż jego. Żołniérze eskorty szli za każdym z nas w odległości dwudziestu kroków; od czasu do czasu wołaliśmy głośno po imieniu jeden na drugiego; żołniérze, którzy poraz piérwszy słyszeli te nasze imiona, musieli je znajdować bardzo zabawnemi, bo się z nich śmieli serdecznie i powtarzali je sobie, kalecząc w najdziwniejszy sposób. Jsi! Amigi! wołali półgłosem. Na raz oficer rzekł surowo: seut! (cicho!) i wszyscy umilkli. Słońce było wysoko, skały rozpalone; nawet kapitan, chociaż nawykły już do znoszenia upałów w Tunisie, wzdychał jednak do cieniu, i dlatego rzuciwszy pożegnalne spojrzenie na szczyty Atlasu, spuściliśmy się czemprędzéj, narażając się nawet na skręcenie karku z góry, a wskoczywszy na nasze siodła czerwone, udaliśmy się z powrotem do Fezu, nie przeczuwając, miała nas spotkać na drodze pewna niespodzianka. Brama El-Ghiza, przez którą mieliśmy wrócić do miasta, była zamknięta! Jedzmy do innéj, rzekł komendant. Wszystkie zamknięte, powiedział oficer eskorty; a widząc jak dalece ta wiadomość nas dziwi, objaśnił nam całą zagadkę, mówiąc, iż każdego dnia świątecznego (a było to właśnie w piątek) od południa do piérwszéj, jako w godzinie przeznaczonéj na modlitwę, po wszystkich miastach zamykają wszystkie bramy, a to z powodu, iż istnieje przekonanie pomiędzy muzułmanami jakoby kiedyś w dniu świątecznym i mianowicie w téj godzinie, chrześcianie mają od razu całym ich krajem zawładnąć. Musieliśmy więc czekać aż bramę otworzą. A zaledwie wjechaliśmy do miasta, przywitano nas komplimentem niepospolitym. Jakaś stara pogroziła nam pięścią i kilka słów powiedziała. Spytałem oficera eskorty, co znaczą te słowa. E, nic, nie, odrzekł, to jakaś głupia baba. A kiedym nalegał, zapewniając go, iż cokolwiek-bądź usłyszę, nie wezmę tego zbyt gorąco do serca; dobrze więc, powiem, rzekł z uśmiéchem; oto widzi pan w naszym kraju tak zwykli mawiać: żydów na hak, chrześeian na rożen.



∗             ∗

Lekarz zdejmował kataraktę pewnemu człowiekowi, coram populo, w pałacowym ogrodzie. Obecnym był przy operacyi tłum krewnych i przyjaciół chorego, żołniérzy i sług, częścią otaczając go wraz z lekarzem, częścią ciągnąc się w długim szeregu od środka ogrodu aż do bramy pałacu; za bramą na ulicy inny tłum czekał. Chory był-to stary maur, który już od lat trzech zaniewidział zupełnie. W chwili, gdy miał usiąść na krześle, zawalał się jakby przestraszony; potém wróciła mu odwaga, siadł i już nie okazał najmniejszéj trwogi. Podczas, gdy lekarz wykonywał operacyą, wszyscy ci ludzie wyglądali jakby skamienieli. Dzieci przytuliły się do kobiét, trzymając się mocno za ich spódnice, kobiéty tuliły się jedne do drugich, wyrażając w postawach i oczach taką trwogę jakgdyby patrzéć miały na tracenie. Ani słowa jednego, ani nawet oddéchu nie słychać było w tym tłumie. I nas również, z powodu dyplomatycznéj doniosłości, o przebieg operacyi przejmował niepokój. Naraz chory starzec wydał okrzyk radości i padł na kolana. Doznał piérwszego wrażenia światła. Wszyscy ludzie, znajdujący się w ogrodzie, wyrazili swą wdzięczność lekarzowi głośnym okrzykiem, na który odpowiedział inny okrzyk, wydobywający się z tłumu stojącego na ulicy. Żołniérze kazali bezzwłocznie wszystkim oprócz chorego opuścić ogród i dziedziniec pałacu, i w ciągu kilku godzin po calem Fez rozeszła się wieść o cudownjé operacyi. Szczęśliwy lekarz! Tegoż samego wieczora otrzymał za nią nie lada nagrodę, bo został wezwany do haremu Bakalego, gdzie najpiękniejsze kobiety ukazały mu się z twarzą odsłoniętą, w całym blasku swych wspaniałych strojów, i mówiły mu o swoich cierpieniach, patrząc nań swemi ognistemi, czarnemi oczami. I te wszystkie kobiéty należały do Bakalego, były wyłączną własnością starego wielkiego szeryfa? Lekarz, pomiędzy innemi, widział tam prześliczną murzynkę, kształtów posągowych, pokrytą pierścieniami, bransoletami i naszyjnikami, która, jak prawie wszystkie inne mieszkanki haremu, uskarżała się na jakąś ociężałość, słabość, niemoc. Lekarz spytał ją o przyczynę tego chorobliwego stanu.
— Nie mógłbyś pan, odrzekła, przepisać mi lekarstwa, nie zadając tych pytań?
Odpowiedział, iż do zadania ich zmusza go li tylko konieczność.
— Ah, ci chrześcianie, powiedziała, są bardzo ciekawi!
— A kiedy ich ciekawości nie chcą zadowolnić, odrzekł lekarz, zmuszeni są zgadywać.
I nachylając się ku pięknéj choréj powiedział jej słów kilka do ucha.
Musial zgadnąć, bo zakryła sobie twarz rękami i nie nie odrzekła.
Byłem niezmiernie ciekawy dowiedzenia się tego co jéj powiedział; ale nie chciał mi dać żadnych objaśnień w téj mierze, i tylko od czasu do czasu powtarzał: Lesbos! Lesbos!



∗             ∗

Czasami przychodzą do pałacu renegaci hiszpańscy, pytając o pana Patxota. Powiadają, iż tych nieszczęśliwych jest do trzechset w całém państwie. Przeważnie są to hiszpanie, sądzeni za zwyczajne przestępstwa i zbiegli z galer wybrzeża; drugą mniejszą część renegatów stanowią, dezerterowie francuscy, oraz motłoch wszelkiego rodzaju, przybyły z różnych krajów Europy. Niegdyś dochodzili oni do piastowania wysokich urzędów u dworu i w wojsku, tworzyli pułki oddzielne i pobierali znaczny żołd od sułtanów. Lecz dzisiaj położenie ich bardzo się zmieniło. Zaledwie do Marokko przybędą, muszą bezzwłocznie wyrzec się wiary chrześciańskiéj i przyjąć islamizm, co się uskutecznia przez proste wymówienie pewnéj formuły bez żadnych innych obrzędów. Nikt już potém nie dba o to czy taki renegat spełnia, czy nie spełnia przepisów religijnych; większość ich, rzeczywiście, nigdy nie chodzi do meczetów a nawet modlitw nie umié. Aby ich przywiązać do kraju, sułtan wymaga, żeby się zaraz żenili. Daje każdemu z nich, który sobie tego życzy, jednę ze swych murzynek za żonę; inni mogą się żenić z kobiétą wolną, maurytanką albo arabką; na ślub i wesele łoży sułtan. Wszyscy muszą zaciągać się do wojska; ale wolno im jest jednocześnie trudnić się jakiémś rzemiosłem. Po największéj części służą w artyleryi, inni w orkiestrze dworskiéj, któréj dyrektorem jest hiszpan. Żołniérze otrzymują pięć, oficerowie zaś od dwudziestu pięciu do trzydziestu sous dziennie; zdolniejsi lub tacy, którzy jakieś rzemiosło dobrze umieją, zarabiają nie-raz do dwu franków na dzień. Obecnie, naprzyklad, mówią wiele o jakimś renegacie niemcu, obdarzonym pewną zdolnością do mechaniki, który zdobył sobie świetne stanowisko. Człowiek ten, nie wiadomo z jakich powodów, uciekł w r. 1873 z Algieru, udał się do Tafiletu, wyuczył się po arabska, przybył do Fez, zaciągnął się do wojska, i tu, w ciągu dni kilku, przy pomocy niewielu narzędzi, które przyniósł z sobą, zrobił rewolwer. Sprawiło to wielkie wrażenie; rewolwer zaczął przechodzić z rąk do rąk, któś go zaniósł do ministra wojny; minister powiedział o nim sułtanowi, sułtan posłał po żołniérza renegata, pochwalił jego dzieło, zachęcał do czynienia dalszych prób i ulepszeń i podniósł od razu żołd jego z pięciu sous do dwu franków dziennie, Ale rzadko który tak na wierzch wypłynie. Niemal wszyscy renegaci są bardzo ubodzy pa życie ich jest tak smutne, iż pomimo owych ciężkich przewinień i zbrodni, które muszą ciężyć na ich sumieniu, wzbudzają litość raczéj niż odrazę i wzgardę. Wczoraj było ich dwu u pana Patxota; renegatami już są od lat kilku, mają żony i dzieci w Fez. Jeden człowiek trzydziestoletni, drugi pięćdziesięcioletni, obaj hiszpanie zbiegli z Centy. Młodszy nie wyrzekł ani słowa, starszy powiedział, że go skazano do ciężkich robót za to, iż w chwili uniesienia zamordował pewnego człowieka, który bezlitośnie bił jego syna kijami. Był blady i mówił głosem wzruszonym, mnąc chustkę w drżących rękach. Gdyby mi przyrzekli, powiedział, że po latach dziesięciu uwolnią mnie z galer, wróciłbym tam natychmiast. Mam lat pięćdziesiąt, wypuściliby mnie w sześćdziesiąt, choć lat kilka mógłbym jeszcze przeżyć w moim kraju. Ale umrzéć na galerach, umrzéć jako galernik, to mnie przeraża. Wróciłbym na galery, zgodziłbym się na wszystko, znosiłbym wszystko, bylebym tylko wiedział, iż umrę w Hiszpanii jako człowiek wolny. Alboż ten psi żywot, który tu pędzimy, można nazwać życiem? Jesteśmy jak na pustyni. Wszyscy nami gardzą. Sama nasza rodzina nie jest naszą, bo dzieci nas nie kochają, bo każdy wpaja w nich nienawiść do ojca. A zresztą nie łatwo to zapomniéć wiary, w któréj się wzrosło; kościołów, do których matka wiodła nas na modlitwę, ani jéj rad, ani najpiękniejszych lat życia, a takie wspomnienia! Jesteśmy renegatami, jesteśmy galernikami, to prawda; ale i ludźmi przecie być nie przestaliśmy: takie wspomnienia rozdzierają nam duszę! I mówiąc to, płakał.



∗             ∗

W skutek ulewnego deszczu, który już blisko od trzech dni leje bez przerwy, Fez tak obecnie wygląda, iż opis jego dla wielu zda się przesadzony. Nie jest to już miasto, lecz jakaś olbrzymia kloaka. Ulice zmieniły się w cuchnące kanały, rozstajnie w jeziora, place w bagna; przechodnie po kolana brną w błocie; domy obryzgane aż do wysokości piérwszego piętra; ludzie, konie, muły, wyglądają jakby się tarzały w błocku, a psy tak całkowicie są niém pokryte, iż szerści ich dopatrzyć się nie podobna. Ludzi, po największéj części na koniach, bardzo mało na ulicach; i ani jednego parasola, a nawet nikogo, ktoby kroku przyśpieszał, by nie być zmokniętym do nitki. Za dzielnicą bazarów takie pustki, taka ciemność, że aż serce ściska. Wszędzie woda płynie, tworzy strumienie i potoki, unosząc z sobą wszelkiego rodzaju zgniliznę i śmiecie: żaden głos ludzki nie przerwie ani na chwilę tego jednostajnego, ogłuszającego szumu ulewy. Fez wygląda jak miasto opuszczone przez mieszkańców podczas wielkiego wylewu. Po godzinnéj przechadzce wróciłem do domu w jakimś dziwnie smutnym nastroju i parę godzin spędziłem przy zakratowaném oknie mego pokoju, z oczami utkwionemi na ściekające wodą drzewa ogrodu, myśląc o biédnym, pocztowym gońcu, który może w téj chwili przebywa wpław, z niebezpieczeństwem utraty życia, spienione Sebu, trzymając w zębach torébkę skórzaną, w któréj znajduje się list od mojéj matki.



∗             ∗

Jedni zapewniają, inni znowu przeczą, iż w tych dniach, przed pewną bramą Fezu, kilku ludzi karę śmierci poniosło. Jednak żadna głowa nie ukazała się na murach stolicy, i wolę myśléć na ten raz, iż wieść o traceniu nie jest prawdziwą. Przeczytanie pewnego opisu kary śmierci, wykonanej przed kilku laty w Tangierze, odjęło mi całkowicie ową okrutną ciekawość, która czasami doradzała mi być obecnym przy jedném z takich widowisk.
Anglik Drummond Hay, wychodząc pewnego poranku przez jedne z bram Tangiem, spostrzegł oddział żołniérzy, który wlókł ku jatkom żydowskim dwu więźniów ze związanemi rękami i nogami. Jeden z nich był to góral z Rifu, niegdyś ogrodnik pewnego Europejczyka, zamieszkałego w Tangierze, drugi, piękny młodzieniec wysokiego wzrostu z miłą, otwartą twarzą.
Anglik zapytał dowódzcy żołniérzy jaka zbrodnię popełnili ci dwaj nieszczęśliwi.
— Sułtan, odrzekł dowódzca, niech mu Bóg dni życia przedłuży! rozkazał ściąć im głowy za to, iż, trudniąc się przemycaniem towarów, na wybrzeżach Rifu wiedli zakazany handel z niewiernymi Hiszpanami.
— Jest to kara nazbyt surowa za tego rodzaju przewinienie, zauważył anglik, a jeżeli stracenie tych ludzi ma służyć za przestrogę i przykład dla innych, dla czegóż więc mieszkańcom Tangiem nie dozwolono obecnymi być przy niém?
Bramy miasta zostały pozamykane. Pieniądz wsunięty w ręce stróża otworzył jednę z nich panu Drummondowi Hay.
— Nazarejczyku, w żadne się z tobą rozprawy wdawać nie chcę! odpowiedział dowódzca; odebrałem rozkaz, muszę być posłuszny.
Tracenie miało się odbyć w jatce żydowskiéj. Jakiś maur o dzikiéj odrażającéj twarzy, w ubraniu rzeźnika, stał tam, czekając na skazanych. W ręku miał mały nóż, długi blisko na sześć cali. Był to kat, obcy przybysz, który ofiarował się ściąć owych ludzi, gdyż wszyscy mahometańscy rzeźnicy Tangieru, których używają zwykle do tracenia przestępców, schronili się tą rażą do meczetów.
Wszczęła się sprzeczka pomiędzy żołniérzami a katem, z powodu wynagrodzenia przyobiecanego temu ostatniemu za ścięcie owych dwu nieszczęśliwych, którzy, stojąc na stronie, zmuszeni byli słuchać jak się o ich krew targują. Kat dowodzik iż przyrzeczona mu dwadzieścia franków za każdą głowę, żołniérze utrzymywali, iż to za obie miał tyle otrzymać. Wreszcie dowódzca, chociaż niechętnie, przystał na wymaganie chciwego nędznika. Wówczas rzeźnik chwycił jednego ze skazanych, już napółmartwego ze strachu, rzucił go o ziemię, ukląkł na jego piersiach i nóż mu do szyi przyłożył. Drummond Hay odwrócił twarz od tego okropnego obrazu. Wydało mu się, iż wszczęła się rozpaczliwa walka. Kat wołał: dajcie mi nóż inny; mój nóż nie chce krajać! Skazany leżał na wznak na ziemi, z poderzniętém gardłem, oddychając ciężko i drgając konwulsyjnie. Inny nóż podano i kat odciął głowę.
Żołniérze zawołali słabym głosem: Niech Bóg przedłuży życie naszego władcy i pana! Ale zdawało się, iż niektórzy z nich od zmysłów odchodzą z przerażenia.
Przyszła koléj na drugą ofiarę. Był nią ów miły piękny młodzieniec. Krew jego stała się powodem do nowéj kłótni. Dowódzca, cofając swe słowo, oświadczył, iż nie zapłaci więcéj nad dwadzieścia franków za obie głowy. Kat musiał się zgodzić. Skazany prosił, by mu rozwiązano ręce, a kiedy to uczyniono, zdjął z siebie płaszcz, podał go żołniérzowi, który mu ręce rozwiązał i rzekł: Przyjm to, bracie, zobaczymy się w lepszym świecie! Innemu żołniérzowi który patrzył nań ze współczuciem i żalem, oddał swój zawój, i krokiem pewnym zbliżając się do miejsca, gdzie leżał zakrwawiony trup towarzysza, zawołał głosem spokojnym, donośnym:
— Jeden jest Bóg Allah i Mahomet jego prorok.
Następnie, zwracając się do kata, zdjął z siebie pas i wręczył mu go mówiąc:
— Weź sobie! Ale na miłość Boską, utnij mi głowę prędzéj niż temu biednemu bratu.
Położył się na ziemi, w kałuży krwi, i kat przycisnął mu piersi kolanem.
— Stój! Ułaskawienie! Stój! zawołał anglik.
Kat podniósł nóż do góry.
Jakiś jeździec pędził co koń wyskoczy w tę stronę.
— To nie ułaskawienie, powiedział jeden z żołniérzy. Syn gubernatora przybywa, aby widziéć tracenie. Zaczekajcie na niego.
Tak téż było w istocie.
Wkrótce potém żołniérze podnieśli z ziemi dwie głowy krwią ściekające.
Otwarły się bramy miasta, przez nie wypadły tłumy uliczników, którzy zaczęli ciskać kamieniami w kata i odpędzili go trzy mile za Tangier, a ściganie to pewnoby jeszcze dłużéj potrwało, gdyby nie to, iż upadł zemdlony, cały ranami pokryty. Następnego dnia dowiedziano się, iż zabił kata wystrzałem ze strzelby pewien krewny jednego ze straconych, i że pogrzebano go na tem samem miejscu, gdzie wyzionął ducha. Zdaje się, iż władze Tangieru nie uznały za stosowne zająć się tą sprawą, gdyż zabójca powrócił do miasta i nie został pociągnięty do odpowiedzialności.
Głowy, wystawione najprzód przez trzy dni na murach Tangieru, posłano następnie do sułtana, aby jego cesarska mość mogła się sama przekonać z jakim pośpiéchem i z jaką starannością wykonywane są jéj rozkazy.
Żołniérze, którzy je wieźli, napotkali na drodze gońca wiozącego rozkaz ułaskawienia. Goniec się opóźnił, bo go wstrzymało nieprzewidziane wezbranie wód w pewnéj rzece, przez którą musiał się przeprawiać.



∗             ∗

Natrafiam tu często na kupców, którzy byli we Włoszech; udaje się ich tam, co rok, od pięciudziesięciu do széściudziesięciu, a niektórzy mają nawet stałych agentów arabów i maurów w naszych większych miastach. Zwłaszcza północne Włochy są przez nich odwiedzane; zakupują tam jedwab surowy, adamaszek, korale, aksamit, nici kręcone, porcelanę, perły, paciorki weneckie, karty do gry wyrabiane w Genui i muśliny z Liworno. Jedynymi towarami, które oni przywożą, są: wełna i wosk, gdyż przemysł marokański jest bardzo słabo rozwinięty i takie tylko wyroby jak broń, skóry, tkaniny, naczynia i meble, mogą zwrócić na siebie uwagę europejczyka. Tkaniny wyrabiają się głównie w Fez i w Marokko. Są to haiki dla kobiet, kosztowne zawoje, pasy, fulary, tkaniny niezmiernie cienkie z jedwabiu pomieszanego ze złotem i srébrem, najczęściéj w paski proste i równoległe, białe lub barw wdzięcznie dobranych, ślicznych, przeróżnych; piękne na piérwszy rzut oka, ale po dokladniejszém przyjrzeniu się im, nierówno nagumowane i nietrwałe. Natomiast trwałością i mocą odznaczają się owe mycki, czy téż czapeczki czerwone, które od miasta Fez nazwę swą wzięły, a prześliczne kobierce, wyrabiane w Rabat, Casa Bianca. Marokko, Szadmie i Szani, niezmiernie są cenione za bogactwo i wdzięk w doborze i układzie barw. Z Tetuanu, po największéj części, pochodzą zgrabne, lekkie strzelby damasceńskie, wykładane srébrem i kością słoniową, usiane drogimi kamieniami, z Mekinez i Fez i z prowincyi Sus, pałasze, lance, oraz słynne ze swéj piękności i nieporównanego odrabiania sztylety. Skóry, to główne źródło krajowego bogactwa, przygotowują się umiejętnie w różnych prowincyach, a skóry czerwone z Fezu, żółte z Marokko i zielone z Tafiletu, dziś jeszcze są godne owéj sławy, którą niegdyś zdobyły. Fez szczyci się wielce swemi wyrobami z emaliowanéj gliny; lecz pośród nich rzadko kiedy odnaleść można jakieś naczynie o czystych, szlachetnych kształtach, któremi one odznaczały się niegdyś; obecnie jedyną ich wartość stanowi żywość barw i pewna barbarzyńska oryginalność rysunku, która nie zaspakaja wprawdzie naszego estetycznego smaku, ale wzrok przyciąga. W Fez znajduje się również niemało złotników i szlifierzy drogich kamieni, którzy wyrabiają rzeczy proste wprawdzie lecz ładne jednak, w wielkiéj ilości i wszystkie niemal do siebie podobne, gdyż przepisy religijne zakazują używania ozdób kosztownych jako sprzeciwiających się prostocie mahometańskiéj. Bardziéj niż wyroby złotnicze, zasługują na uwagą meble z Tetuanu, szafki z pułkami w rodzaju tych, których używamy do książek, wieszadła, małe stoliki wielokątne do herbaty, pokryte arabeskami i pomalowane na tysiączne barwy; tace miedziane misternie rznięte, ozdobione emalią zieloną, czerwoną i niebieską; nadewszystko zaś mozaiki posadzek i ścian, układane z zadziwiającém poczuciem piękna przez niezmiernie biegłych robotników, którzy tworzą jedne po drugich, przy pomocy toporka, te niezliczone gwiazdy i kwadraciki, od których tak trudno oko oderwać. Nie ulega wątpliwości, iż naród marokański obdarzony jest niepospolitemi zdolnościami, i że przemysł jego świetnieby się rozwinął, a nie tylko sam przemysł, lecz wraz z nim i rolnictwo, które już kiedyś tak wysoko stało w tym kraju, gdyby te dwa źródła dobrobytu państwa handel ożywił. Ale handel krępują tu przeróżne zakazy, ograniczenia, monopole, modyfikacye, niezachowywanie umów, a pomimo, iż poselstwa europejskie wiele już osiągnęły dla niego podczas tych lat ostatnich, jestto wszakże bardzo mało w porównaniu do tego czemby się mógł stać sam przez się pod innym, rozumnym, postępowym rządem, w tym kraju, którego bogactwa przyrodzone i położenie geograficzne tak dalece sprzyjaćby mogły jego rozwojowi. W handlu z Europą pierwsze miejsce zajmuje Anglia, po niéj idzie Francya, po Francyi Hiszpania; państwa te zaopatrują Marokko w rozmaite płody rolne, w kruszce, cukier, herbatę, kawę, jedwab surowy, tkaniny wełniane i bawełniane, a w zamian wywożą z niego skóry, owoce, wełnę, pijawki, gumę, wosk oraz inne produkta środkowéj Afryki. W handlu, który się prowadzi przez Fez, Tazę i Udjda (?) (handlu niemałéj wagi, chociaż daleko mniejszym, niżby być powinien pomiędzy tak bliskiemi krajami), oprócz kobierców, tkanin, wyrobów z emaliowanéj gliny, pasów, sznurów, oraz wszystkiego co należy do ubrania araba i maura, niemałą rolę odgrywają bransolety, naszyjniki, kółka na szyi ze złota i srébra, perfumy, kadzidła, antimonium do malowania oczu, henne do paznokci i wszelkie inne farby, za pomocą których pleć piękna afrykańska podnosi swe wdzięki. O wiele ważniejszym, starszym i porządniéj prowadzonym jest handel z wnętrzem Afryki, dokąd co roku odchodzą wielkie karawany, wioząc tkaniny z Fezu, sukna angielskie, paciorki weneckie, korale włoskie, prochy broń, tytuń, cukier, zwierciadła z Niemiec, sierpy i toporki z Holandyi, pudełeczka z Tyrolu, mosiężne i żelazne wyroby z Anglii i z Francyi, oraz sól, którą zbierają po drodze w oazach Sahary; a podróż ich jest to jakby ciągły jarmark przenośny, w którym zamieniają swoje towary na niewolników murzynów, na złoty proszek, strusie pióra, białą gumę z Senegalu, złote ozdoby z Nigrycyi, które następnie wysyłają na wschód i do Europy; na czarne jedwabne tkaniny, któremi przystrajają sobie głowy maurytańskie kobiéty, na bezoary, które chronią arabów od jadów i chorób; wreszcie na wiele ziół i towarów aptecznych, które, chociaż wyszły już całkiem z użycia w Europie, są jednak bardzo cenione w Afryce. Ta droga handlowa najwyższe ma znaczenie dla Europy. Marokko jes dla niéj bramą do Nigrycyi, bramą, która, gdy się raz otworzy, handel europejski i handel Afryki środkowéj spotkają się z sobą. Tymczasem cywilizacya i barbarzyństwo spór wiodą na jéj progu.



∗             ∗

Poseł widuje się często z Sid-Mussa. Chodzi mu głównie o otrzymanie od rządu tutejszego pewnych przywilejów dla niektórych gałęzi handlu pomiędzy Włochami i Marokko; co do innych zamiarów i życzeń naszego posła, muszę zachować milczenie. Rozmowy dwu dostojników trwają nieraz po parę godzin, ale o takich sprawach, które właściwie cal ich stanowią mówią bardzo niewiele, gdyż pan minister, stosując się do zwyczaju, będącego, jak się zdaje, tradycyjnym w marokańskim rządzie, przystępuje tylko wówczas do głównego przedmiotu, kiedy się już dostatecznie nagada o fatałaszkach przeróżnych i kiedy widzi się do tego gwałtem zmuszony. E, pogadajmy jeszcze trochę o rzeczach wesołych! mówi błagalnym niemal głosem. Pogoda, stan zdrowia, woda Fezu, gatunek niektórych tkanin, jakaś historyczna anegdotka, przysłowia, ilość ludności w tym lub w owym kraju Europy: oto rzeczy wesołe, które przekłada nad roztrząsanie projektów i rozważanie życzeń naszego posła.

— I cóż powiecie o Fez? spytał go razu pewnego a usłyszawszy w odpowiedzi, iż to piękne miasto dodał: Jeszcze jednę niepospolitą posiada zaletę: jest czyste. Innego dnia zapytał jak wielką może być ludność Marokko. Ale, chcąc nie chcąc, trzeba przecież i do tych utrapionych interesów kiedyś przystąpić! Wówczas to rozpoczynają się omówienia, wykręty, niedopowiedziane słówka, tysiące wątpliwości, niby przyzwolenia, niby odmowy, przeskakiwanie na jakiś inny przedmiot w chwili, kiedy zdawaćby się mogło, że już stanie ugoda, a na ostatku owa wieczna wymówka: Do jutra zatém, do jutra. Nazajutrz powtórzenie tych wszystkich wesołych rzeczy, o których była mowa wczoraj, nowe wątpliwości, nowe przeszkody, nowe zwłoki, objaśnienia słów, jakoby podczas ostatniéj rozmowy niewłaściwie zrozumianych, ubolewania nad tém, iż myśli nasze i myśli innych, źle pojętemi zostały i ciężka, krwawa praca dla biédnego tłumacza, obowiązanego objaśnić dokładnie znaczenie każdego wyrazu. Minister ministrów zsyła się również i na to, że wypada zaczekać na powrót gońców Wysłanych po zebranie pewnych wiadomości do Tangiem i Tafiletu; wiadomości niezbyt ważnych, co prawda, ale które służą do odroczenia sprawy na jakie dni dziesięć. Wreszcie, każde żądanie, choćby najsłuszniejsze, musi wiecznie i zawsze natrafiać na te trzy ważne przeszkody: fanatyzm ludu, upór ulemów, konieczność działania spokojnie, bez wstrząśnień, nieznacznie, z tą powolnością, która już z nieruchomością graniczy, a wszystko to w takich tylko razach, kiedy cofnąć się, kiedy odmówić wręcz nie podobna. Podziwiam, uwielbiam cierpliwość naszego posła, bo naprawdę, i sam aniół czasemby nie wytrzymał, wzięty na takie męki, bo i jemu mogłoby się wyrwać niepotrzebne słówko. Wślad za tém wszystkiém następują gorące uściśnienia dłoni, słodkie uśmiéchy, oświadczenia nieprzepartéj sympatyi, miłości bez granic, która ma przetrwać do śmierci. Sprawrą najtrudniejszą jest sprawa otyłego maura Scellal, i powiadają, iż od tego jaki weźmie obrót całe jego życie zależy; to też biédak co godzina niemal zjawia się w pałacu, owinięty w swój szeroki haik, niespokojny, zamyślony, czasem ze łzami w oczach, które ma ustawicznie zwrócone na posła z wyrazem błagalnym, jak człowiek na śmierć skazany i żebrzący litości. Mohamed Dukali natomiast, którego interesa pomyślny wzięły obrót, jest cały rozpromieniony, pali cygara, perfumuje się, co dzień zmienia kaftany, rozdaje na prawo i na lewo grzeczne słówka, słodkie minki i wdzięczne uśmiéchy. Ah! gdyby nie to, iż jest włoskim poddanym, jakżeby prędko owe uśmiéchy zmieniły się w łzy krwawe!


∗             ∗

W ciągu tych kilku dni ostatnich musimy wypróbowywać na sobie prawdę owych przepowiedni co do wpływu powietrza Fezu na nowoprzybyłych, które nam czyniono w Tangierze. Lecz są-ż to skutki powietrza czy wody? Czy niegodziwéj oliwy? czy okropnego masła? czy też wszystkich tych rzeczy razem? Tak czy inaczéj, dość żeśmy wszyscy chorzy. Jest to jakaś ociężałość, brak apetytu, upadek sił, ciążenie głowy, a co najprzykrzejsza, pewien zwyczaj, przyjęty przez wszystkich, przebiegać od czasu do czasu dziedziniec szybko, nie oglądając się poza siebie, jak gdyby nas kto ścigał. Dziwna zaprawdę słabość! Oprócz wszystkich tych biéd napadła nas taka jakaś nuda, taka odraza do wszelkiego zajęcia, takie rozdrażnienie, słowem usposobienie tak ponure, iż od dni kilku sama postać pałacu zmieniła się do niepoznania. Wszyscy pragniemy wyjechać ztąd co prędzéj. Doszliśmy do téj nieuniknionéj chwili w każdéj podróży, kiedy ciekawość nas opuszcza, rzecz każda staje się obojętną, bezbarwną, wspomnienia ojczyzny cisną się tłumnie do głowy; kiedy tęsknota za krajem, uśpiona z początku, budzi się z siłą niezwykłą; kiedy, zwracając oczy w jakąbądź stronę, zawsze i wszędzie widzimy drzwi naszego domu. Dość już mamy zawojów, czarnych twarzy, meczetów, drażnią nas te tysiące oczu, wiecznie nas ścigające, nudzi nas ta olbrzymia biała maskarada, na którą od dwu miesięcy patrzymy. Ileżby się dało za to, aby zobaczyć, chociaż z daleka, jakąś europejską panie! aby usłyszéć głos dzwonu! aby spostrzedz na murze jakiegoś domu drukowane obwieszczenie o teatrze maryonetek! O słodkie wspomnienia.



∗             ∗

Spostrzegłem, iż jednemu z żołnierzy pałacowéj straży brak prawego ucha; powiedziano mi, że odciął mu je prawnie, w obec świadków, inny żołniérz, którego ów piérwszy, nie na długo przedtém, również ucha pozbawił. Takiém jest prawo odwetu w Marokko. Nie tylko krewny jakiéjś zabitéj osoby może zamordować zabójcę w ten sam dzień tygodnia, o téj saméj godzinie i na tém samém miejscu gdzie padła ofiara, zadać mu śmierć tym samym orężem, którego on użył i ugodzić w to samo miejsce, w które on ugodził; lecz każdy kto został pozbawiony jakiegobądź członka ma prawo pozbawić tegoż samego członka, człowieka, który mu go odjął. Przytoczę tu pewne zdarzenie, któremu towarzyszyły niezwykłe okoliczności; opowiedział nam o niém urzędnik francuskiego konsulatu, który, jak się zdaje, znał osobiście jednę z dwu jego ofiar. Było to przed kilku laty. Pewien kupiec angielski z Mogadoru wracał do miasta w dzień targowy, wieczorem, w chwili gdy brama była zapełniona ludem z okolicznych wiosek, wiodącym muły i osły. Pomimo, iż krzyczał z całéj siły: — bal ak! bal ak! (na bok! na bok!), jakaś stara maurytanka została potrącona przez jego konia i upadła twarzą na kamień. Nieszczęście miéć chciało, że, wskutek tego uderzenia się o kamień; wyleciały jéj ostatnie dwa przednie zęby. Przez chwilę leżała jakby odurzona; potem zerwała się na równe nogi i trzęsąc się ze złości, obsypując przekleństwy i złorzeczeniami Anglika, poszła za nim aż do progu jego domu a ztamtąd udała się do kaida, prosząc go, aby, na mocy prawa odwetu, kazał nazarejczykowi wybić dwa zęby. Kaid starał się zrazu uspokoić ją i radził, aby darowała krzywdę: lecz widząc, iż baba uparła się nie na żarty, odprawił ją wreszcie, obiecując spełnić jéj żądanie w téj nadziei, iż powoli z gniewu ochłonie, opamięta się i wszystkiemu da pokój. Ale, po upływie trzech dni, zawzięta baba znowu się zjawia, dopomina się wymiaru sprawiedliwości, wymaga wydania formalnego wyroku na chrześcianina.
— Pamiętaj, — mówi do kaida, — żeś sam obiecał spełnić moje żądanie! I cóż stąd? odpowiada kaid; albo to mnie masz za chrześcianina. iż sądzisz, żem ja niewolnik mego słowa. Codziennie, przez miesiąc cały, chciwa zemsty maurytanka stawała przede drzwiami kaida i tyle potrafiła dokazać swym krzykiem, pogróżkami i przekleństwy, iż kaid, aby się już raz od mój uwolnić, postanowił nareszcie ją zadowolnić. Przywołuje kupca, przedstawia mu wymagania poszkodawanej. Tłumaczy, iż prawo dozwala jéj w taki sposób krzywdy dochodzić, mówi, iż obiecał popierać jéj żądanie, i prosi go, aby pozwolił, dla zakończenia przykréj téj sprawy, wyrwać sobie dwa zęby, już mniejsza z tém jakie, którekolwiek, chociaż, podług słuszności, powinnyby to być dwa zęby przednie. Anglik oświadcza stanowczo, iż nie pozwoli sobie wyrwać, ani przednich, ani pobocznych, ani trzonowych zębów; i kaid jest zmuszony odprawić ostatecznie starą, rozkazując straży, aby noga jéj nie postała już w kasbie. Dobrze więc, rzekła baba; ponieważ, jak widzę, nie ma tu uczciwych muzułmanów, ponieważ odmawiają uczynienia zadość muzułmance, matce szeryfów, która domaga się sprawiedliwości, ponieważ pies niewierny więcej tu znaczy niż ja, więc pójdę, do sułtana, i zobaczymy czy i władca wiernych wyprze się również prawa Proroka. Nie zwlekając długo, puszcza się w drogę, sama jedna, z amuletem na piersiach, z kijem w ręku, z torbą przez ramię i pieszo przebywa ową trzystumilową przestrzeń, która dzieli Mogador od marokańskiéj stolicy. Przybywa do Fez, prosi o posłuchanie u sułtana, staje przed nim, przedstawia mu swoją sprawę i żąda, aby na mocy tego co jest napisane w Koranie, prawo odwetu było zastosowane do nazarejczyka. Sułtan doradza jéj darowanie krzywdy, baba obstaje przy swojem. Tłumacza jéj wielkie trudności, które stają na przeszkodzie spełnieniu jéj prośby; mówią, iż konsul angielski nie da na to swego przyzwolenia, iż rząd zostanie wplątany w nader przykrą sprawę, iż nie można dla tak błahego powodu narażać na niebezpieczeństwo spokoju państwa i zakłócać przyjaźni, która łączy tron szeryfów z potężną Anglią. Stara maurytanka jest niewzruszoną. Ofiarują jéj, byle chciała dać za wygrane całéj téj sprawie, tyle pieniędzy, iż resztę dni swoich może spędzić w dostatku i spokoju: odmawia. A mnie po co wasze pieniądze? dodaje; jestem stara i nawykłam do ubóstwa. Ja nie chcę pieniędzy, ja chcę dwu zębów chrześcijanina, musze je miéć, wymagam ich w imię Koranu; a sułtan, władca wiernych, głowa islamu, ojciec swych poddanych, nie może odmówić oddania sprawiedliwości muzułmance. Ten jéj opór wprawił sułtana w kłopot nie mały; to, czego wymagała, było zgodne z prawem, z prawem świętem, z prawem Proroka; lud, podniecony fanatycznemi przemowami staréj maurytanki, wziął gorąco jéj sprawę do serca, i odmowa w takich warunkach, mogła być rzeczą niebezpieczną. Sułtan, którym był naówczas Abd-er-Rhaman, napisał do angielskiego konsula, prosząc go jako o łaskę największą, aby skłonił swego spółziomka do przystania na wyrwanie dwu zębów. Kupiec odpowiedział konsulowi, iż nigdy się na to nie zgodzi. Wówczas sułtan powtórnie do konsula napisał, oświadczając, iż w razie gdyby ów kupiec spełnił jego życzenie, on w nagrodę nada mu każdy przywiléj handlowy jakiego tylko zażąda. Tą razą, ponieważ chodziło o zrobienie dobrego interesu, anglik znikł i pozwolił na operacyą. Stara opuściła Fez, błogosławiąc imię świętobliwego Abd-er-Rahmana i powróciła do Mogadoru, gdzie w jéj obecności, tudzież w obecności wielkiego tłumu, wyrwano dwa zęby nazarejczykowi. Kiedy zobaczyła, iż upadły na ziemię, wydala okrzyk tryumfu, i podniosła je z dziką radością. Kupiec, dzięki przywilejom, które mu zostały nadane, w dwa lata niespełna doszedł do pięknego majątku, i, szczerbaty wprawdzie ale szczęśliwy, powrócił do Anglii.



∗             ∗

Im dłużéj przyglądam się maurom, tem skłonniejszym się staję do zgodzenia się na to, na co zrazu zgodzić się nie chciałem, a mianowicie, iż nie bardzo się mylą w swych sądach ci wszyscy pisarze, którzy nazywają ich plemieniem wilków i gadzin, obłudnikami, tchórzami; uniżonymi aż do podłości z silniejszym, zuchwałymi ze słabszym, chciwymi, skąpcami, samolubami, ludźmi trawionymi wszystkiemi temi najnikczemniejszymi żądzami i nałogami, jakie mogą skalać duszę człowieka. I czyż mogłoby nawet być inaczéj? Sam rząd, sam ustrój społeczeństwa, nie dozwala rozwinąć się w nich żadnym szlachetniejszym dążeniom; handlują, pracują w różnych zawodach, nieraz bardzo ciężko, lecz nie znają téj pracy, która obok znużenia zadowolenie przynosi, nie znają żadnéj z tych uciech, które wypływają z umysłowego trudu; nie troszczą się o wychowywanie swych dzieci, nie mają żadnego szlachetniejszego celu w życiu; więc całą duszą oddają się zbieraniu pieniędzy, a czas wolny, który im pozostaje od tego zajęcia, dzielą pomiędzy drzemką próżniaczą, która ich osłabia, i wyuzdaną, lubieżną rozpustą, która ich ogłupia i rozbestwia. Wskutek tego gnuśnego życia, wydarza się w nich pociąg do plotkarstwa, duma, zawziętość, drobiazgowość, szarpią wzajemnie swoją dobrą sławę; kłamią z przyzwyczajenia, z niesłychaną bezczelnością; udają wielką bogobojność i miłosierdzie, choć za pięć franków gotowi przyjaciela sprzedać; gardzą nauką, a najbardziéj dziwaczne przesądy wiarę w nich znajdują; codzień się kąpią a kupy śmieci i brudów wszelkiego rodzaju zapełniają kąty ich mieszkań; nadto do tych wszystkich zalet dodać jeszcze należy pychę iście szatańską, do ukrywania któréj w razie potrzeby dopomaga im układ niby skromny choć pełen godności, zdający się zapowiadać duszę szlachetną i wielką. Zrazu i mnie zwiodły te piękne pozory; lecz teraz jestem przekonany, iż ostatni z tych ludzi, w głębi swego serca, uważa siebie za coś daleko lepszego od nas wszystkich razem wziętych. Arabi koczujący przechowali przynajmniéj surową prostotę obyczajów swych przodków, dzicy berberowie mają chociaż ducha wojowniczego» odwagę i miłość swobody. Jedni tylko maurowie, stanowiący część najliczniejszą ludności państwa, tę część z któréj wychodzą kupcy, ulemowie, tholbowie(?), kaidzi, baszowie i która posiada wspaniałe pałace, wielkie haremy, piękne kobiéty, skarby ukryte, łączą w sobie barbarzyństwo, największe zepsucie i pychę. Cechy, po których poznać można maurów, są następujące: otyłość, cera czysta, dość jasna, spojrzenie przebiegłe, wielki zawój, chód wspaniały, poważny, wyraz jakiegoś znużenia a zarazem dumy w całéj postawie i zapach perfum, który się do kola nich rozchodzi.



∗             ∗

Maur Scellal zaprosił nas dzisiaj na herbatę do swego domu. Przez wąski kurytarz weszliśmy na ciemny, ale bardzo piękny dziedziniec, który pomimo téj swojéj piękności był jednak tak brudny jak najbrudniejszy dom z żydowskiej dzielnicy w Alkazarze. Oprócz mozaik na filarach i podłodze wszystko tu było czarne, zeskorupiałe, lepkie, ohydne! Dwa ciemne pokoje znajdują się na dole; na wysokości piérwszego piętra obiega krużganek, a na wierzchu murów ogrodzenie tarasu. Otyły maur usadził nas przededrzwiami swego sypialnego pokuju, częstował harbatą i cukierkami, palił przed nami aloes w kadzielnicach, popryskał wodą różaną i przedstawił nam dwoje swych prześlicznych dzieciaków, którzy zbliżyli się do nas bladzi ze strachu i drżeli jak liście pod naszemi pieszczotami. Na przeciwległéj stronie dziedzińca stała murzynka, młoda, może piętnastoletnia dziewczyna, mająca na sobie za całe ubranie koszulę z wielkim rozporem na boku, który odsłaniał całą obnażoną nogę od biodra aż do stopy, przepasaną w stanie jaskrawym pasem. Ten prosty strój uwydatniał wszystkie kształty jéj postaci: postaci najbardziéj wysmukłéj, zgrabnéj i pięknéj (przysięgam na głowę Ussiego) z tych wszystkich, jakie śród kobiét maurytańskich widziałem dotychczas w Marokko. Była to niewolnica. Oparta o filar, z rękami skrzyżowanemi na piersiach patrzyła na nas z wyrazem najzupełniejszéj obojętności. Wkrótce potém z niskich drzwiczek wyszła inna murzynka, kobieta lat około trzydziestu, wysoka, z twarzą surową, prosta jak łodyga aloesu, która o ile nam się zdało, musiała być ulubienicą gospodarza domu, gdyż, zbliżywszy się do niego poufale, szepnęła mu cóś do ucha i wyjęła mu jakąś słomkę z wąsów, przyciskając rękę do ust jego jakimś ruchem, który zdawał się wyrażać niby pieszczotę, niby roztargnienie i na który maur się uśmiéchnął. Podniósłszy oczy spostrzegliśmy cały krużganek piérwszego piętra i całe ogrodzenie tarasu uwieńczone kobiécemi główkami, które skryły się natychmiast. Trudno byłoby przypuszczać, aby wszystkie te kobiéty były mieszkankami tego domu. Zapewne kobiety Scellala zawiadomiły o wizycie chrześcian swoje sąsiadki i przyjaciółki i za naszém pojawieniem się cały ich rój, i bliższych i dalszych tarasów, zleciał na ten taras. W chwili gdy patrzyliśmy w górę, przemknęły obok nas, jak duchy, trzy kobiéty, z twarzą całkiem otuloną w zasłonę i znikły w bocznych drzwiczkach. Były to jakieś trzy przyjaciółki, które, nie mogąc dostać się do domu przez tarasy, musialy odważyć się wejść przez drzwi; w chwilę potém głowy ich ukazały się na krużganku a następnie na tarasie. Krótko mówiąc, dom zmienił się w teatr a z nas zrobiono sobie widowisko. Przyglądająca się nam zakwefiona publiczność szczebiotała, śmiała się po cichu, wychylała i cofała na przemiany swe główki tak szybko, iż zdawało się, że wyskakują za naciśnięciem jakiéjś sprężyny; każdemu z naszych poruszeń odpowiadał gwar przyciszony w górze; każdą razą, gdy podnosiliśmy głowy, wszczynał się popłoch w lożach piérwszego rzędu; łatwo było zgadnąć, że płeć piękna bawi się wybornie, że zbiera wzorki, które jéj na cały miesiąc treści do rozmowy dostarczą, słowem, że nie posiada się z radości, mogąc napawać się widowiskiem tak niespodzianém, tak niezwykłém i tak zabawném! A my, z godną podziwu uprzejmością, dozwalaliśmy, aby się przez całą godzinę bawiły naszym kosztem, chociaż sami nudziliśmy się. Takie nudy śmiertelne sprowadza po pewnym czasie na europejczyka, każdy dom maurytański, chociażby największéj doznał w nim gościnności. A to dla tego, iż każdy z nas, napatrzywszy się na piękne mozaiki, na piękne niewolnice i na piękne dzieci, szuka instynktownie niemal téj, która jest duszą tego domu, przedstawicielką jego godności i uczciwości, która gościnność podnosi do wysokości cnoty, która umila każdą rozmowę, słowem, szuka żony, kapłanki Larów a nie znajdując tu innych kobiét nad te jedynie, dla których pan ich i władca ma wprawdzie pieszczoty, lecz z których żadnéj serca nie oddał, widząc dzieci matek nieznanych, czując, iż tu gospodarz jeśt jedynym przedstawicielem całego domu, doznaje przykrego uczucia; gościnność, tracąc dla niego cały swój urok, staje się czczą i chłodną ceremonią a na gospodarza patrzy już nie jak na przyjaciela, który w nas godność człowieka uszanować potrafi lecz jak na brzydkiego, zmysłowego samoluba.



∗             ∗

Nie ulega najmniejszéj wątpliwości, iż ludzie ci, jeżeli nie całkiem nas nienawidzą, to przynajmniéj szczerze nas nie cierpią, do czego powodów tak złych, jak i dobrych mają podostatkiem. Zwłaszcza śród potomków maurów hiszpańskich, z których wielu posiada dotychczas klucze od miast Andaluzyi, oraz tytuły właścicieli gruntów i domów w Sewilli i Granadzie, wielka jest niechęć do Hiszpanii, z któréj wygnano ich przodków. Reszta maurów jednakowo wszystkich chrześcian nie cierpi, nie tylko dla tego, iż taką nienawiść wpajają w nich od dzieciństwa w meczetach i szkołach celem zapobieżenia temu, aby dorósłszy nie weszli w jakieś stosunki z chrześcianami; stosunki, które, wpływając na zmniejszenie się przesądów i ciemnoty, podkopałyby niezawodnie podstawy politycznego i wyznaniowego gmachu państwa; ale i dla tego również, że wszyscy oni czują, chociaż niejasno i nieokresienie ową siłę wielką, groźną, ciągle rosnącą państw europejskich, która prędzéj lub późniéj ich zgniecie. Widzą jak od wschodu, tuż za ich granicą rozgościła się Francya; jak na ich Śródziemném wybrzeżu obwarowują się Hiszpanie; widzą Tangier zajęty przez przednie straże chrześciaństwa; miasta zachodnie przez kupców europejskich, którzy wzdłuż całego atlantyckiego wybrzeża tworzą niby łańcuch wart cywilizacyi; poselstwa przebiegające kraj we wszystkich kierunkach, pod pozorem składania darów sułtanowi, ale w rzeczywistości, jak sądzą, po to aby wszystko dojrzéć, wybadać, wyśledzić, aby wszystko zepsuć i grunt przygotować; czują, słowem, groźbę ustawiczną jakiegoś najścia, a będąc przekonani, iż chrześcianie żywią dla muzułmanów takie same uczucia, jakiemi oni dla nas są przejęci, wystawiają sobie owo najście pełne wszystkich okropności nienawiści i zemsty. A czyż niechęć tę mogą na uczucie przyjazne zamienić, kiedy nas poznają, kiedy nas zobaczą w tak brzydkich, ciemnych barwach, w tém nieskromném, opiętém ubraniu, które wszystkie kształty tak wyraźnie zaznacza? nas, obładowanych notatnikami, lunetami, jakiemiś tajemniczemi narzędziami; nas, którzy musimy wszędzie zajrzéć, wszystko zapisać, wszystko wymierzyć, o wszystkiém się wywiedziéć; nas, którzy śmiejemy się zawsze a nie modlimy się nigdy; nas, ludzi niespokojnych, gadatliwych, pijących wino, palących cygara, pełnych uroszczeń i wymagań przeróżnych, a jednak tak ubogich, tak nędznych, iż na jednéj żonie poprzestawać musimy, że nie przywieźliśmy z sobą z kraju ani jednego służącego! I tworzą sobie o Europie jakieś pojęcie niejasne, jakby o jakiémś olbrzymiém zbiorowisku ludów, które wiodą gorączkowe życie, pełne niepohamowanych żądz, okropnego zepsucia, zaburzeń, przewrotów, podróży, śmiałych przedsięwzięć, pośpiechu, szalonego zamieszania. Słowem, w ich mniemaniu Europa jest to jakiś wir, jakiś zamęt, istna wieża Babel, od której Bóg Swe oblicze odwrócił.



∗             ∗

Dziś wielki rozruch w pałacu z powodu piérwszego i jedynego pokuszenia się o podbój miłosny, którego się dopuścił pewien chrześcianin, osobistość podrzędna w składzie naszego poselstwa. Nieborak ów, chłopak młody, któremu zapewne zaczynał już ciężyć ten dyplomatyczno surowy żywot, jaki powadzimy od dni czterdziestu, spostrzegłszy, nie wiem już skąd, piękną maurytankę przechadzającą się po ogrodzie, pomyślał sobie (bo i któż z nas jest wolny od słabostek!), iż kobiéta ta nie potrafi oprzéć się urokowi jego ślicznej osoby, i, nie dbając o niebezpieczeństwo, przez o twór w murze wślizgnął się do zakazanego obwodu. Czy odważny nasz młodzian, stanąwszy przed nimfą, zaczął od wyznania jéj swojéj wielkiéj miłości, czy się tam może i bez tego wstępu obyło, czy nimfa łaskawie go słuchać raczyła czy z krzykiem uciekła, o tém dowiedziéć się trudno, gdyż wszystko jest tajemnicą w tym tajemniczym kraju. Wiemy to tylko, iż na raz z poza krzaków, wypadło cztérech maurów uzbrojonych w sztylety, że wszyscy cztéréj rzucili się na niefortunnego uwodziciela, i że ów biédak albo nie wyszedłby już wcale z ogrodu, albo wyszedłby z niego podziurawiony jak rzeszoto, gdyby nie kaid Hamed-ben-Kasem Buhamej, który zjawił się niespodzianie, rozkazującym ruchem zatrzymał wściekłych cerberów i dał możność europejczykowi uciec cało do pałacu. Wiadomość o téj przygodzie, rozchodząc się szybko, wstrząsła, że tak powiem, całym pałacem; winowajca, wobec nas wszystkich, dostał uroczystą admonicyą; w dodatku zaś, komendant zawsze skory do żartów, wystosował doń mówkę, która wywarła na nim głębokie wrażenie, a któréj treścią było: Że cudze żony, zwłaszcza zaś żony muzułmanów, należy omijać zdaleka, że skoro się jest w europejskiém poselstwie w Marokko trzeba się wyrzec wszelkich ludzkich słabostek; że w krajach mahometańskich takie sprawy o kobiéty mogą się łatwo zamienić w sprawy polityczne; i że nie lada ciężar wziąłby na swą duszę chłopak młody, nieco nierozważny wprawdzie, lecz poczciwy, który, nie mogąc oprzéć się pokusie chwilowéj, wciągnąłby swoją ojczyznę w wojnę, w taką wojnę, któréj następstw nie podobna byłoby przewidziéć. Słysząc te słowa biédny chłopak, któremu już się zdawało, iż widzi jak z jego przyczyny flota włoska ze stu tysiącami żołnierzy płynie ku Marokko, tak się przeraził, tak wielką skruchę wykazał za swe przewinienie, że poseł liznął za zbyteczne jeszcze inną mu jakąś karę zadawać.



∗             ∗

Chciałbym téż wiedziéć dokładnie jakie pojęcie mają maurowie o sile i męstwie swego wojska w porównaniu do siły i męstwa wojsk europejskich narodów. Ale żadnego z nich nie odważę się wprost o to zapytać, gdyż znając ich podejrzliwość, obawiam sę, aby nie wzięli tego za jakieś szyderstwo, za jakiś żarcik niewczesny. Niemniéj udało mi się nieznacznie, powoli naprowadzając na ten przedmiot rozmowę, czegoś się w téj mierze od nich dowiedziéć. I tak, wiem naprzykład, iż nie wątpią o wyższości naszéj potęgi, wojskowéj; bo jeżeli nawet przed trzydziestu laty, to jest wówczas, gdy jeszcze od europejczyków nie ponieśli żadnéj prawdziwie wielkiéj porażki, mogli o tém wątpić, to wojny z Francyą i Hiszpanią, a zwłaszcza dwie słynne bitwy pod Islyi pod Tetuanem, na zawsze te wątpliwości rozwiały. Lecz co do męstwa właściwie, zdaje mi się, iż w ich mniemaniu żołniérz europejski stoi daleko niżéj od maurytańskiego; zwycięstwa nasze przypisują artyleryi, porządkowi, karności, wreszcie oszukaństwu (dla nich bowiem strategia i taktyka wojskowa jest-li tylko oszukaństwem) ale nie męstwu. Zwycięstwa zaś osiągnięte w ten sposób nie wydają im się zwycięstwami szlachetnemi. Lud ciemny wierzy nadto, iż oprócz tych wyż wymienionych środków, do zwycięstw dopomaga nam również sojusz ze złymi duchami, bez którego, ani nasze działa, ani żadne oszukaństwa nie zdołały rozgromić wojsk muzułmańskich. To pewna, iż arabom krwi czystéj, oraz Berberom, stanowiącym większą część siły zbrojnéj marokańskiego państwa, nie podobna męstwa odmówić, jak niepodobna również męstwa ich porównywać do téj pospolitéj dość chwiejnéj odwagi, którą wszystkie wojska Europy, z iście rycerską grzecznością, wzajemnie sobie przyznają. Nie ulega wątpliwości, iż nawet biorąc w rachunek potajemną pomoc Anglii, oraz sprzyjające warunki samego gruntu, wojsko marokańskie, źle wyćwiczone, źle żywione, źle uzbrojone i mające nadto lichych dowódców, nie mogłoby opiérać się niemal przez rok cały z wytrwałością, któréj się po niéj nie spodziewała Europa, armii hiszpańskiéj doskonale wyćwiczonéj, karnéj i zaopatrzonéj we wszystkie nowe wynalazki sztuki wojskowéj, gdyby nie owo męstwo jego żołniérzy, które mu inne jego braki zastąpiło. Może mi powiedzą, iż na nazwę męstwa nie zasługuje fanatyzm, który sprawia, iż jeden człowiek rzuca się na dziesięciu, aby szukać śmierci mającjé mu bramy raju otworzyć; dzika zawziętość, pod wpływem której żołniérz 170!! sobie głowę o skałę roztrącić, niż wpaść w ręce wroga; szalona wściekłość ranionego, który zrywa z siebie przepaski i rany roztwiera, aby przez śmierć ujść niewoli, pogarda cierpień, ślepa odwaga, upór bydlęcy, z którym człowiek daje się zabijać bez potrzeby, bez celu; lecz w każdym razie trudno im nie przyznać, iż to są pierwiastki męstwa, których liczne i straszne dowody dali marokańczycy w wojnie z Hiszpanią. W ciągu dwu miesięcy, wojska hiszpańskie zaledwie dwu ludzi zdołały wziąć do niewoli, jakiegoś araba z prowincyi Oran i jakiegoś obłąkanego, który zbliżył się do straży obozowych; a w krwawej bitwie pod Castillejos tylko pięciu rannych marokańczyków wpadło w ręce zwycięzców. Ich odwieczna taktyka polega na tém, iż w wielkiej masie idą na nieprzyjaciela, rozciągają się szybko, podbiegają na odległość pół strzału, strzelają i cofają się spiesznie, aby broń nabić ponownie. W wielkich bitwach stoją w półksiężyc; artylerya i piechota w środku, po bokach konnica; konnica usiłuje otoczyć nieprzyjaciela, aby wziąć go we dwa ognie. Głównodowodzący wydaje rozkaz ogólny, lecz każdy z dowódców drugorzędnych może iść do ataku lub cofać się kiedy mu się spodoba, skutkiem czego rozkaz główny często bywa zmieniany. Jeźdźcy niezmordowani, zręczni strzelcy, wytrwali, trzymający się dzielnie gdy mają jakiś szaniec, jakąś zasłonę przed sobą, dający się łatwo zmięszać na otwartém polu, pełzają jak węże, wdrapują się jak koty, biegają jak koźlęta, przechodzą szybko od napadu do nagłej ucieczki i od najwyższéj odwagi, która na szał dziki zakrawa do przestrachu, do tchórzostwa bez granic. Żyją jeszcze w Marokko tacy maurowie, którzy z przerażenia dostali pomieszania zmysłów podczas bitwy pod Isli; a znanym powszechnie jest ów fakt, iż sułtan Abd-er-Rahman na odgłos piérwszych strzałów armatnich marszałka Bugeaud, zawołał: Konia! konia! dajcie mi mego konia! i skoczywszy na siodło uciekł jak tchórz ostatni, zostawiając na polu bitwy swoich grajków, swych wróżbitów, swoje psy myśliwskie, świętą chorągiew, parasol sułtański i herbatę, którą wrzącą jeszcze znaleźli francuscy żołniérze.



∗             ∗

Na ulicach Fezu spotykam tylu murzynów, iż czasami zdaje mi się, że jestem w jakiémś mieście Sudanu, że pomiędzy mną a Europą rozciągają się obszary niezmierzone Sahary. W istocie, głównie z Sudanu przybywa tu co rok do trzech tysięcy murzynów, z których wielu, jak zapewniają, wkrótce umiera z tęsknoty za krajem. Po największéj części wywożą ich z ojczyzny w wieku lat ośmiu albo dziesięciu. Handlarze niewolników, przed wystawieniem ich na sprzedaż, tuczą ich gałkami z kuskussu, starają się wyleczyć ich z owéj tęsknoty za krajem za pomocą muzyki i uczą ich kilku arabskich wyrazów; wszystko to służy do zwiększenia ich ceny, która jest taką mniéj więcéj, iż za chłopca płaci się franków trzydzieści, za dziewczynkę sześćdziesiąt, około cztérechset za szesznasto lub ośmastoletnią dziewczynę piękną, która umié mówić po arabsku, i która jeszcze dzieci nie miała: a pięćdziesiąt lub sześćdziesiąt za starca. Sułtan pobiera pięć procent od żywego towaru i ma prawo piérwszego wyboru. Reszta ich sprzedawaną bywa albo hurtem na targach Fezu, Mogadoru i Marokko, albo pojedyńczo na licytacyi we wszystkich innych miastach państwa, a kupujący, zgodnie z odwiecznym zwyczajem, ten wzgląd przynajmniéj zachowują dla nich, iż chcąc się należycie przekonać o wartości towaru, nie czynią tego publicznie, to jest, iż nie rozbierają ich do naga na targu wobec wszystkich. Każdy murzyn, bez trudności przyjmuje mahometanizm, zachowując jednak wiele dawnych zabobonów swéj dawniejszéj wiary i obchodząc dawne święta czy téż uroczystości swego kraju, które polegają na śmiesznych, dzikich tańcach trwających przez trzy dni i trzy noce przy dźwiękach piekielnéj muzyki, i przerywanych przez tancerzy po to jedynie, aby z łapczywością bydlęcą połykać wszelkiego rodzaju brudy i paskudztwa. Zwykle używają ich maurowie do posług w domach, obchodzą się z nimi dobrze, po największéj części obdarzają ich wolnością w nagrodę za wierną służbę. Czarne to plemię ma drogę otwartą nawet do najwyższych urzędów państwa i odznacza się tu jak i wszędzie albo pełną gorączkowego zapału pracowitością, albo przeciwnie, najbardziej gnuśném lenistwem, iście małpią lubieżnością, lisią przebiegłością, tygrysiém okrucieństwem; do zalet jego można policzyć zadowolenie ze swego stanu, oraz wierność i wdzięczność dla panów; co, o ile się zdaje, nie ma miejsca ani na Kubie, gdzie niewola jego jest sroższą, ani w Europie, gdzie używa zupełnéj swobody. Arabki i Maurytanki gardzą murzynami, to też niezmiernie rzadko się zdarza, aby murzyn ożenił się z kobiétą innego plemienia; mężczyźni, przeciwnie, zwłaszcza maurowie, nietylko na kochanki poszukują murzynki, ale nadto żenią się z niemi równie chętnie jak i z białemi; stąd owa wielka liczba mulatów, przeróżnych odcieni skóry, których widzimy w Marokko. Dziwne, naprawdę, są losy tych ludzi! Ubogi, dziesięcioletni murzyn, sprzedany na granicy Sahary za worek cukru lub kawał tkaniny, może (co téż i miało miejsce), po upływie lat trzydziestu, stać się ministrem Marokko i z posłem angielskim prowadzić układy o handlowe traktaty. Czarna dziewczynka, która na świat przyszła w brudnéj, ciemnéj szopie i sprzedaną została, pod cieniem palmy w jakiejś oazie, za bukłak z wódką, może snadniéj jeszcze, zaledwie dorośnie, znaleść się w objęciach sułtana, skropiona wonnościami i klejnotami okryta.



∗             ∗

Od kilku dni, kiedy przechadzam się po ulicach Fezu, staje mi w myśli, z dziwną uporczywością, wielkie miasto amerykańskie, do którego zbiegają się ludzie ze wszystkich stron świata; jedno z tych miast, które przedstawia pewien typ, dziś naśladowany po trochu przez miasta nowe, którego życie jest, być może, próbką tego, jakiem za lat sto będzie życie wszystkich miast, i którego obraz, gdy się zjawi w wyobraźni Europejczyka obok obrazu marokańskiej stolicy, musi na jego usta uśmiéch politowania wywołać, przypominając mu jak wielka przestrzeń na drodze postępu dzieli od siebie oba te miasta. A jednak, im dłużéj myśl moją zatrzymuję na owym amerykańskim grodzie, tém silniéj dręczy mię pewna przykra wątpliwość. Widzę te wielkie ulice proste, nieskończone, na których, jak okiem zajrzéć, ciągną się olbrzymie pale telefonu.
Jest to godzina, w któréj zamykają się warsztaty i sklepy.
Tłumy robotników: mężczyzn, kobiét i dzieci pociągają pieszo, w omnibusach, w tramwayach, wszyscy niemal zdążają w jednę i tę samą stronę, do dzielnic odległych; na wszystkich twarzach maluje się jakiś niepokój, smutek i nadmierne znużenie robotą... Gęste obłoki węglowego dymu wydobywające się z niezliczonych kominów fabryk, nisko zawisły nad ulicą, rzucając czarne swe cienie na wspaniale szyby wystaw sklepowych, na złocone głoski napisów, które pokrywają frontowe ściany domów aż po same dachy, na tłum, który ze spuszczoną głową, krokiem miarowym, oddala się w milczeniu od miejsc, które we dnie widziały pot jego czoła. Od czasu do czasu słońce rozdziera na chwilę żałobny całun, który przemysł rozpostarł nad stolicą pracy; lecz te błyski niespodziane, przelotne, zamiast rozweselać ów obraz, tylko mu ponurości dodają... Wszystkie twarze mają jednakowy wyraz. Każdemu pilno wrócić do domu, aby „zaoszczędzić“ swe krótkie godziny wypoczynku po wyciągnięciu ile się dało największych korzyści z długich godzin pracy. Zdaje się, iż każdy podejrzywa w swoim sąsiedzie niebezpiecznego spółzawodnika. Wszyscy mają w sobie cóś, co zapowiada skrytość i odosobnienie. Atmosferą duchową, w któréj żyją ci ludzie, nie jest pomoc wzajemna i miłość bliźniego, lecz spółzawodnictwo... Wielka liczba rodzin mieszka stale w hotelach, co skazuje kobiétę na bezczynność i osamotnienie. Przez dzień cały mąż na mieście pracuje i przychodzi do domu dopiéro na obiad, który spożywa z pośpiechem zgłodniałego człowieka. Potém wraca do swych zajęć. Dzieci, pięcio lub sześcio letnie, już uczęszczają do szkoły, idą do niéj i wracają z niéj same; a resztę dnia i resztę czasu, który im od nauk zostaje, spędzają jak im się podoba, używając najzupełniejszéj swobody. Władza rodzicielska jest tu prawie żadną. Dzieci nie odbierają innego wychowania nad to, które im daje szkoła... dojrzewają szybko i od lat najmłodszych sposobią się do tego życia gorączkowego, ciężkiego, pełnego trudów, walk i zawodów, które je czeka. Życie człowieka jest tu jedną długą wojną, nieprzerwanym cięgiem bitew, pochodów, zwycięztw i porażek. Ciche szczęście, kojące ciepło domowego ogniska, bardzo mało miejsca zajmują w jego ruchliwém, wojującém, gorączkowém istnieniu. Czy jest szczęśliwy? Sądząc z jego twarzy zmęczonéj, smutnéj, niespokojnéj, zdradzającéj często chorobliwość i wycieńczenie, wątpić o tém należy. Nadmiar pracy bez wypoczynku podkopuje jego siły, pozbawia go umysłowych rozrywek, i nie pozwala na skupienie ducha. W takich warunkach życia kobiéta cierpi więcéj jeszcze niż mężczyzna. Żona widzi męża raz na dzień przez pół godziny najwyżéj i wieczorem, kiedy trudem złamany przychodzi do domu, myśląc o tém jedynie, aby czém prędzéj spać się położyć; nie może dopomódz mu w dźwiganiu brzemienia, które go przygniata, ani dzielić z nim jego trosk, zajęć i dążeń, bo ich nie zna, bo dla braku czasu, pomiędzy nimi nie istnieje prawie wymiana myśli i uczuć...
To miasto jest Chicago, opisuje zaś je w ten sposób baron Hübner, wielki wielbiciel Ameryki. Otóż moja wątpliwość na tém polega, iż sam nie wiem nad którem z tych dwu miast, nad Fezem czy też nad Chicago, mam się bardziéj litować. Czaję jednak, iż gdybym był maurem i gdyby jakiś chrześcianin, pokazując mi jedno z takich miast postępowych, zapytał mię czy chciałbym aby Fez było takiém, niezawodnie rozśmiałbym mu się w twarz pogardliwie.



∗             ∗

Dzisiaj zrana Selam opowiedział mi (po swojemu, tak jak to on tylko potrafi) dzieje słynnego zbója Arusiego, jednę z tych dziwnych historyj, które podawane z ust do ust obiegają całe państwo od pustyni do morza. Dzieje zbója Arusiego tém się odznaczają. iż choć do baśni podobne, są wszakże oparte na faktach rzeczywistych, a tak niedawnych, iż wielu ludzi, którzy byli ich świadkami, żyje jeszcze po dziś dzień.
Wkrótce po wojnie z Francyą, sułtan Abd-er-Rahman posłał po wojsko dla skarceniu mieszkańców Rifu, którzy spalili pewien statek francuski. W liczbie szeików, którym dowódzca sułtańskiego wojska rozkazał wydać winowajców, znajdował się szeik imieniem Sid-Mohamed-Abd-el-Dżebar, człowiek w podeszłych już latach, który, będąc zazdrosny o pewnego Arusiego, walecznego i pięknego młodzieńca, oddał go, lubo całkiem. niewinnego, w ręce generała, wiedząc, iż go wtrącą do więzienia. Rzeczywiście, odesłano Arusiego do więzienia w Fez, z którego jednak po upływie roku został uwolniony. Młodzieniec, odzyskawszy swobodę, udał się do Tangieru; przebywał tam przez czas pewien, a potém znikł nagle i z początku nikt nie wiedział co się z nim stało. Ale, wkrótce po jego zniknięciu, w całéj prowincyi Garbu zaczęto mówić o jakiéjś zgrai rabusiów i zbójców, plądrującej pomiędzy Rabat i Laracze, która napadała na karawany, obdzierała kupców, męczyła okropnie kaidów, zabijała żołniérzy sułtana. Nikt już nie odważał się przejeżdżać przez tę okolicę; a tych niewielu, którzy, wpadłszy w ręce zbójców, cało z nich ujść do miast zdołali, z przerażenia dostało obłąkania.
Tak stały rzeczy przez czas długi, a nikomu nigdy nie udało się odkryć kto był dowódzcą rabusiów, gdy oto pewnego razu jakiś kupiec z Rifu, napadnięty przez nich w nocy, poznał, przy świetle księżyca, śród tych co go obdzierali, młodego Arusiego i do Tangieru zaniósł o tém wiadomość. Szybko po całéj prowincyi Garbu wieść się rozeszła, iż przywódzcą bandy był Arusi. Wielu innych ludzi go poznało. Zjawiał się on we wsiach i w duarach, we dnie i w nocy, przebrany za żołnierza, za kaida, za żyda, za chrześcianina, za kobietę, za ulema, zabijał, kradł i znikał, ścigany przez wszystkich, niedognany nigdy, zawsze nieoczekiwany, pod coraz nową postacią, przebiegły, okrutny, niestrudzony. Krążył zawsze w pobliżu twierdzy El-Mamora; lecz dlaczego to czynił, o tém nikt nie wiedział. Miał jednak w tem swoje cele; kaidem owéj twierdzy był ten snm Sid-Mohamed-Abdel-Dżebar, niegdyś szeik, który go wydał w ręce jenerała sułtana.
Na kilka dni przed wypadkiem, o którym zaraz mówić będziemy, Sid-Mohamed-Abd-el-Dżebar wydał zamąż swą córkę, dziewczynę cudnéj piękności imieniem Rahmana, za syna baszy z Sale, który się zwał Sid-Ali. Na uroczystości zaślubin, które odbyły się z wielką okazałością, zjechali najbogatsi młodzieńcy prowincyi, konno, zbrojno, w świetnych ubiorach. Po kilka dniach Sid-Ali miał odwieźć żonę po Sale do domu swego ojca. Orszak wyruszył z twierdzy w nocy. Musiał on przeciągać przez wąwóz bardzo ciasny, pomiędzy wzgórzami porosłemi lasem. Na czele orszaku postępował oddział składający się z trzydziestu jeźdźców, za nimi jechała Rahmana na mule, mając po jednéj stronie brata, po drugiéj męża; za Rahmaną kaid, jéj ojciec i wielki tłum przyjaciół i krewnych. Wjechali do wąwozu. Noc była jasna, młody małżonek trzymał Rahmanę za rękę, stary kaid gładził sobie brodę; wszyscy byli weseli.
Na raz, śród ciszy nocnéj, rozległ się glos potężny:
— Arusi cię pozdrawia, szeiku Sid-Mahomedzie Abd-el-Dżebar!
I téjże chwili, na szczycie jednego z pagórków, trzydzieści strzelb błysło, trzydzieści strzałów zagrzmiało. Konie, żołniérze, krewni, przyjaciele, albo padają nieżywi, albo chwieją się ranni, albo uciekają w popłochu; a nim kaid i Sid-Ali, których ominęły kule, zdołali wyjść z osłupienia, jakiś jeździec, jakiś upiór, jakiś szatan, słowem sam Arusi, z szybkością błyskawicy spuszcza się z pagórka, porywa Rahmanę i ucieka z nią do lasu Mamory.
Kaid i Sid-Ali, jak na mężnych ludzi przystało, zamiast oddawać się bezowocnéj rozpaczy, poprzysięgli uroczyście, że już piérwéj nie ogolą sobie głowy nim nie pomszczą się w sposób straszliwy. Udali się do sułtana z prośbą o żołniérzy, a skoro tylko prośbie ich zadość się stało, zaczęli ścigać Arusiego, który ze swą bandą schronił się do wielkiéj puszczy Mamory. Była to wojna niezmiernie trudna i ciężka, prowadzona w lesie, śród gęstwiny, za pomocą podstępu, zasadzek, nocnych napadów, walk zaciętych; trwała rok przeszło. Wojsko, powoli, otaczając ze wszech stron zbójów, zgromadziło ich wszystkich w samym środku lasu; z dniem każdym opasujące ich koło stawało się mniejszém. Wielu stronników Arusiego już z głodu pomarło, wielu uciekło, wielu padło w boju. Kaid i Sid-Ali, widząc, iż niezadługo swego celu dopną, coraz się niecierpliwszymi stawali, a żądza zemsty już im ani w dzień, ani w nocy spocząć nie dała. Jednak, dotychczas o Arusim i Rahmanie niczego się dowiedziéć nie mogli. Jedni mówili, że z niedostatku pomarli, inni jeszcze, że zbój zabił Rahmanę i siebie. Tymczasem kaid i Sid-Ali zaczęli upadać na duchu, bo im głębiéj zapuszczali się w puszczę, tém gęstszemi stawały się drzewa, tém wyższemi i bardziéj poplątanemi były zarośla, liany, ciernie, krzaki janowca; konie i psy nie mogły już sobie drogi torować. Nareszcie, dnia pewnego, podczas gdy obaj zniechęceni, smutni, milczący, przechadzali się po lesie, jakiś zdyszany arab, widocznie zdaleka przybyły, podbiegł ku nim i powiedział, że widział Arusiego ukrytego w sitowiu nad rzeką na brzegu lasu. Kaid czém prędzéj zbiera swoich jeźdźców, rozdziela ich na dwa oddziały i każę im podążać w pewnéj od siebie odległości nad rzekę. Po długiéj i męczącéj jeździe, kaid najpierwszy spostrzega śród sitowia ludzką postać; stoi tam człowiek wysoki, o dzikim, strasznym wyrazie twarzy: to Arusi. Wszyscy śpieszą w to miejsce, przybywają, patrzą, szukają: Arusiego już nie ma. Stoją na brzegu rzeki. Rzekę przepłynął! — woła kaid. Wszyscy rzucają się do wody i dosięgają przeciwległego brzegu. Na piasku wybrzeża widać ślady stóp ludzkich, które napowrót do rzeki prowadzą. Był tu lecz znowu rzucił się w wodę, — mówi kaid, — i wyszedł na brzeg gdzieś daléj. — Jeźdźcy w dwie przeciwne strony popędzili wzdłuż rzeki. W téj chwili uwagę kaida zwracają na siebie trzy jego psy, które stanęły jak wryte przed wielkim pękiem sitowia, zdając się cóś wietrzyć. Sid Ali najpiérwszy przybiega i śród sitowia dostrzega rów szóroki a w jego głębi kilka niewielkich otworów. Wskakuje do rowu, wkłada lufę strzelby do jednego w owych otworów, czuje, że ją ktoś odpycha, daje ognia, woła kaida, nadbiegają żołnierze, zaczynają pilnie rozglądać się do koła, i spostrzegają otwór okrągły, tuż nad wodą, w stromém wybrzeżu. Tam być musi zbój ścigany, tędy wszedł do swéj podziemnéj kryjówki. — Kopać! — woła kaid. Żołniérze biegną do duarów pobliskich po rydle i topory, wracają, kopią, przebijają rodzaj sklepienia z gliny i odkrywają norę, czy też jaskinię podziemną.
W głębi jaskini stoi Arusi, nieruchomy, blady jak trup, ze spuszczoną głową.
Chwytają go, nie stawia oporu. Wywlekają go na brzeg rzeki i tu dopiéro spostrzega kaid, iż Arusi nie ma lewego oka. Związanego, niosą go do pobliskiego namiotu, rzucają na ziemię, i na początek, aby swą zemstę wywrzéć choć w części, Sid-Ali własnoręcznie swoim sztyletem odcina mu obie stopy i w twarz mu je ciska. Potém, zostawiwszy sześciu żołniérzy, aby go pilnowali, udaje się do innego namiotu razem z kaidem, w celu obmyślenia jakie męczarnie należy zadać pojmanemu wrogowi, przed odcięciem mu głowy. Naradzali się długo: jeden przed drugim starali się wymyślać męki coraz sroższe; żadna z nich wszakże nie zdawała się im dość okropną; nadszedł wieczór, a nie powzięli jeszcze żadnego postanowienia. Odłożyli więc dalsze narady do przyszłego poranku i rozstali się, życząc sobie nawzajem dobréj nocy.
W godzinę potém kaid i Sid-Ali spali już każdy pod swoim namiotem: noc była ciemna, ani wietrzyku, ani szelestu liści; tylko szmer wody i oddéch śpiących przerywały uroczystą jéj ciszę.
Naraz głos potężny rozległ się w ciemności:
— Arusi pozdrawia ciebie, szeiku Sid-Mohamedzie Abd-el-Dżebar!
Stary kaid, przerażony, zrywa się z posłania i słyszy tentent konia oddalającego się w całym pędzie. Przyzywa żołniérzy, którzy na głos jego nadbiegają z pośpiechem i woła: Konia mego, konia dajcie mi zaraz. Szukają jego konia, ale ów koń, najpiękniejsze zwierzę z całego Garbu, znikł gdzieś bez śladu. Biegną do namiotu Sid-Alego: znajdują go na ziemi bez ducha, ze sztyletem wbitym w lewe oko. Kaid wybucha płaczem: żołniérze puszczają się w pogoń za zbiegiem. Dostrzegają go z daleka, na chwilę, i tracą go z oczu; znowu ukazuje się jak cień, jak mara, lecz pędzi z szybkością strzały; zniknął powtórnie i już się nie ukazał więcéj. Niemniéj przez noc całą nie przestają go ścigać; wreszcie już nad ranem, znalazłszy się na brzegu gęstego lasu, chcąc nie chcąc muszą się zatrzymać, czekając, aż świtać zacznie. O świcie, widzą w oddali konia kaida, który idzie w ich stronę, zmęczony, pianą i krwią okryty, napełniając powietrze żałośném rżeniem. Wpadają na myśl, iż Arusi musi być w lesie; spuszczają psy ze smyczy, a z bronią w ręku zapuszczają się w gęstwinę. Wkrótce spostrzegają starą chałupę, śród drzew napół ukrytą. Psy do chałupy podbiegły i zatrzymały się przed nią. Żołniérze idą wślad za nimi na palcach podchodzą do drzwi; nagotowali strzelby.... lecz na raz strzelby im z rąk wypadły, i z piersi ich dobywa się okrzyk podziwu. Na środku chaty, na ziemi, leżał trup Arusiego, a obok niego klęczała cudnéj piękności kobieta, ubrana wspaniale, z włosem rozwiązanym, która, śmiejąc się, płacząc, słodkim głosem szepcząc słowa rozpaczy i miłości, obwiązywała mu nogi skrwawione. Była to Rahmana. Żołniérze zaprowadzili ją do domu jéj ojca; przebyła w nim trzy dni nie odpowiadając na żadne pytania, milcząca jak grób; potem znikła. Znaleziono ją w lesie, w owéj staréj chałupie: drapała ziemię paznokciami wołając Arusiego. Już nie odeszła stamtąd. Bóg, jak mówili arabi, rozum jéj przywołał do siebie, i została świętą.
Czy żyje dotąd, nie wiem. To pewna, iż żyła jeszcze przed dwudziestu laty, i że widział ją w jéj pustelni pan Narcyz Cotte, urzędnik francuskiego konsulatu w Tangierze, który opisał jéj dzieje.



∗             ∗

Teraz nie ma już kątka w Fez, któregobyśmy nie znali, a jednak zawsze się nam zdaje, żeśmy tu wczoraj dopiéro przybyli, tak wielką bowiem jest rozmaitość, którą przedstawiają te mury, te bramy, te wieże, te gruzy; tak żywo rzecz każda przypomina nam co chwila, żeśmy tu obcy; tak nam trudno oswoić się z tém, iż jesteśmy przedmiotem ciekawości ogólnéj. Ciekawość ta nie zmniejszyła się dotychczas, pomimo iż wszyscy mieszkańcy Fezu widzieli już nas po kilka razy. Zmniejszyła się natomiast nieufność, a może nawet i nienawiść nieco ostygła: dzieci zbliżają się do nas i dotykają się naszego ubrania, chcąc się dowiedziéć z czego jest zrobione; kobiety wprawdzie krzywém okiem na nas patrzą ale przynajmniéj chociaż nie uciekają spostrzegłszy nas zdaleka; złorzeczenia i groźby rzadziéj obijają się o nasze uszy, żołniérze nie częstują już nikogo kijami, a owa pięść niewieścia, którą Ussi uczuł na swym karku będzie zapewne piérwszém i jedyném wspomnieniem tego rodzaju, które zawieziemy do kraju. A chociaż podczas naszych przechadzek po mieście wiecznie poprzedza nas i podąża za nami tłum wielki, sądzę jednak, iż moglibyśmy śmiało bez eskorty wychodzić, nie obawiając się, aby nas zabito. Już ludność Fezu, jak to nam mówili żołniérze poselstwa, każdemu z nas, stosownie do maurytańskiego zwyczaju, nadała jakieś przezwisko. I tak, lekarz nazywa się człowiek w okularach, wice-konsul człowiek z haczykowatym nosem, kapitan człowiek w czarnych butach, Ussi człowiek w białéj chustce, komendant człowiek z krótkiemi nogami Biseo człowiek o rudych włosach, Morteo człowiek aksamitny bo ma aksamitne ubranie, a ja człowiek w podartych butach z powodu, iż ból, który czuję w nodze zmusił mię do rozcięcia jednego buta. Wszyscy, ma się rozumiéć wielce się nami zajmują, i zdaje się, że mówią o nas, iż jesteśmy straszydłami, nie czyniąc w téj mierze żadnego wyjątku, bo nawet nie wyłączając kucharza; który wszakże, gdy mu o tém powiedziano przyjął tę wiadomość z pogardliwym uśmiéchem, uderzając ręką po jednéj z kieszonek kamizelki, w któréj znajdował się list od jego kochanki. Zdaje mi się równie, że albo udają, albo naprawdę znajdują nas bardzo śmiésznymi, bo za każdą rażą, gdy na ulicy który z nas poślizgnie się, lub głową zawadzi o gałęź drzewa, lub zgubi kapelusz, zaczynają śmiać się jakoś uporczywie jakby na rozkaz. Pomimo to wszystko, i pomimo malowniczéj rozmaitości widoków, ta ludność zakapturzona, zakwefiona, cała biała, w któréj płéć piękna ubraniem od mężczyzn tak mało się różni; to, iż nie słyszymy innego odgłosu oprócz wiecznego szelestu pantofli i płaszczów; te kobiéty z zasłoniętą twarzą; te domy bez okien, ciche jak groby: całe to życie pełne tajemnic musi w ostatku znudzić śmiertelnie. Mieszkańcy są żywi, ich miasto umarłe. O zachodzie słońca musimy już wracać do domu, aby nie wychodzić z niego aż do następnego poranka. Gdy noc zapada, ustaje handel, wszelki ruch, wszelka oznaka życia. Fez przeistacza się w jakąś nekropolią, w któréj, jeżeli przypadkiem ozwie się głos ludzki, jest to krzyk obłąkanego, lub rozpaczliwe wołanie o pomoc napadniętego przez morderców człowieka; a gdyby który z nas uparł się koniecznie w nocy wyjść z domu, musiałby otoczyć się licznym oddziałem żołniérzy, uzbrojonych w strzelby, i zabrać z sobą kilkunastu ludzi z toporami, aby, co każde trzysta kroków, wyłamywali wrota zamykające ulice. Nowin, które we dnie obiegają miasto, a o których dowiadujemy się od Mohameda Dukalego i od Scellala, tych naszych dwu chodzących dzienników, nie ma tu innych nad takie naprzykład: iż gdzieś na ulicy znaleziono zasztyletowaną kobiétę, że przywieziono i wtrącono do więzienia jakiegoś gubernatora prowincji, iż pewien dygnitarz dostał kijami z rozkazu sułtana, że dziś odbywa się uroczystość na cześć jakiegoś świętego. A takie nowiny, oraz to wszystko na co sam codzień patrzę, i to dziwne życie, którem tu żyję, sprowadza mi w nocy jakieś sny tak dziwacznie poplątane, o głowach ściętych, pustyniach, haremach więzieniach, o Fez, Tombukcie i Turynie, że budzę się zrana z nieopisanym zamętem w głowie i przez piérwszych jestem, ani co chwil kilka nie mogę zrozumiéć się ze mną dzieje.



∗             ∗

O iluż to pięknych, śmiesznych, okropnych i dziwacznych postaciach zostanie mi wspomnienie na całe życie! Mam ich pełno w głowie, a kiedy sam jestem, każę im przesuwać się po jednéj przed oczami mojéj wyobraźni, jakby figurkom z czarnoksięskiéj latarni, co mi sprawia tak wielka przyjemność, że jéj wyrazić nie zdołam. Widzę Sid-Bakera, tego zagadkowego człowieka, który, owinięty w wielki płaszcz białawy, z głową spuszczoną, z przymkniętemi oczami, blady jak trup, pierzchliwy jak mara, zjawia się trzy razy na dzień w pałacu dla jakichś tajemniczych narad z posłem. Widzę ulubionego służącego Sid-Mussa, prześlicznego, młodego mulata, pełnego kobiécego wdzięku, strojnego jak książątko, delikatnego jak panienka, który, zawsze wesół, zawsze uśmiéchnięty, lekko, w podskokach wbiega na schody i spuszcza się z nich, witając nas z pewną zalotnością głębokim ukłonem i zgrabnym ruchem prawéj ręki. Widzę jednego z żołniérzy naszéj straży, berbera z gór Atlasu, o twarzy strasznéj, zbójeckiéj, na którą nie mogę patrzéć bez drżenia; człowiek ten, każdą razą gdy mnie spostrzeże, zwraca na mnie spojrzenie przeszywające, nieruchome, zimne, zdradzieckie, jakgdyby przemyślał nad tém, gdzie i kiedy ma mię zamordować; a im bardziéj staram się go unikać, tém częściéj go spotykam, zdaje mi się, że odgadł ową odrazę, którą dlań uczuwam, i że to mu sprawia szatańską uciechę. Widzę starą zgrzybiałą kobiétę, którą spostrzegłem raz w bramie pewnego meczetu, z głową ogoloną, całkiem niemal nagą, bo oprócz jakiegoś łachmana owiniętego do koła bioder, nie miała na sobie żadnego innego ubrania, atak straszną, tak chudą, iż na jéj widok wyrwał mi się okrzyk przerażenia, i że przez czas długi nie mogłem ochłonąć z przykrego wrażenia. Widzę figlarną maurytankę, która, wracając do domu podczas gdyśmy przechodzili koło niego, kiedy już miała drzwi zamknąć, ruchem szybkim zrzuciła z siebie osłaniający ją haik, ukazała nam na chwilę swoją postać wysmukłą i zgrabną, obdarzyła nas przelotném spojrzeniem, pełném wesołości i nieopisanego wdzięku, i znikła. Widzę starego kupca o twarzy strasznéj, okropnéj lecz i śmiesznéj zarazem, tak zgarbionego, iż siedząc w głębi ciemnéj swéj niszy, nóg niemal brodą dotyka; jedno tylko oko ma otwarte, oko malutkie, którego dopatrzyć się trudno; lecz każdą razą, gdy przechodząc obok jego sklepu spojrzę na niego, to samo oko otwiera się szeroko, i zdaje mi się, że się ono śmieje jakoś dziwnie, złowrogo, i na czas pewien nieokreślony niepokój mną owłada. Widzę prześliczne maurytańskie dziewczę, lat blisko dziesięciu, z włosem spływającym na ramiona, w białéj koszulce przepasanéj zieloną przepaską; i widzę je właśnie w téj krytycznéj chwili, kiedy, chcąc przeskoczyć z jednego tarasu na inny, nieco niższy, owa koszulka zaczepia się na raz o jakąś wystającą cegłę ogrodzenia, odsłaniając to wszystko, co zwykle bywa starannie ukryte; słyszę rozpaczliwy krzyk zawieszonego w powietrzu dziéwczęcia, na który zbiegają się wszystkie mieszkanki owego domu, śmiejąc się jak szalone. Widzę następnie olbrzymiego mulata, obłąkanego, który, wyobraziwszy sobie, iż go szukają żołniérze sułtana, aby mu odciąć rękę, przebiega ulice jak zwierz ścigany, potrząsając konwulsyjnie prawą ręką, jakgdyby już mu ją odcięto, i wydając okropne jęki, rozlegające się ponuro śród cichych dzielnic miasta. Przed oczami mojéj wyobraźni oprócz tych postaci jeszcze wiele i wiele przesuwa się innych; ale ta, na któréj zatrzymuję się najdłużéj jest to stary, pięćdziesięcioletni maur, pałacowy sługa, może nieco wyższy i nieco węższy od metra, człeczyna wiecznie zadowolony z siebie i z innych, który, gdy się śmieje, a śmieje się niemal ciągle, wykrzywia usta w jednę stronę tak, iż wówczas od ucha bardzo mała dzieli je przestrzeń; figura najzabawniejsza, najśmieszniejsza, najbardziéj cudacka z tych wszystkich, jakie kiedy istniały pod słońcem; i pomimo, iż wargi sobie zagryzam, że mówię sobie jak to jest brzydko i nieszlachetnie śmiać się z ludzi, których upośledziła natura, że wstydzę siebie na tysieczne sposoby: nic nie pomaga, to moje siły przechodzi, muszę śmiéchem wybuchnąć! I, niech mi Bóg przebaczy, mam czasami ochotę kupić go, aby zrobić sobie z niego fajeczkę.



∗             ∗

Ponieważ dzień odjazdu się zbliża, kupcy coraz liczniéj nachodzą pałac, a my coraz więcéj od nich kupujemy. Pokoje, dziedziniec i krużganek stały się podobne do wielkiego bazaru. Wszędzie długie szeregi błyszczących waz i dzbanów, haftowanych pantofli, tac, poduszek, kobierców, haików. Wszystka co tylko najbardziéj złocistego, świecącego, wzorzystego i drogiego posiada Fez, przesunęło się w ciągu tych dni przed naszemi oczami. A trzeba widziéć, jak kupcy tutejsi sprzedają swój towar! ani słowa nie rzekną, ani się uśmiéchną, ani nawet skiną głową na znak zgody lub przeczenia, i czy to sprzedadzą, czy nie sprzedadzą towaru, odchodzą zawsze z tą samą kamienną, nieruchomą twarzą. Najdziwniéj wygląda teraz pokój malarzy, zmieniony w wielki sklep tandeciarza, pełny siodeł, strzemion, strzelb, kaftanów, podartych pasów, glinianych naczyń, bransolet, kolczyków i naszyjników wschodnich, starych szarf kobiécych, które Bóg wie do kogo należały, które może nieraz czuły pieszczotliwe dotknięcie ręki sułtana, i które być może w roku przyszłym, odmalowane na jakimś rodzajowym obrazie, będą ściągały oczy widzów na neapolitańskiéj lub filadelfijskiéj wystawie. Jednego tu tylko brakuje, rzeczy prawdziwie starożytnych, pamiątek owych narodów, które zdobywały albo zasiedlały Marokko; a pomimo, iż wiemy, że nieraz znajdują je w ziemi lub w gruzach dawnych budowli, nie mogliśmy wszakże dostać ich, choćby za cenę najwyższą, gdyż z powodu istniejącego prawa, które nakazuje przedmioty znalezione władzom oddawać, każdy, komu się coś znaleść zdarzy, ukrywa to starannie, a władze nieznające się nic a nic na wartości starożytnych zabytków, tę małą ich cząstkę, która wpada w ich ręce, albo niszczą, albo jako rzeczy niepotrzebne sprzedają za bezcen. Tak przed paru laty koń spiżowy i kilka posążków znalezionych w pewnéj studni w pobliżu zwalisk starego wodociągu, zostały potrzaskane na kawałki i sprzedane jako miedź stara tandeciarzowi z żydowskiéj dzielnicy.



∗             ∗

Dziś miałem ożywioną rozprawę z pewnym kupcem tutejszym w celu dowiedzenia się od niego co też sobie myślą maurowie o cywilizacyi europejskiéj, i dla tego zbijałem jego dowodzenia bardzo słabo, tyle tylko, ile tego było potrzeba, aby go zmusić do całkowitego wypowiadania swoich przekonań. O w kupiec jestto piękny maur czterdziestoletni, o poważnym, uczciwym wyrazie twarzy, który zwiedził w sprawach handlowych głośne miasta Europy zachodniéj, i który przez czas długi mieszkał w Tangierze, gdzie się trochę po hiszpańsku nauczył. Przed paru dniami jużem z nim raz słów kilka zamienił z powodu małego kawałka materyi tkanej, z jedwabiu i złotych nici, za którą chciał ni mniéj ni więcéj, tylko dziesięć marengów. Ale dziś gdym go zapytał coś o jego podróżach, zrazu odpowiedział niechętnie lecz potém w tak wielkie wpadł ożywienie i tak dużo mówić zaczął, iż jego towarzysze, choć nie rozumieli ani słowa, zdziwili się jednak niepomału, widząc tę nagłą w nim zmianę. Spytałem go mianowicie o to, jakie wrażenie sprawiły na nim wielkie miasta europejskie; nie spodziewając się wszakże usłyszéć zbytecznych uniesień i pochwał, bom wiedział, jak to wiedzą wszyscy, iż z owych czterystu czy pięciuset kupców marokańskich, którzy corok bywają w Europie, większa część wraca do swéj ojczyzny, albo przejęta stokroć dzikszym fanatyzmem i większą nienawiścią ku nam, niż przed podróżą, albo bardziéj jeszcze zepsuta i niegodziwa, że chociaż wszystkich bez wyjątku zachwyca świetność miast naszych i wprawia w zdumienie nasz przemysł, żaden z nich wszakże nie dozna głębszego wrażenia, nie zapali się do czynu, do pracy, nie zechce sił własnych spróbować i pójść w nasze ślady; wreszcie, iż żaden, gdyby go nawet ogarnęły takie pragnienia, nie odważyłby się wypowiadać ich, a tém mniéj zaszczepiać je w innych, z obawy ściągnięcia na siebie zarzutu, iż jest muzułmaninem-odstępcą, wrogiem swego kraju.
— I cóż powiecie, spytałem go, o naszych wielkich miastach?
Popatrzył na mnie z uwagą i odrzekł obojętnie:
— Wielkie ulice, wspaniałe pałace, piękne sklepy, piękne fabryki... i czystość wzorowa.
Zdawało się, iż w tych kilku słowach wypowiedział już wszystko, cokolwiek pochlebnego miał do powiedzenia o nas.
— Więc nic więcej pięknego i dobrego nie znaleźliście u nas?
Zamiast odpowiedzi spojrzał na mnie tak, jakgdyby on z kolei chciał mię zapytać co rozumiem pod tém dobrém i piękném, które miał tam znaléść.
— Ależ to nie podobna, rzekłem już nieco zniecierpliwiony, niepodobna aby człowiek rozsądny, człowiek taki, jakim wy jesteście, który poznał tyle krajów, tak dalece różniących się od jego ojczyzny a tak wyższych od niéj, nie mówił o nich chociaż ze zdumieniem, chociażby z tém ożywieniem, z jakiem dziecko z duaru mówiłoby o pałacu jakiegoś baszy? Ale ostatecznie i czemuż wy się dziwicie na świecie? Co wy za ludzie? Kto was zrozumie?
Pardone Usted, odparł chłodno? lecz to ja właściwie nie rozumiem pana. Skoro wymieniłem panu wszystkie te rzeczy, w których mojém zdaniem jesteście wyższymi od nas, i cóżby śpan chciał, abym nadto powiedział? Czy to czego nie myślę? Mówię panu, iż wasze ulice są większe a wasze sklepy piękniejsze od naszych, że macie fabryki, których my nie mamy, że macie wspaniałe pałace. Zdaje mi się, żem powiedział wszystko. Nad to dodam jeszcze, iż więcéj od nas umiecie, bo macie książki, bo czytacie.
Poruszyłem się niecierpliwie.
— Niech się caballero nie niecierpliwi; mówmy spokojnie. Zechce pan przyznać zapewne, iż najpiérwszym obowiązkiem człowieka, iż najpiérwszą rzeczą, która go czyni godnym szacunku, i od któréj głównie zależy, aby jakiś kraj był wyższy nad inne, jest uczciwość. Wszak prawda? Otóż więc sądzę, iż pod względem uczciwości, wy panowie europejczycy stoicie daleko niżéj od nas. Powtóre...
— Za pozwoleniem. Wytłumacz mi najprzód co rozumiecie pod słowem uczciwość.
— Uczciwość w handlu europejczyków; lecz wy daleko częściéj oszukujecie nas maurów.
— Może to być; ale w każdym razie takie wypadki są rzadkie, odpowiedziałem aby coś powiedziéć.
— Jak to rzadkie? zawołał wpadając w zapał. Wypadki zdarzające się codzień! (Żałuję mocno, iż nie mogę przytoczyć tu dosłownie jego mowy, urywanéj, niespokojnéj, pełnéj zwrotów dziecinnych), Dowodów! dowodów! Jestem w Marsylii; ja jestem w Marsylii. Kupuję bawełnę. Wybieram nitkę téj grubości. Mówię: ten numer, ta pieczęć, taka ilość, przyślijcie. Płacę, wyjeżdżam, przybywam do Marokko; otrzymuję bawełnę, otwieram, patrzę, ten sam numer, ta sama pieczęć... nitka trzy razy cieńsza! nic nie warta! tysiące franków straconych! Biegnę do konsulatu i nic. Drugi dowód. Kupiec z Fez obstalowuje w Europie sukno niebieskie: tyle kawałków, taka szerokość, taka długość; zgodzono, zapłacono. Odbiera sukno, otwiera, mierzy: piérwsze kawałki dobre; pod spodem, krótsze; ostatnie: brakuje pół metra! Niezdatne już są na płaszcze, kupiec zrujnowany. Jeszcze dowód, jeszcze dowód! Kupiec z Marokko obstalowuje w Europie tysiąc metrów złotego galonu dla oficerów i posyła pieniądze. Przychodzi galon pokrajany, pozszywany, noszony... szych! miedź! Ile mam jeszcze dowodów, ile dowodów, ile dowodów!
Powiedziawszy to, podniósł oczy ku niebu, a potem szybkim ruchem zwracając się do mnie zapytał:
— Więc wy uczciwsi od nas?
Powtórzyłem, iż to musiały być jakieś wyjątkowe zdarzenia: milczał przez chwilę.
— A możeście wy nabożniejsi? spytał znienacka. O nie!
— Nie, nie! powtórzył. Dość raz wejść do waszych meczetów aby się o tém przekonać.
— A teraz powiedz mi pan. dodał ośmielony mojém milczeniem: czy w waszych krajach zabójstw się mniej popełnia?
Pytanie to w pewien mię kłopot wprowadziło. Bo i cóżby rzekł na to, gdybym mu wyznał otwarcie, iż tylko w samych Włoszech popełnia się trzy tysiące zabójstw rocznie, i że liczba więźniów tak osądzonych jakoteż czekających sądu, wynosi u nas dziewięćdziesiąt tysięcy?
— Nie sądzę, powiedział, z oczu moich zgadując odpowiedź.
Czując, iż na tém polu walka z przeciwnikiem staje się coraz trudniejszą, przeszedłem czémprędzéj na inne, do kwestyi wielożeństwa.
Zatrząsł się cały jakby go kto sparzył.
— Zawsze, wiecznie to wielożeństwo! zawołał rumieniąc się po uszy. Jakgdybyście wy mieli po jednéj kobiécie! Sądzicie, że możemy w to uwierzyć? Jedna jest waszą, ale są kobiéty cudze, a również są kobiéty wszystkich i niczyje. Paryż! Londyn! Pełne ich kawiarnie, pełne ulice, pełne teatry! Wstyd, hań ba! A wy nam wyrzucacie wielożeństwo!
Mówiąc to z gorączkowym pośpiechem przesuwał w palcach paciorki swego różańca i spoglądał na mnie od czasu do czasu z uśmiéchem, jakby mię chciał prosić, abym mu nie miał za złe tego oburzenia, bo przecie nie na mnie się gniewa, ale na Europę.
Widząc, iż pytanie o wielożeństwie nazbyt silnie go wzrusza, na co innego skierowałem rozmowę i spytałem czy nie przyznaję, iż wygodniej od nich żyjemy. Nie namyślał się ani chwili, bo na wszystko miał odpowiedzi gotowe i rzekł z odcieniem szyderstwa.
— Zapewne, zapewne... Słońce? Parasol. Deszcz? Parasol. Kurz? Rękawiczki. Chodzić? Laska. Patrzyć? Okulary. Użyć przechadzki? Powóz? Siedziéć? Sprężyny. Jeść? Narzędzia. Choroba? Lekarz. Śmierć? Posąg. O! iluż to rzeczy potrzebujecie! Cóż to za ludzie, na Boga! Jakież to dzieci!
Słowem, w niczém nie chciał nam przyznać wyższości. Nawet budownictwo nasze śmieszném mu się zdawało.
— Nie macie się z czém chwalić, powiedział, gdym mówić zaczął o wygodach naszych domów: Mieszkacie po trzystu w jednym domu, jedni nad drugimi, schody, schody i schody i nie ma powietrza, i nie ma światła, i nie ma ogrodu.
Wówczas zacząłem mówić mu o prawie, o rządzie, o swobodzie i o wielu innych rzeczach podobnych; a że to był człowiek wcale nie głupi, zdaje mi się, iż udało mi się, jeżeli nie całkiem mu wytłumaczyć ową wielką różnicę, która pod tym względem zachodzi pomiędzy jego krajem a naszym, to przynajmniéj dać mu ją poznać choć w części. Widząc, iż w tym razie walka ze mną nierówna, dał nagle inny obrót rozmowie i mierząc mnie od stóp do głowy złośliwém spojrzeniem rzekł z uśmiéchem:
— Źle ubrani.
Odpowiedziałem mu na to, iż ubranie jest rzeczą małéj wagi, że nie można liczyć go ani do wad, ani do zalet jakiegoś narodu; i spytałem natomiast, czy nie zechce nam przyznać wyższości w tém chociaż, iż zamiast przepędzać długie godziny, siedząc bezczynnie ze skrzyżowanemi nogami na miękkich materacach, umiemy czas sobie zapełnić tysiącem miłych, pożytecznych zajęć.
Anim się spodziewał jak sprytną, jak dyplomatyczną da mi na to odpowiedź. Powiedział, iż jego zdaniem złą jest oznaką owa ciągła potrzeba pracy i zajęcia, aby czas zabijać. Więc życie samo przez się byłożby dla nas taką męczarnią, że nie możemy godziny przesiedziéć spokojnie, bezczynnie, nie szukając czemby się zająć, nie przemyślając czemby się rozerwać? Czy obawiamy się samych siebie? Czy mamy w sobie cóś co nas dręczy?
— Ależ spójrzcie, powiedziałem mu, jak smutny widok przedstawiają wasze miasta: jakie w nich pustki, jaka cisza, jaka nędza. Byliście przecie w Paryżu? Otóż porównajcie ulice Paryża z ulicami Fezu.
W téj chwili kupiec stał się nieporównany. O gdybyście go widzieć mogli! Zerwał się na równe nogi (siedział dotychczas) i bardziéj za pomocą ruchów niż wyrazów, nakreślił drwiąco, zjadliwie, obraz który przedstawiają ulice miast naszych:
— Idź, śpiesz, biegnij: powozy tu, powozy tam, powozy wszędzie; hałas ogłuszający; pijani chwieją się i zataczają się na wszystkie strony; panowie zapinają paltoty z obawy złodziei; na każdym kroku policyant który spogląda uważnie do koła, jakgdyby w każdym przechodniu podejrzywał złodzieja; ubodzy starcy i dzieci, podlegają co chwila niebezpieczeństwu wpadnięcia pod koła powozów bogaczy; kobiéty bezwstydne, a nawet małe dziewczynki, o zgrozo! rzucają wyzywające spojrzenia, potrącają mężczyzn łokciami, i wdzięczą się do nich na przeróżne sposoby; wszyscy z cygarem w ustach; tłumy ludzi cisną się do sklepów, aby cóś jeść, aby cóś pić, aby sobie włosy uczesać, aby się przejrzéć w lustrze; młodzi i starzy eleganci, których pełno przed kawiarniami, przypatrują się cudzym kobiétom i szepcą im cóś do ucha, kiedy mimo przechodzą. A cóż to za śmiészny ten wasz sposób witania się i chodzenia na paluszkach, kiwając się, podskakując; a jaka babska ciekawość!
I zapalając się coraz bardziéj opowiedział, jak dnia pewnego w małéj włoskiéj mieścinie, gdy wyszedł na ulicę w maurytańskim stroju, w jednéj chwili zebrał się do koła niego tłum wielki, i wszyscy biegli przed nim i za nim, krzycząc i śmiejąc się, i przejść mu nie dając, tak, iż zmuszony był wrócić do hotelu i zmienić ubranie. Tak się to dzieje w waszych krajachl zawołał. Bo, że się u nas dzieje to samo, nic w tém dziwnego, ponieważ tu chrześcian nigdy nie widzą; ale tam u was, gdzie każdy wie jak się ubieramy, bo macie obrazy i wysyłacie tu do nas malarzy z machinami i z farbami, aby nas malowali; u was ludzi mądrych, uczonych, czy się panu nie zdaje, iż takie rzeczy nie powinnyby się zdarzać?
Wypowiedzenie tego wszystkiego widocznie mu ulgę przyniosło, bo się nieco uspokoił i uśmiéchnął się do mnie uprzejmie, jakby chciał powiedziéć: To nie przeszkadza, abyśmy byli przyjaciółmi; wszak prawda?
Następnie rozmowa zeszła na przemysł europejski, na koleje żelazne, na telegrafy, na inne wielkie wynalazki zastosowane do ogólnego pożytku; i o nich pozwolił mi już mówić długo, nie przerywał, a nawet na znak, iż się ze mną zgadza, kiwał głową od czasu do czasu. Jednak, gdym skończył, westchnął i rzekł:
— No tak, tak... ale ostatecznie... i na cóż się zdało to wszystko, skoro prędzéj lub późniéj każdy z nas umrzéć musi.
— Słowem, powiedziałem na zakończenie, nie zamienilibyście waszego stanu na nasz!
Milczał zamyślony przez chwilę, po tém odrzekł:
— Nie, bo wy ani dłużéj żyjecie ani jesteście zdrowszymi, lepszymi, pobożniejszymi i szczęśliwszymi od nas. — Zostawcie więc nas w pokoju. Nie wyni a gajcie aby wszyscy żyli tak, jak wy żyjecie, aby wszyscy pojmowali szczęście tak, jak wy je pojmujecie. Niech każdy pozostanie w tém kole, które mu Allah zakreślił. Nie bez celu to przecież Allah morzem przegrodził Afrykę od Europy. Szanujmy jego rozporządzenia.
— Myślicie więc, — spytałem, — iż pozostaniecie zawsze tém czém dzisiaj jesteście? że styczność z nami, że nasz wpływ, choć powolny, nieznaczny, nie potrafi was zmienić?
— Tego nie wiem, — odpowiedział. — Wy macie siłę, wy zrobicie wszystko cokolwiek zechcecie. Zresztą, zapisaném już jest w Niebie to, co się ma spełnić na ziemi. Lecz, niech się co chce stanie, Allah nie opuści swych wiernych.
To rzekłszy, ujął moją prawą rękę, przycisnął ją sobie do serca i, odszedł z głową podniesioną, spokojny, wspaniały.



∗             ∗

Dziś, o wschodzie słońca byłem na przeglądzie załogi Fezu, który robi sułtan trzy razy na tydzień na tym samym placu, gdzie się odbyło uroczyste przyjęcie naszego poselstwa.
Wychodząc z miasta przez Bramę Niszy Masła, miałem piérwszą próbkę manewrów artyleryi. Spora gromada żołniérzy, starców, ludzi dorosłych i dzieci, ubranych czerwono, — biegła za armatką, którą muł ciągnął. — Armatka owa, było to jedno z tych dwunastu dział, które rząd hiszpański podarował sułtanowi Sid-Mohamedowi po wojnie 1860 r. Od czasu do czasu muł potykał się, albo w bok się rzucał, albo stawał, i wówczas cała owa hałastra zaczynała krzyczéć i okładać go kijami, śmiejąc się przytém na głos i podskakując jak gdyby prowadziła wóz karnawałowy. Co chwila przytrafiała się jakaś biéda: to padało wiaderko, to wycior, to jeszcze coś innego; bo wszystko było zawieszone na łożu działa. Mul szedł w zyg-zag, jak mu się zamarzyło, a raczéj jak go iść zmuszało działo staczają© się ciężko lub w podskokach z wyniosłości gruntu, których na drodze nie brakło; wszyscy wydawali rozkazy, nikt nie słuchał; dorośli czubili małych, mali najmniejszych, najmniejsi czubili się wzajemnie, a działo prawie nie posuwało się na przód. Była to scena, która przyprawiłaby o febrę — tercyanę generała Lamarmorę.
Na lewym brzegu Potoku Pereł znajdowało się około dwóch tysięcy żołniérzy piechoty, którzy częścią leżeli na ziemi, częścią stali podzieleni na kółka.
Na placu zawartym pomiędzy rzeką a murami odbywały się manewra artyleryi. Strzelano właśnie z cztréch dział; za działami była gromadka żołniérzy a śród nich stała postać wyniosła, biała, — sułtan, — którego wszakże ani rysów, ani ubrania z miejsca gdziem się znajdował, rozpoznać nie mogłem.
Zdało mi się, iż od czasu do czasu mówi coś do artylerzystów jakby dając rady. Na przeciwległéj stronie placu, w pobliżu mostu, stała gromada składająca się z maurów, z arabów, z murzynów, mężczyzn i kobiét, mieszkańców wsi i miasta, panów i nędzarzy, którzy wszyscy razem, tak w jednę gromadę zebrani, ściśnięci, czekali, jak mi powiedziano, aż ich sułtan każdego z osobna przywoła dla wysłuchania próśb i skarg, które mają zanieść przed niego; sułtan bowiem trzy razy na tydzień udziela posłuchania każdemu, kto z nim mówić zapragnie. Wielu z tych ludzi przybyło zapewne z miast i zi em dalekich, aby zaskarżyć ciemiężców-gubernatorów, lub prosić o łaskę dla swych krewnych w więzieniach. Były tam kobiéty łachmanami okryte, byli i starcy zgrzybiali; same niemal twarze znękane i smutne, na których malowało się niecierpliwe pragnienie a jednocześnie i wielka obawa, stanięcia przed Księciem Wiernych, przed sędzią najwyższym, który w ciągu chwil kilku, w kilku wyrazach może rozstrzygnąć o losie całego ich życia. Nie widziałem, aby którykolwiek z nich miał coś w ręku lub przy sobie na ziemi, i ztąd przyszedłem do wniosku, iż sułtan obecny musiał znieść ów zwyczaj istniejący dawniéj, na mocy którego każdy proszący składał dar jakiś, dar niepogardzony nigdy, bo nawet i wówczas gdy stanowiło go parę kurcząt albo jaj dziesiątek.
Zacząłem krążyć pomiędzy żołniérzami.
Dzieci, podzielone na oddziały, po trzydziestu i cztérdziestu, bawiły się w najlepsze, ścigając się wzajemnie lub skacząc jedne przez drugie, oparłszy sobie ręce na ramionach. Jednak, nie we wszystkich oddziałach bawiono się w ten sposób; w niektórych zabawa polegała na pewnego rodzaju pantomimie, która, zaledwiem jéj znaczenie zrozumiał, przejęła mnie zgrozą, — i w któréj chłopcy przedstawiali odcinanie rąk lub głowy, oraz inne okrutne męczarnie, na które zapewne nieraz patrzyć musieli. Jeden z chłopaków udawał kaida, drugi kata, trzeci ofiarę; ten ostatni, wówczas gdy mu już niby rękę ucięto robił ruch taki jak gdyby ramię pogrążał w roztopionéj smole; inny podnosił rękę uciętą i rzucał ją psom, a wszyscy widzowie śmiechem wyrażali swe zadowolenie. Nie potrafię opisać łotrowskiego wyrazu twarzy wszystkich miemal tych malutkich żołniérzy. Były to twarze najrozmaitszych odcieni od hebanu aż do pomarańczy, a żadna z nich, nawet u najmłodszych, nie zachowała prostoty, niewinności dziecięcéj: miały w sobie coś bezczelnego, zuchwałego, surowego, cynicznego; widok ich pobudzał raczéj do litości niż do oburzenia. Dorośli i starzy po największéj części drzemali, leżąc na ziemi; inni tańczyli jakiś taniec murzyński śród koła widzów, strojąc miny zabawne i wykrzywiając się na rozmaite sposoby; inni fechtowali się, zupełnie tak samo jak ci miłośnicy fechtunku, których widziałem w Tangierze, to jest rzucając się i podrygując jak skoczki na linie. Oficerowie, pomiędzy którymi wielu renegatów (tych ostatnich łatwo było poznać po twarzy, po fajce, po pewném wyszukaniu w ubrania i po tém, iż każdą razą gdym na nich patrzył, odwracali szybko oczy w inna stronę), przechadzali się na uboczu. Za mostem, w miejscu ustronném, leżało w szeregu na ziemi ze dwudziestu ludzi, owiniętych w białe płaszcze, nieruchomych jak posągi. Zbliżyłem się do nich i spostrzegłem, że na rękach i nogach mają ciężkie, grube łańcuchy. Byli to przestępcy zwyczajni, których wojsko wlecze wszędzie za sobą, aby ich wystawiać na urągowisko publiczne. Za mojém zbliżeniem się wszyscy ku mnie twarze zwrócili i utkwili we mnie wzrok taki, iż dreszcz mię przeszedł i cofnąłem się czémprędzéj.
Oddaliłem się od żołniérzy i usiadłem w cieniu olbrzymiéj palmy na pagórku — z którego jedném spojrzeniem ogarnąć mogłem całą, równinę, cały plac rozścielający się przedemną.
Po chwili spostrzegłem, iż jakiś, oficer odłączywszy się od kilku towarzyszy z którymi się przechadzał, kroczy ku mnie powoli, z miną roztargnioną, poglądając na prawo i na lewo, nucąc coś sobie półgłosem, lecz widocznie czyniąc to wszystko dla tego, aby nie zwracać na siebie zbytecznéj uwagi.
Był to człowiek mały, krępy, ubrany całkiem niemal po żuawsku, w fezie, bez broni. Wyglądał na lat cztérdzieści.
Gdym go zbliska zobaczył, doznałem dziwnie przykrego uczucia. Nigdzie, w żadnym trybunale, na ławie oskarżonych nie zdarzyło mi się widziéć tak odrażającéj twarzy. Mógłbym przysiądz, iż na sumieniu miał co najmniéj dziesięć ofiar, które zamordował w najokrutniejszy sposób.
Zatrzymał się o dwa kroki odemnie, utkwił we mnie swój wzrok szklisty i rzekł chłodno:
Bonjour, monsieur.
Spytałem go czy jest francuzem.
— Tak — odpowiedział. — Z Algieru tu przybyłem przed siedmiu laty. Jestem kapitanem w marokańskiém wojsku.
Nie mogąc mu tego winszować, milczałem.
Cest comme ça, — ciągnął daléj płynnie i żywo. — Opuściłem Algieryą, bo mi tam było nie najlepiéj. J’etais obligé de vivre dans un cercle trop étroit (może owym cercle były cztéry ściany więzienia i stryczek w perspektywie). Żyć po europejsku nie zgadzało się z mojém usposobieniem. Czułem potrzebę przeniesienia się do innego kraju.
— A obecnie jesteś pan zadowolony? — zapytałem.
— Najzupełniéj, — odrzekł z przesadą. — Kraj piękny, Mulej-el-Hassan jest najlepszym z sułtanów, lud dobry; mam stopień kapitana, jestem właścicielem małego sklepiku; trudnię się pewném rzemiosłem, które mi znaczne zyski przynosi, polowaniem i rybołóstwem, które są niemi ulubionemi rozrywkami; robię wycieczki w góry, używam największéj swobody. Nie wróciłbym do Europy za żadne skarby świata.
— Czyżbyś pan nie chciał zobaczyć swojéj ojczyzny? Czyż tak zupełnie zapomniałeś pan Francyą?
— E, co mi tam po Erancyi! — odrzekł. — Francya nie istnieje już dla mnie. Marokko to moja ojczyzna.
I pogardliwie wzruszył ramionami.
Oburzył mię taki cynizm; trudno mi było uwierzyć w to com słyszał: postanowiłem wybadać nieco tego człowieka.
— Od czasu wyjazdu z Algieru, — spytałem, — nie miałeś pan żadnych wiadomości o wypadkach, które zaszły w Europie?
Pas un mot — odrzekł. — Tu nic o niczém nie wiedzą, i ja również nic nie wiem, i mocno z tego się cieszę.
— Więc pan nie wié, iż Francya z Prusami wielką wojnę stoczyła?
Drgnął.
Qui a vaincu? — zapytał z pewném ożywieniem, wpatrując się w moje oczy.
— Prusy, odrzekłem.
Okazał wielkie zdziwienie.
W kilku słowach opowiedziałem mu ciężkie klęski, które Francyą dotknęły, przegraną, najście prusaków, zdobycie. Paryża, utratę dwu prowincyj.
Słuchał z pochyloną głową, z namarszczoném czołem i z widocznym wysiłkiem powiedział:
Cesi égal... je n’ai plas de patrie... ça ne me regarde pas...
I powtórnie głowę pochylił.
Przyglądałem mu się uważnie; spostrzegł to.
Adieu, monsieur, — rzekł nagle głosem zmienionym i oddalił się szybko.
„Więc nie wszystko jeszcze umarło,* pomyślałem sobie z zadowoleniem.
Tymczasem artylerzyści zaprzestali już strzelania z owych czterech działek, sułtan usiadł pod białym pawilonem u stóp jednéj z wieżyc, a żołniérze zaczęli przeciągać przed nim pojedynczo, bez broni, w odległości dwudziestu kroków jeden od drugiego. Ponieważ ani obok sułtana, ani naprzeciwko jego pawilonu nie było żadnego oficera, któryby jak u nas czytał imiona przeciągających żołniérzy, aby się upewnić iż nie braknie nikogo z zapisanych w kontroli wojskowéj. Kontroli takiéj, jak mi mówiono, nie ma nawet wcale w marokańskiém wojsku), więc téż nie mogłem rozumiéć, w jakim celu odbywał się ten przegląd, i na myśl, że to się dzieje jedynie dla sprawienia rozrywki sułtanowi, śmiać mi się chciało.
Lecz po chwili myśl inna, myśl o tém, ile patryarchalnéj, poetycznéj prostoty, było w tym afrykańskim monarsze, w tym najwyższym kapłanie i sędzim, w tym młodym, szczerym, ujmującym, wszechwładnymi księciu, który siedząc przez trzy godziny pod cieniem namiotu, każę trzy razy na tydzień przeciągać przed sobą po jednemu swoim żołniérzom i słucha skarg i próśb swych nieszczęśliwych poddanych, przejęła mię głębokiém uszanowaniem dla niego. A ponieważ widziałem go po raz ostatni, więc odchodząc pod wpływem szczeréj, gorącéj sympatyi, wyszeptałem: „Żegnaj mi piękny i szlachetny książę!“ a gdy już jego wdzięczna, biała postać znikła na zawsze z przed moich oczu, żal mnie jakiś ogarnął i uczułem, iż jego obraz na całe życie wyrył się w mojéj pamięci.



∗             ∗

Dziewiąty czerwiec, ostatni dzień pobytu włoskiego poselstwa w Fez. Wszystkie żądania naszego posła zostały uwzględnione, wszystkie prośby wysłuchane. sprawy Dukalego i Scellalego ukończone, pożegnalne wizyty oddane, ostatni obiad Sid-Mussa przełknięty, dary sułtana przyjęte. Dary te składają się z pięknego czarnego konia wraz z olbrzymiém siodłem z zielonego aksamitu, naszywaném złotym galonem dla posła; z pałaszy złoconych damasceńskiéj roboty dla urzędowych członków poselstwa i z muła dla drugiego dragomana. Namioty i pakunki wysłano o świcie, pokoje puste, muły gotowe, eskorta czeka na nas u bramy Niszy Masła, moi towarzysze przechadzają się po dziedzińcu, oczekując na godzinę odjazdu, a ja siedząc po raz ostatni na mojém łóżku sułtańskiém, zapisuję, w seksternie, który leży na moich kolanach, ostatnie wrażenia z Fezu. Jakież są te wrażenią? I cóż na ostatku zostawia mi w duszy widok tego miasta, widok tych ludzi, widok tego życia? Skoro tylko pomijając miłe wrażenia zdziwienia i zadowolonéj ciekawości, chcę głębiéj sięgnąć do duszy, natrafiam odrazu na jakiś dziwny zamęt najsprzeczniejszych uczuć. Jednem z takich uczuć jest litość, którą budzi we mnie upadek, spodlenie, powolne konanie tego narodu, który pozostawił ślad tak błyszczący, tak jasny wdziejach sztuki i nauk, a dziś pamięć utracił o swojéj chwale minionéj. Drugiem uczuciem jest uwielbienie dla wszystkiego co ów naród z siły i piękna przechował dotychczas; dla jego męskiéj powagi i wdzięku; dla jego ubrania, dla jego obrzędów i obyczajów; dla tych śladów starodawnéj prostoty, które pozostały w jego smutnem, cichtm życiu. Doznaję uczucia smutku na widok wielkiego barbarzyństwa, które trawi naród będący tak blisko od ludów cywilizowanych, i na myśl o tém jak cywilizacya tych ludów musi posiadać mało siły wylewania się na zewnątrz i pochłaniania obcych żywiołów, skoro w ciągu tylu wieków, rosnąc ciągle w potęgę, nie zdołała przełamać zapory afrykańskiego barbarzyństwa, nie zdołała posunąć się z téj strony na dwieście mil w głąb kraju. Czuje oburzenie najwyższe gdy sobie przypomnę, iż państwa europejskie, nad wzniosłe i wielkie korzyści, któreby mogły wyniknąć z ucywilizowania téj części Afryki, przenoszą swoje drobne, prywatne interesa handlowe i przez to, w oczach tego narodu, który widzi ich nędzne zawiści, tracą powagę, wzbudzają w nim pogardę dla owéj cywilizacyi, którą go chcą obdarzyć i czynią coraz trudniejszém, coraz powolniejszém ogólnie ludzkie, szlachetne zadanie. Wreszcie ogarnia mię żywe zadowolenie na myśl, iż z tego kraju unoszę w méj wyobraźni jakiś światek nowy, zaludniony, ożywiony, napełniony rozmaitemi postaciami, które przez całe życie istniéć będą w mojéj pamięci, które wyzywać będę dowolnie, z któremi przebywając będzie mi się zdawało, że jestem w Afryce. Lecz z tego samego uczucia rodzi się wnet inne, smutne a nieuniknione, które cień rzuca na każdą jasną chwilę i wlewa kroplę goryczy do każdej rozkoszy... to samo uczucie, które mi wyraził kupiec maurytański, gdy chciał mnie przekonać o marności przyśpieszonego życia ludów cywilizowanych, ich gorączkowej żądzy nauki, poszukiwań, odkryć; i wtedy cała ta piękna podróż wydaje mi się jedynie świetnym obrazkiem, który szybko przesunął się przedemną, który w pamięci, na chwilę swój ślad pozostawi i zgaśnie następnie wraz z mojém życiem, wraz z życiem ludzkiém tak krótkiém, tak marném! Ołówek wypada mi z ręki, ogarnia mię gorycz i zniechęcenie. Ah! otóż Selam woła na mnie. Więc jedziemy! Więc wracamy do namiotów, do wielkich przestworzy, do wielkiego światła, do zdrowego, wesołego, obozowego życia. Żegnaj mi Fez. Żegnajcie zniechęcenia i smutki! Mój mały, afrykański światek zabarwia się nanowo różanymi blaski.


Mekinez.

Po dwudziestu cztéréch dniach miejskiego życia, karawana sprawiła na mnie takie wrażenie, jak gdybym ją widział po raz piérwszy. A jednak żadnéj innéj w niéj zmiany nie zaszło oprócz téj chyba, iż po śród nas, obok Mahomeda Dukalego, jechał manr Scellal, który, chociaż jego sprawa została załatwioną pomyślnie, uważał wszakże za właściwsze i za bardziéj bezpieczne wrócić do Tangieru pod skrzydłem poselstwa, niż pozostać w Fez pod opieką swego rządu. Gdyby w chwili odjazdu przyjrzał się nam jakiś przenikliwy badacz, stosownie do tego, czy okiem pessymisty, czy téż okiem optymisty patrzyłby na nas, w wyrazie naszych twarzy zauważyłby albo niezadowolenie albo pogodę i spokój, wynikające ztego głębokiego przeświadczenia, iż odjazd nasz z prześwietnéj stolicy Marokko nie pogrąży w rozpaczy ani jedaéj piękności, iż nie pozostawiamy w niéj żadnego obrażonego małżonka, iż nie zakłóciliśmy spokojności żadnéj rodziny, iż nawet żaden kraj zasłony kobiécéj nie został przez nas sprofanowany. Oprócz tego, na wszystkich twarzach z pod parasoli, kapeluszy, chustek, któremi większa część udających się w podróż pokryła sobie głowy, aby się zasłonić przed skwarem słonecznym i kurzem, malowała się myśl o powrocie, o rodzinie, o kraju. Słońce piekło straszliwie. Niestety! od naszego przyjazdu ta jedna wielka zaszła zmiana, iż słońce z majowego zmieniło się w czerwcowe! Termometr wskazywał czterdzieści dwa stopnie w chwili odjazdu, a przed nami rozścielała się dwuchset milowa przestrzeń afrykańskiéj ziemi. Ta myśl zatruwała do pewnego stopnia owo wewnętrzne zadowolenie, spowodowane tém, iż opuszczamy Fez z wolném od zgryzot sumieniem.
Aby wrócić do Tangieru musieliśmy jechać na Mekinez, ztamtąd do Laracze; z Laracze wzdłuż wybrzeża oceanu do Arzilli, a z Arzilli do Ain-Dalii, gdzieśmy po raz piérwszy obozem stanęli.
Około pięciudziesięciu kilometrów drogi, które dzielą Fez od Mekinez, przebyliśmy w ciągu trzech dni.
Kraj, przez któryśmy teraz jechali, niewiele się różnił od miejscowości widzianych uprzednio po drodze do Fezu: zawsze te same łany jęczmienia i pszenicy, którą tu i owdzie już żąć rozpoczęto; te same czarne duary i wielkie przestrzenie porosłe mastykowém drzewkiem i karłowatą palmą, i grunta faliste i kamieniste wzgórza i wyschłe łożyska małych potoków, i palmy samotne i kuby białe i spokój wspaniały i jakiś smutek rozlany na tych bezbrzeżnych przestworach. Ale z powodu pobliża dwu wielkich miast spotykaliśmy teraz daleko więcéj ludzi niż na drodze z Tangieru do Fezu: karawany wielbłądów, wielkie trzody, kupców pędzących na targ do Fezu stada koni prześlicznych; świętych, którzy kazali na pustyni, gońców pieszych i konnych, gromadki arabów uzbrojonych w sierpy, którzy szli na żniwa, i od czasu do czasu jakąś bogatą maurytańską rodzinę, udającą się do Fez z całą swą służbą. Jedna z nich mianowicie, rodzina pewnego zamożnego kupca z Mekinez, którego znał Dukali, tworzyła całą długą karawanę. Na przodzie postępowali słudzy ze strzelbami przez ramię; a za nimi jechał ów kupiec, głowa rodziny, człowiek piękny, o poważnym wyrazie twarzy, z czarną brodą, w białym zawoju, na mule we wspaniałym rzędzie; jedną ręką, w któréj miał cugle, podtrzymywał trzyletniego chłopczyka, siedzącego przed nim na siodle; drugą ściskał dłonie kobiéty całkiem owiniętéj w zasłonę, zapewne ulubionéj żony, która siedząc za nim konno na mule tuliła się do niego (może dla tego, że się nas zlękła) i tak mocno opasała go ramionami jakgdyby chciała udusić go w tym uścisku. Inne kobiéty, wszystkie z zasłoniętemi twarzami, konno na mułach jechały za swoim panem; za nimi podążali krewni, uzbrojeni jak na wojenną wyprawę, dzieci i wyrostki, czarne niewolnice z niemowlętami na ręku; daléj arabowie ze służby piechotą ze strzelbami; muły i osły obładowane materacami, poduszkami, kobiercami, odzieniem, naczyniem, zawiniątkami; a na ostatku inni słudzy pieszo, niosący klatki z papugami i kanarkami. Kobiéty, mijając nas staranniej otuliły swe twarze w baiki, kupiec, nie obdarzył nas ani jedném spojrzeniem, jego krewni popatrzyli na nas z niedowierzaniem, dwoje dzieci płakać zaczęło.
Trzeciego dnia naszéj podróży wydarzył się bardzo smutny wypadek. Biédny pan Miguerez, rozchorowawszy się na drugim noclegu, na okropną scyatykę, musiał być przewiezionym do Mekinez w rodzaju lektyki, sporządzonéj naprędce z płóciennego łóżka i z dwu namiotowych belek, które zawieszono na grzbietach dwu mułów; ta ciężka jego choroba niewypowiedzianie zasmuciła nas wszystkich. Karawana rozdzieliła się na dwie części. Serce ściskało się nam boleśnie, każdą razą, gdy oglądając się poza siebie, dostrzegaliśmy na wierzchołku jakiegoś wzgórza a następnie zwolna spuszczającą się na dół, tę lektykę otoczoną żołniérzami na koniach, poganiaczami mułów, służącymi, przyjaciółmi milczącymi i posępnymi jak orszak żałobny; na widok tego jak od czasu do czasu lektyka stawała i wszyscy nachylali się nad chorym a następnie w dalszą drogę ruszając dawali nam znak ruchami rąk i głowy, iż stan naszego przyjaciela coraz się pogarsza!
Po wyjeździe ze stolicy pierwszego dnia stanęliśmy obozem jeszcze na równinie Fezu; drugiego dnia na prawym brzegu rzéki Mduma, o pięć godzin drogi od Mekinez. Tu kapitan di Boccard dał nam nowy dowód swój odwagi i niepospolitéj zręczności. Było to nad wieczorem; wyszliśmy wszyscy na przechadzkę, kierując się w stronę wielkiego duaru, położonego na brzegu rzeki w półmilowéj odległości od obozu. Cała ludność duaru, zaciekawiona, pośpieszyła na nasze spotkanie. W tém miejscu na rzece był most o jednym luku, w stylu arabskim; most stary wprawdzie, ale, oprócz małoznaczących uszkodzeń, cały jeszcze i mocny, a obok niego szczątki innego mostu, częścią osadzone, że tak powiem, w kamienistych, wysokich brzegach, częścią nagromadzone w samem łożysku rzeki. Na lewym brzegu, o jakie pięćdziesiąt kroków od mostu, znajdował się wielki kawał starego muru; pozostały tam również ślady fundamentów, oraz kilka wielkich, ociosanych kamieni, które naprowadzały na myśl, iż tu niegdyś musiał się wznosić jakiś gmach okazały. Daléj ulica była pusta. Miały to być, jak nam mówiono, szczątki arabskiego miasta Mduma, wzniesionego na gruzach innego miasta, które to istniało jeszcze za czasów przedmuzułmańskich. Dla tego zaczęliśmy szukać śród gruzów, w nadziei znalezienia jakichś śladów budownictwa rzymskiego; lecz nadzieja nas zawiodła; bo czy to, że nie umieliśmy szukać, czy, że takich śladów wcale nie było, dość, iż nie odkryliśmy nic zgoła ku wielkiemu zadowoleniu arabów, którzy myśleli zapewne, iż szukamy na podstawie skazówek naszych ksiąg dyabelskich jakichś skarbów ukrytych tu przez Rumlów (rzymian), od których, w ich mniemaniu, wszyscy chrześcianie pochodzą. Jednakże kapitan di Boccard, gdy powtórnie przez most przechodził, aby do obozu powrócić, spostrzegł w dole na rzece na wierzchołku olbrzymiego głazu, całkiem niemal piramidalnego kształtu, kilka czworokątnych kamieni, a na nich jakieś skazy, zdaleka podobne do głosek; ta okoliczność, iż znajdowały się tam, jakby z umysłu umieszczone by je z mostu widziéć było można, zdawała się potwierdzać to mniemanie. Kapitan powiedział, iż chce iść zbliska im się przyjrzéć. Wszyscy zaczęliśmy mu odradzać. Brzegi były bardzo urwiste, łożysko rzeki usiane ostremi kamieniami, prąd wody szybki, wreszcie sam głaz, na którym znajdowały się owe kamienie z czémś do napisu podobném, wysoki i tak stromy, że dostanie się na szczyt jego mogło być albo całkiem niemożliwe, albo połączone z wielkiém niebezpieczeństwem. Ale kapitan di Boccard jestto jeden z tych ludzi, którzy skoro sobie cóś raz postanowią, na nic się już nie zda odwodzić ich od powziętego zamiaru: muszą dokazać swego lub zginąć. Jeszcześmy nie zdołali wyrazić mu wszystkich naszych uwag i obaw, gdy już szybko spuszczać się zaczął po stromym brzegu ku wodzie w swych długich butach z ostrogami, które wcale a wcale nie mogły mu ułatwiać niebezpiecznej wyprawy. Ze stu arabów, z wysokich wybrzeży i z mostu przyglądało się nam ciekawie; a zaledwie spostrzegli i zrozumieli dokąd to kapitan dostać się zamierza, tak szalonym, tak niepodobnym do wykonania wydał się im jego zamiar, iż na głos śmiać się zaczęli. Potém widząc, że się zatrzymał nad wodą i pogląda na prawo i na lewo szukając jakiegoś przejścia, w mniemaniu, że się zląkł, że mu odwagi zabrakło, wybuchli śmiéchem jeszcze głośniejszym, jeszcze bardziéj zuchwałym. Żaden z nas, powiedział jeden z nich, nie zdołał nigdy dostać się na ów kamień: zobaczymy czy tego dokaże nazareńczyk. I rzeczywiście, oprócz kapitana, nikt z nas nie potrafiłby tego dokonać; ale kapitan był to właśnie najbardziéj zręczny i przedsiębierczy człowiek z całego poselstwa. Śmiéchy arabów stały się dlań ostatecznym bodźcem. Od razu skoczył na przód, znikł pośród zarośli, ukazał się następnie na kamienia wystającym z wody w pewnej odległości od brzegu i tak coraz daléj, z kamienia na kamień, skacząc jak kot, pełzając, czépiając się krzewin, narażając się co najmniéj razy dziesięć na wpadnięcie do rzeki lub na roztrzaskanie sobie głowy, dostał się do podnóża głazu i nie odpocząwszy ani chwili, czepiając się za każdy krzak i za wszystkie wklęsłości skały, wdrapał się na wierzchołek i stanął jak posąg. Odetchnęliśmy swobodniéj, arabowie oniemieli z podziwu; zwyciężyła Italia! Kapitan ani jedném spojrzeniem nie obdarzył swych zawstydzonych przeciwników. i zaledwie rozpoznawszy, że owe kamienie, na które patrząc zdaleka, zdawało mu się, iż widzi starożytny napis, są tylko resztkami wapna z poręczy starego mostu, spuścił się na dół z innéj strony i w kilku skokach dostał się na brzeg, gdzie został powitany przez nas z czcią bohatérowi należną.
Droga od Mdumy do Mekinez była całém pasmem złudzeń optycznych tak dziwnych, iż gdyby nie straszliwy upał, zabawilibyśmy się wybornie. Ujechawszy mil parę od miejsca noclegu, spostrzegliśmy w oddali, śród olbrzymiéj, pustéj równiny, białe minarety 3Iekinez i ucieszyliśmy się niepomału, że od miasta tak mała już dzieli nas przestrzeń. Lecz to co się nam wydawało równiną, było natomiast całym szeregiem ciągnących się za sobą, równoległych dolinek, poprzedzielanych szerokimi falami gruntu jednakowéj wysokości, które zdaleka przedstawiały obraz nieprzerwanéj, gładkiéj przestrzeni. W miarę tego, jak posuwaliśmy się naprzód, miasto ukazywało się i nikło na przemiany, a ponieważ dolinki były strome, kamieniste i możliwe do przebycia jedynie po ścieżkach wijących się, krętych i przykrych, przeto droga, którą mieliśmy jeszcze przed sobą, okazała się dwa razy dłuższą, niż sądziliśmy z początku; zdawało się że miasto oddala się w miarę tego, jak się my posuwamy naprzód; w każdéj dolince w serca nasze wstępowała nadzieja, na każdéj wyżynie czekało nas przykre rozczarowanie i wówczas z piersi naszych wydobywały się westchnienia żałośne, i skargi ciche, i głośne narzekania, i najuroczystsze zapewnienia, wypowiadane rozgniewanym głosem, wyrzeczenia się wszelkich podróży do Afryki, w jakimbądź celu i w jakichbądź warunkach. Nareszcie przy boskiéj pomocy, wyjeżdżając z lasku dzikich oliwek, spostrzegliśmy o paręset kroków przed sobą owo miasto upragnione i od razu na jego widok wszystkie skargi zmieniły się w okrzyk podziwu.
Mekinez, położone na długiem wzgórzu, otoczone ogrodami, opasane trzema rzędami grubych murów z blankami, uwieńczone minaretami i palmami, wesołe i wspaniałe jakby przedmieście Konstantynopola, całe przedstawiało się naszym oczom, zarysowując tysiące swoich tarasów na lazurowani tle nieba. Ani jeden słupek dymu nie wychodził z pośród tego mnóstwa domów, ani ducha żywego nie było na tarasach i przed marami, żaden gwar, żaden odgłos nie doleciał do nas: udawało się, iż to jakieś miasto wyludnione, albo olbrzymia scena teatralna.
Zaraz rozpięto namiot jadalny śród pola leżącego odłogiem, w odległości dwustu kroków od jednéj z piętnastu bram miasta, i wkrótce po tém zasiedliśmy do stołu, aby, wyrażając się stylem wytwornych prozatorów „zaspokoić przyrodzony pociąg do napoju i jadła.“
Zaledwieśmy usiedli, ukazał się w bramie miasta i ka nam zaczął się zbliżać oddział jeźdźców, ubranych wspaniale, poprzedzany przez szereg żołnierzy piechoty.
Był to gubernator Mekinez ze swymi krewnymi i przyjaciółmi.
O dwieście kroków od namiotu pozsiadali ze swych koni, przybranych we wszystkie barwy tęczy i pośpieszyli ku nam wszyscy razem, wołając: Witajcie! Witajcie! Witajcie! Gubernator był to młody człowiek, o miłej, łagodnej twarzy, czarnych oczach i miękkiéj lśniącéj, czarnéj brodzie; wszyscy inni, mężczyźni od czterdziestu do pięciudziesięciu lat, wysokiego wzrostu, z gęstym zarostem, ubrani biało, a tak strojni, wytworni, uperfumowani, jakgdyby ich przed chwilą z pudełeczka wyjęto. Uścisnęli nam dłonie, obchodząc stół do koła drobnymi kroczkami niby w tańcu i uśmiéchając się wdzięcznie; po tém zgromadzili się wszyscy za gubernatorem. Jeden z nich, spostrzegłszy na ziemi kawałeczek chleba, podniósł go i położył na stole, wymawiając przytém kilka wyrazów, które zapewnie musiały znaczyć: Wybaczcie, panowie: koran zabrania marnowania chleba: jako prawowity muzułmanin czynię moja powinność. Gubernator ofiarował nam wszystkim w swoim domu gościnność, która została przyjętą, i wkrótce obóz wyludnił się, bo w nim pozostali tylko dwaj malarze i ja, czekając aż się zmniejszy upał, aby się udać do miasta.
Selam dotrzymywał nam towarzystwa, prawiąc o cudach Mekinez.
— W Mekinez, powiadał, są najpiękniejsze kobiéty z całego Marokko, najpiękniejsze ogrody z całéj Afryki i najwspanialszy pałac sułtański z całego świata. Mekinez używa istotnie téj sławy w państwie marokańskiem. Powiedzieć mekinka, znaczy tyleż co piękna, mekificzyk zaś, tyleż co zazdrosny. Pałac sułtański, wzniesiony przez Mulej-Ismaela, który w roku 1703 mieszkał tam z cztérma tysiącami kobiét i z ośmiuset siódmiudziesięciu siedmiu swemi dziećmi, miał w obwodzie dwie mile i był ozdobiony marmurowemi kolumnami, sprowadzonemi częścią ze zwalisk miasta Faraona w pobliżu Mekinez, częścią z Marsylii i Liworno. Był tam wielki alkazar, w którym sprzedawały się najbardziéj kosztowne europejskie tkaniny, rozległy rynek połączony z miastem ulicą, którą zdobiło sto fontann, olbrzymi park z drzew oliwnych, siédm wielkich meczetów, silna załoga artyleryi, która trzymała na wodzy berberów z gór pobliskich, skarb sułtana, składający się z pięciuset tysięcy milionów franków i pięćdziesiąt tysięcy mieszkańców. którzy uchodzili za najbardziéj oświeconych i gościnnych ludzi z całego państwa.
Selam, przyciszonym głosem i tajemniczymi ruchami opisał nam miejsce, gdzie się przechowuje sułtański skarb, o którym nikt nie wie ile obecnie wynosi, lecz który niezawodnie musiał się bardzo zmniejszyć po ostatnich wojnach, a kto wie nawet czy jeszcze tyle z niego pozostało, aby zasługiwał na nazwę skarbu. W pałacu sułtana, mówił Selam, jest inny pałac, cały z kamienia, do którego światło wpada z góry, i który otaczają trzy rzędy murów. Wchodzi się do niego przez drzwi żelazne, za temi piérwszemi drzwiami są drugie drzwi żelazne, za drugiemi trzecie. Daléj jest korytarz niski i ciemny, przez który ze świécą trzeba przechodzić; posadzka w nim z czarnego marmuru, i ściany czarne, i sklepienie czarne, i powietrze jakieś grobowe. W głębi korytarza znajduje się wielka sala, a w środku sali jest otwór, który prowadzi do głębokiego podziemia. Do tego podziemia cztéry razy do roku trzystu murzynów wrzuca garściami złote i srebrne pieniądze, które sułtan przysyła. Sułtan najczęściéj sam jest przytém obecny. Murzyni, którzy w sali pracują, na całe życie są zamknięci w pałacu. Tych, którzy pracują w podziemiu, dopiéro po śmierci z niego wynoszą. A w sali pod ścianami stoi dziesięć urn glinianych, z głowami dziesięciu niewolników, którzy niegdyś usiłowali skraść nieco pieniędzy. Mulej Soliman kazał ścinać głowy wszystkim murzynom zaledwie wrzucili pieniądze do podziemia. I żaden człowiek nigdy żywcem nie wyszedł z tego pałacu, oprócz sułtana naszego miłościwego władzcy.
Opowiadał nam te okropności, nie okazując najmniejszego oburzenia; przeciwnie, niemal z uwielbieniem, jakgdyby to były rzeczy nadludzkie, fatalistyczne, o których człowiek nie powinien sądu wydawać, dla których nie może miéć innego uczucia, oprócz ślepego uszanowania.
— Był sobie niegdyś, bardzo już dawno, pewien król Mekinezu, ciągnął daléj po chwili ze swą niezakłóconą powagą, stojąc po środku naszego namiotu, z ręką opartą na szabli: król, który chciał połączyć Mekinez z Marokko drogą opasaną wysokimi murami; a to dlatego, by ludzie ociemniali mogli udawać się z jednego miasta do drugiego bez przewodnika. A król ten był okrutny i przebiegły i miał taki pierścień, iż za pomocą jego mógł wyzwać z piekła wszystkich szatanów i kazać im sobie służyć. To téż ich przyzwał i rozkazał im ową drogę zbudować. Były ich niezliczone tysiące, i każdy z nich dźwigał tak wielki kamień, że stu ludzi nie potrafiłoby ruszyć go z miejsca; tych zaś szatanów, którzy pracować nie chcieli, król kazał żywcem zamurować w murach drogi, a kości ich dotychczas jeszcze widziéć można (rzeczywiście w starych murach, w pobliżu Mekinez, natrafiają często na kości ludzkie, lecz to są kości niewolników chrześciańskich, które odnajdują również w murach Sale i Rabattu). Już mury opasujące drogę ciągnęły się na tak długiéj przestrzeni, że śród nich cały dzień iść było można, a wszyscy cieszyli się nadzieją, iż droga wkrótce ukończoną zostanie. Lecz ten król nie podobał się Allahowi. i Allali nie chciał, aby droga była ukończoną. Dnia pewnego, kiedy używał konnéj przejażdżki, przyglądając się robotom, jakaś uboga wiejska kobiéta zatrzymała go i rzekła: I dokądże zmierzasz z tą drogą, zuchwały królu? Do piekła! odrzekł król niecierpliwie. Idź więc do niego! zawołała kobiéta. Na te jéj słowa król spadł z konia nieżywy mary runęły, szatani rozrzucili kamienie po polach a droga pozostała niedokończoną na zawsze.
— I ty wierzysz, Selamie. żęto wszystko prawdą jest? spytałem.
— A pewno, że wierzę, odpowiedział zdziwiony widocznie mojém zapytaniem.
— Wierzysz w szatanów?
— Czy wierzę! Alboż w nich można nie wierzyć!
— Widziałeś ich kiedy?
— Nie! nigdy! I dla tego sądzę, że już ich teraz nie ma na ziemi; a gdy mi kto powie: Strzeż się przejeżdżać w nocy po téj a téj drodze, bo tam są szatani, zaraz tam śpieszę, bo wiem, że szatani to ludzie, a ja, gdy dzielnego mam konia i strzelbę, to się nikogo nie lękam.
— Dla czegóż sądzisz, że dawniej byli szamani na świecie a teraz ich niema?
— Dla czego! odrzekł oddalając się: oto dlatego, że dawniéj świat był nie ten co dzisiaj. A dlaczego, mógłbym się ja również pana zapytać, niegdyś ludzie byli wyżsi, dnie dłuższe, a zwierzęta mówiły!
I odszedł, z politowaniem potrząsając głową.
— Ponieważ poseł obiadował dnia tego w mieście, więc Selam i inni żołniérze eskorty kłusowali ustawicznie od obozu do miasta i od miasta do obozu, ku wielkiemu zadowoleniu memu i obu malarzy, bo nigdy silniéj jak w tym dniu nie uderzyło nas owo wielkie przeciwieństwo, które zachodziło pomiędzy majestatem ich powierzchowności a skromnymi, nizkimi ich obowiązkami. Oto naprzykład Hamed na prześlicznym czarnym koniu wypada z bramy Mekinez i pędzi jak strzała przez pola. Jego wysoki zawój w blasku słonecznym bieleje jak śnieg szczytów alpejskich; jego wielki płaszcz niebieski faluje i wzdyma się jakby płaszcz królewski; jego puginał iskrzy się; od całéj jego postaci pięknéj i wspaniałéj bije majestat księcia i męstwo rycerza. Ilóż to ślicznych obrazów przywodzi na myśl ten jeździec muzułmański, który niby duch, niby mara, pędzi pod murami średniowiecznego grodu! Dokąd śpieszy? Czy to by porwać najpiękniejszą córę baszy miasta Faraona? Czy to by wyzwać dzielnego kaida z Uazzan, narzeczonego téj, którą kocha? Czy to by swe żale i smutki wynurzyć przed świętym starcem stuletnim, który od lat ośmiudziesięciu modli się na szczycie góry Zerhun, w świętéj zauia Mulej Edrisa?
Nie, on śpieszy do obozu po smażone kartofle na obiad dla posła.
Pod wieczór malarze i ja udaliśmy się do miasta konno na naszych mułach, z cztérma żołniérzami gubernatora Mekinez, którzy towarzyszyli nam piechoty i którzy w miejsce strzelb byli uzbrojeni w kije i powrozy z węzłami. Jednak przed wyjazdem, przy pomocy Hameda pełniącego obowiązki tłumacza, zrobiliśmy z żołniérzami taką umowę, iż w jakiejkolwiekbądź części miasta znajdować się będziemy, skoro tylko wszyscy trzéj razem uderzymy w dłonie, oni obowiązani są natychmiast najbliższą drogą odprowadzić nas do obozu.
Przejechaliśmy przez jednę bramę, następnie przez drugą, do któréj od téj pierwszéj wiodła bardzo stroma droga pod górę i znaleźliśmy się w środku miasta. Uczucie miłéj niespodzianki było tu piérwszem naszem wrażeniem. Mekinez, które wystawialiśmy sobie jeszcze bardziéj posępném niż Fez, jest to natomiast miasto wesołe, pełne zieleni, mające wprawdzie wiele krętych ulic, lecz szerokich i opasanych nizkimi domami i niezbyt wysokimi murkami, po za którymi oko dostrzega prześliczne wzgórza pobliskie. Zewsząd z poza domów widać: tu minaret wysmukły, tam palmę, tam znowu kawał muru z blankami; co krok fontanna lub brama ozdobiona arabeskami; dęby i figowe drzewa cieniste, wspaniałe, na ulicach i placach; a wszędzie powietrze czyste i zdrowe, i światło, i jakiś zapach wsi, i spokój książęcego grodu, który podupadł wprawdzie lecz nie zamarł. Po dość długiém krążeniu po ulicach miasta, znaleźliśmy się na placu szérokim, na który wychodzi wspaniała fasada gubernatorskiego pałacu, połyskująca od prześlicznych stubarwnych mozaik; właśnie w owéj chwili na tę fasadę padały ostatnie promienie słońca, w których tak się iskrzyła, takie siała blaski, jak wysadzane perłami zaczarowane pałace wschodnich podań. Dziesięciu żołnierzy odbywało lab-el-barode, do pięciudziesięciu ludzi ze służby i straży gubernatorskiéj siedziało przede drzwiami, plac był pusty. Jakże to piękny był widok! Ta błyszcząca fasada, ci jeźdźcy, te wieże, ten plac samotny, ten zachód słońca, wszystko to razem tworzyło obraz tak czysto maurytański, tak żywo przedstawiający czasy minione, zawierający tyle wspomnień dziejowych, tyle poezyi, tyle marzeń, tyle podań, iż przez czas pewien, wszyscy trzej, zapatrzeni, zachwyceni, milczeliśmy, nie mogąc oczu od niego oderwać. Ztamtąd żołniérze zaprowadzili nas do jednéj z bram miejskich, wielkiéj, pomnikowych, szlachetnych kształtów, przybranéj również od podstaw aż do szczytu w drobną i różnobarwną mozaikę, która błyszczała w słońcu jak miriady rubinów, szafirów i szmaragdów, oprawionych w łuku tryumfalnym z kości słoniowéj; malarze naszkicowali tę prześliczną bramę w swoich albumach, i wróciliśmy do miasta. Dotąd ludzie, których napotykaliśmy po drodze, na nasz widok nie okazywali nic oprócz ciekawości, a nawet zdawało nam się, iż tutejsi mieszkańcy patrzą na nas nieco łaskawiéj niż mieszkańcy Fezu. Lecz nagle, bez najmniejszego powodu, zmieniło się usposobienie szanownych oby wateli Mekinez. Najprzód stare baby zaczęły na nas poglądać tak, że aż nas przechodziło mrowie, potém chłopcy uliczni rzucali kamykami w nasze muły, potém cały ich rój nas otoczył, poprzedzając nas i biegnąc za nami z wrzaskiem, z hałasem piekielnym. Żołniérze, ma się rozumiéć, nie pozostali bezczynni. Dwu z nich stanęło na przodzie, dwu z tyłu za nami, i rozpoczęli prawdziwy bój z ulicznikami, wiążąc najbliższych, ciskając kamieniami w dalszych, ścigając najbardziéj zuchwałych. Ale wszystko to na nic się nie zdało. Nie odważając się bombardować kamieniami, ulicznicy zaczęli ciskać w nas zgniłemi pomarańczami, skórkami od cytryn, suchym gnojem, a grad tych pocisków stał się wkrótce tak gęsty, iż zaczęliśmy sami prosić żołniérzy, aby zaprzestali walczyć w naszéj obronie, gdyż to może bardziéj jeszcze pogorszyć nasze położenie, już i bez tego nader opłakane. Ale rozjątrzeni żołniérze, czy to że nas nie zrozumieli, czy że usłuchać nie chcieli, dość, iż nie zaprzestali walki, a nawet podwoili zawziętość. Nie mogąc całéj swéj złości wywrzéć na ulicznikach, zwrócili ją na ludzi dorosłych. Skoro tylko zaokrąglony brzuszek spokojnego obywatela miasta ukazywał się we drzwiach jakiegoś domu, natychmiast skraplali go sznurem, a to na znak przestrogi: każdy przechodzień, który, mijając nas, nie dość się przyciskał do muru, dostawał takiego szturchańca, iż na dziesięć kroków odlatywał jak piłka; każdéj staréj babie, która krzywém okiem na nas spojrzała, wygrażali pięściami pod nosem, wrzeszcząc jéj nad uchem jakieś przekleństwa i połajanki. Oburzeni tém grubiańskiém postępowaniem, energicznymi ruchami wyraziliśmy żołniérzom nasze niezadowolenie i kazaliśmy im natychmiast zaprzestać. Ale tym utrapionym obrońcom wydało się, że im wyrzucamy zbytnie pobłażanie i z większy jeszcze zajadłością zaczęli kropić na prawo i na lewo. Na dobitkę, dwu chłopców dziesięcio czy dwunastoletnich, uzbrojonych w kije, może krewnych naszych żołniérzy, przyłączyło się do eskorty, i zaczęło tak niemiłosiernie okładać kijami swymi mężczyzn, kobiéty, osły, muły, przechodniów bliższych i dalszych, że sami żołniérze zostali zmuszeni hamować ich zapał niewczesny. Każdą razą, gdy któś obrywał od nich po karku, obaj jednocześnie oglądali się na nas trzech, jakby dla przypomnienia nam, iż za taką waleczność powinniśmy ich wynagrodzić; na biédę jeszcze nas jakiś śmiéch szalony napadł, a chłopcy, widząc że się śmiejemy, uważali to za zachętę, i jak opętani tłukli zwierzęta i ludzi coraz mocniéj. Cóż to z tego będzie? pytaliśmy jeden drugiego. To hańba! To bezecnie! Bunt! Awantura! Już pokrzywdzeni głośno wyrzekać i odgrażać się zaczęli, niejeden z nich pięścią poczęstował chłopaków, zanosiło się na wielką burzę, należało czémprędzéj uciekać z miasta. Niemniéj Ussi jeszcze się wahał, gdy na raz, przejeżdżając przez placyk pełen ludu, muł mój został ugodzony w głowę kamieniem, a potężna marchew w przelocie zawadziła o koniec nosa Ussiego. Wówczas wszyscy trzej, nie ociągając się dłużéj, uderzyliśmy w dłonie; czytelnik pamięta zapewne, ii to był sygnał umówiony do odwrotu. Ale nawet i ten sygnał niewinny nową biedę sprowadził. Żołniérze, aby pokazać że nas zrozumieli, odpowiedzieli również klaśnięciem w dłonie; wszyscy ludzie którzy byli na placu, może chcąc sobie z nas zażartować, także w dłonie bić poczęli; a tymczasem ciągle sypały się na nas skórki od cytryn i przekleństwa, a na otaczających spadały razy kijów. Ten grad pocisków nie ustał i wówczas gdyśmy byli niedaleko bramy, a następnie, kiedy zbliżaliśmy się już do obozu, jeszcze z murów miasta dolatywały do nas okrzyki: Przeklęci ojcowie wasi! Niech ród wasz zaginie. Niech Allah rozkaże upiec cienie waszych pradziadów!
Tak nas przyjęło Mekinez; a wielkie to szczęście naprawdę, iż to było miasto najbardziéj gościnne z całego państwa!
Następnego poranku przyniesiono do obozu lektykę dla lekarza, sporządzoną w ciągu dwudziestu cztérech godzin przez najbieglejszych stolarzy Mekinez, którzy na taką robotę użyliby niezawodnie dwadzieścia cztéry dni, gdyby nie prośba o pośpiech gubernatora, wyrażona im w taki sposób, iż nie spełnić jéj byłoby może trochę niebezpiecznie. Lektyka owa była to machina ciężka i niezgrabna, podobniejsza do klatki na dzikie zwierzęta niż do lektyki dla chorego; niemniéj wszakże zrobiona daleko lepiéj niż to sobie myśleliśmy; a robotnicy, którzy w naszych oczach ostatecznie ją wykończyli, byli ze swego dzieła tak dumni i tak pewni, iż nas w podziw wprawi i w zachwyt, że pracując drżeli z wzruszenia a za każdém naszém słowem oczy ich błyski miotały. Kiedy pan Morteo każdemu z nich włożył zapłatę do ręki, podziękowali z godnością i odeszli uśmiechając się dumnie jakby chcieli powiedziéć: Zarozumiałe nieuki, pokazaliśmy wam co to my za ludzie!
Ozachodzie słońca pożegnaliśmy Mekinez i w ciągu dwu godzin, jechaliśmy przez najcudniejszą okolicę, jaką kiedy mógł sobie wymarzyć malarz krajobrazów. Widzę, czuję dziś jeszcze nieopisany urok tych zielonych wzgórków, usianych krzakami róż, mirtów, aloesów i oleandrów pokrytych kwieciem; to wspaniałe ozłocone zachodzącém słońcem miasto, które powoli znikało nam z oczu, minaret po minarecie, palma po palmie, taras po tarasie, i które im bardziej malało, tém wyżéj zdawało się w górę podnosić, jakgdyby pod niém rosło wzgórze służące mu za podstawę; ową rozkoszną woń ziół i kwiatów, napełniającą powietrze, i wodę odbijającą w zwierciadlanéj swój toni żywe a tak rozmaite barwy eskorty; i nieskończony, rzewny smutek tego różanego nieba... widzę to wszystko, czuję, lecz, niestety, oddać czaru takiego obrazu, moje nieudolne pióro nie potrafi!


Na Sebu.

Było to w samo południe piątego dnia po naszym wyjeździe z Fez, gdy po pięciugodzinnéj jeździe przez cały szereg dzikich, pustych dolinek, wjechaliśmy powtórnie do wąwozu Beb-el-Tinka, i po przebyciu go po raz drugi ujrzeliśmy przed sobą olbrzymią równinę Sebu, zalaną światłem białawém, gorącém, nieubłaganém, na samo wspomnienie którego krew mi do głowy uderza. Wszyscy, oprócz posła i kapitana, którzy muszą zapewne posiadać coś z bajecznych własności salamandry (bo nie lękają się ognia) nakryliśmy sobie głowy jak członkowie bractwa miłosierdzia, pootulaliśmy się starannie w płaszcze, i w milczeniu, z twarzą pochyloną na piersi, z przymkniętemi oczami, spuściliśmy się na straszną równinę, polecając się boskiéj opiece. Na raz dał się słyszéć głos komendanta, który nam oznajmił, iż padł już jeden koń. Rzeczywiście padł jeden z koni jucznych. Wszyscy milczeli. To rzecz wiadoma, dodał nielitościwy. komendant, iż konie mrą najpiérwsze. I po tych słowach również zaległa cisza grobowa. Po półgodzinie 29 jeden z nas, słabym głosem zapytał Ussiego komu zostawi swój obraz Bianka Cappello. Były to jedyne wyrazy wyrzeczone w ciągu całéj drogi. Nawet żołniérze eskorty milczeli. Skwar nieznośny wszystkich przygnębiał. Sam Hamed Ben Kasen, pomimo olbrzymiego zawoju, który mu twarz osłaniał, był kroplistym potem oblany. Biédny generał! Tego poranku oddał mi taką przysługę, iż jéj nie zapomnę przez całe życie. Widząc, że daleko pozostałem za innymi, pośpieszył mi na pomoc i tak szczerze zaczął mego upartego muła kijem okładać, że po chwili wyprzedziłem wszystkich, pędząc jak strzała i podskakując na siodle jak gumowa piłka. Wpadłem do obozu na pięć minut przed resztą towarzystwa, wprawdzie z kolką w bokach od trzęskiéj jazdy, ale za to z sercem przepełnioném wdzięcznością.



∗             ∗

Dnia tego, aż do obiadu, nikt nie wyszedł z na miotu, a i sam obiad wcale był nie wesoły, gdyż wszyscy milczeli, jakby przygnębieni myślą o skwarze jutrzejszym. Późno już wieczorem pewien wypadek wyrwał nas na chwilę z tego odrętwienia. Właśnie gdy na stół podano owoce i kawę, doleciał nas od strony małego obozu eskorty jakiś krzyk żałosny a jednocześnie odgłos miarowy, podobny do uderzeń rózgi. Z razu sądziliśmy, że to jakaś zabawa sług lub żołniérzy, i nikt na to uwagi nie zwrócił. Lecz wkrótce krzyki stały się rozpaczliwymi i usłyszeliśmy wyraźnie wymawiane głosem błagalnym imię założyciela Fezu: .Mulej Edryss! Mulej Edryss! Mulej Edryss! Wszyscy porwaliśmy się od stołu, i biegnąc w tamtę stronę przybyliśmy na czas jeszcze, aby być świadkami bolesnéj sceny. Dwu żołniérzy z eskorty trzymało w powietrzu jeden pod ręce, drugi za nogi, służącego araba; trzeci żołniérz ćwiczył go rózgą, czwarty z atarką w ręku przyświecał, inni otaczali kołem ofiarę, kaid przyglądał się egzekucyi z rękami skrzyżowanemi na piersiach. Poseł kazał natychmiast puścić ofiarę, która oddaliła się łkając, i zapytał kaida co się to stało. Nic, nic, odrzekł, małe upomnienie. I opowiedział nam, że rozkazał ukarać owego służącego za to, iż się zabawiał ciskaniem gałeczek z kuskussu na swych towarzyszy; a wykroczenie to wielkie, grzéch ciężki, niemal świętokradztwo dla muzułmanina, który powinien szanować każde pożywienie z płodów ziemi zrobione, jako dar Allaha. Mówiąc to biédny kaid, w gruncie najlepszego serca człowiek, nie umiał, choć pragnął, ukryć przykrości, któréj doznał, będąc zmuszony kazać oćwiczyć owego grzesznika, oraz litości, którą dla niego uczuwał; i to wystarczyło, abym mu wrócił całą moją dawniejszą sympatyą.



∗             ∗

W nocy zbudził nas gorący wiatr wschodni, który sprawił, iż wszyscy wybiegliśmy z namiotów z rozpostartemi ramionami, aby szukać choć odrobiny powietrza, któremby można było oddychać; o świcie ruszyliśmy w drogę. Dzień ten zapowiadał się jeszcze bardziéj upalny, niż dzień poprzedni. Niebo było całkiem pokryte chmurami, które z jednej strony przybrały barwę ognistą od wschodzącego słońca, i przez które miejscami przedzierały się jaskrawe czerwone promienie; z drugiéj strony były chmury czarne z ukośnemi smugami padającego dészczu. Z tego niespokojnego nieba spływało na ziemię jakieś dziwne światło, które przypominało światło wpadające przez żółtawą szybę i nadawało owej olbrzymiéj równinie, całkiem pokrytéj ścierniskiem, tak żywą siarczanu barwę, iż oczy raziła. W oddali wiatr podnosił i kręcił z szaloną szybkością ogromne chmury kurzawy. Okolica była pusta, powietrze duszne, widnokrąg ukryty za mglistą zasłoną ołowianéj barwy. Nie znając Sahary, zdało mi się jednak, iż czasami musi tak wyglądać, i właśnie myśl moją miałem wypowiedzieć, gdy Ussi. który był w Egipcie, zatrzymując się nagle, zawołał ze zdziwieniem:
— Patrzcie! to jest pustynia!
Po czterogodzinnéj jeździe stanęliśmy nad brzegiem Sebu, gdzie dwudziestu Beni-Hassenów na koniach pod dowództwem chłopca dwunastoletniego, syna gubernatora Sid-Abd-Alla, pośpieszyło na nasze spotkanie, witając nas zwykłymi okrzykami i wystrzałami.
Z wielkim pośpiechem wybrano miejsce na obóz, rozpięto namioty na ziemi nagiéj, spieczonéj, poprzerzynanéj głębokimi rozpadlinami. Zjedliśmy naprędce śniadanie, i każdy ukrył się w swoim domku płóciennym.



∗             ∗

Byłto dzień najbardziéj gorący z całéj podróży.
Spróbuję dać czytelnikom chociaż słabe pojęcie o naszych męczarniach, i dlatego proszę ich najprzód, aby przygotowali swe serca do przejęcia się uczuciem głębokiéj litości.
Pot z czoła ocieram i chwytam za pióro.
O dziesiątej zrana, kiedy ja i moi trzéj towarzysze schroniliśmy się do naszego namiotu, termometr wskazywał czterdzieści dwa stopnie w cieniu. Z początku wiedliśmy ożywioną rozmowę, ale po upływie godziny każdy z nas zaczął doznawać pewnéj trudności w kończeniu tego co mówić rozpoczął, i z dłuższych okresów przeszliśmy do zdań urywanych, najprostszych! Potém czując, iż trudno już nam w jednę całość połączyć rzeczownik, przymiotnik i słowo, daliśmy za wygranę rozmowie i usiłowaliśmy zasnąć. Niestety, napróżno! Pościel gorąca, muchy, pragnienie, jakiś dziwny niepokój, nie dały nam zmrużyć oka. Każdy stękał, sapał, jęczał, przewracał się na łóżku; nareszcie przekonawszy się, że o śnie marzyć nawet nie podobna; postanowiliśmy szukać jakiegoś innego sposobu dla zabicia czasu. Ale i te usiłowania nie powiodły się również. Cygara, fajki, książki, karty geograficzne, wszystko nam z rąk wypadało. Obciąłem pisać: po trzecim wierszu papier już był wilgotny od potu, który spływał mi z czoła jak z mokréj gąbki, gdy ją pocisną. Czułem, iż po całém mojém ciele przebiegają niezliczone strumyki, krzyżując się, ścigając, łącząc, tworząc spływy i wylewy; strumyki te, ściekając po ramionach i rękach, mięszały się z atramentem na końcu pióra. W ciągu paru minut nasze chustki, ręczniki, wszystko to co służyć mogło do ocierania się, było tak mokre, jakby je kto w wiadrze wody pogrążył. Mieliśmy w namiocie baryłeczkę napełnioną wodą: spróbowaliśmy napić się: woda była prawie wrząca. Wyleliśmy ją na ziemię: w mgnieniu oka wyparowała tak, iż żaden jej ślad nie pozostał. W południe termometr wskazywał czterdzieści cztery i pół stopni. Namiot w piec się zamienił. Wszystko, czegośmy się dotknęli, parzyło. Przeciągnąłem ręką po głowie, pałała. Pościel tak dalece grzała nam boki, że uleżéć na niéj było niepodobna. Wysunąłem na chwilę rękę z namiotu i dotknąłem się ziemi: piekła jak rozpalone żelazo. Wszelka rozmowa ustała zupełnie; tylko od czasu do czasu przerywały ciszę słabym głosem wyrzeczone skargi, takie naprzykład jak: Cóż to za męka! Dłużéj wytrzymać nie podobna. Przyjdzie chyba oszaleć w tém piekle. We drzwiach naszego namiotu ukazał się na chwilę Ussi, z oczami rozwartemi szeroko, przytłumionym głosem wyszeptał: umieram! i zniknął. Djanna, biedne zwierzę, rozciągnąwszy się na ziemi obok łóżka komendanta, dyszała w taki sposób, iż obawialiśmy się, aby lada chwila nie zdechła. Po za namiotem nie słychać było głosu ludzkiego, nie widać było ducha żywego; żadnego ruchu, spokój, pustki, jakby w opuszczonym obozie. Konie rżały jakimś głosem żałosnym. Lektyka pana Miguerez, którą umieszczono w pobliżu naszego namiotu, trzeszczała, pękając tak, jakgdyby już miała rozleciéć się na drobne kawałki. Na raz dał się słyszéć głos Selama, który, biegnąc mimo namiotu, zawołał: Zdechł jeden pies! O piérwszéj termometr wskazywał cztérdzieści sześć i pół stopni. Wówczas już i skargi i jęki ustały. Komendant, wicekonsul i ja, leżeliśmy rozpostarci na ziemi jak martwe ciała. W całym obozie, kapitan i poseł byli może jedynymi ludźmi, którzy dawali jeszcze jakieś oznaki życia. Nie pamiętam ile czasu znajdowałem się w tym stanie. Byłem pogrążony w pewien rodzaj odrętwienia, śniłem z otwartemi oczami, pogłowie méj przelatywały tysiące niewyraźnych, poplątanych obrazów miejsc chłodnych i rzeczy zimnych; rzucałem się z jakiéjś wysokiéj skały do jeziora, podstawiałem głowę pod pompę, budowałem sobie dom z lodu, pożerałem w dziesięć minut lody ze wszystkich neapolitańskich cukierni, a im dłużéj pluskałem się w wodzie, im więcéj połykałem rzeczy ochładzających, tem silniéj czułem, że umieram z gorąca, z pragnienia ze złości, z osłabienia. Nareszcie kapitan zawołał grobowym głosem: Cztérdzieści siódmi Były to ostatnie wyrazy, które słyszałem.
Nad wieczorem przybył w odwiedziny do posła w zastępstwie i w imieniu swego chorego ojca synek gubernatora Beni-Hassena, ten sam, któregośmy z rana widzieli. Wjechał do obozu na prześlicznym koniu, w towarzystwie jednego oficera i dwu żołnierzy, którzy na ręce go wzięli, gdy zsiadał z siodła, i stanąwszy na ziemię, krokiem poważnym skierował się do namiotu posła, wlokąc za sobą długi płaszcz niebieski, z lewą ręką opartą na pałaszu, który byt dłuższy od niego, i z prawą ręką wyciągniętą na znak powitania.
Z rana, gdyśmy go widzieli na koniu, wydał się nam wcale ładnym chłopczyną; istotnie miał on dwoje pięknych rozumnych oczu i bladą ślicznego owalu twarzyczkę; lecz teraz spostrzegliśmy, że jest garbaty, i że ma skrzywioną kość pacierzową. Stąd, być może, jego smutek pochodził. Przez cały czas, który spędził z nami, ani razu się nie uśmiéchnął, ani na chwilę twarz jego nie przybrała wesołego wyrazu. Na każdego z nas po kolei zwracał jakieś głębokie, zamyślone, spojrzenie, a na zapytania posła odpowiadał krótko i przyciszonym głosem. Raz tylko błyskiem wesołości na chwilę zajaśniały jego oczy, a to wówczas, gdy poseł kazał mu powiedziéć, iż wprawiły go w podziw i zachwyt niemały odwaga i zręczność, któréj dał dziś rano dowody na koniu podczas lab-el-barode.
Pomimo, iż wszyscy nie spuszczaliśmy zeń oka i że zapewne po raz piérwszy występował w roli urzędowéj przed posłem europejskim, nie okazał najmniejszego zakłopotania. Pił powoli swoją herbatę, jadł cukierki, parę razy powiedział cóś do ucha swemu oficerowi, poprawiał od czasu do czasu swój wielki zawój, przyglądał się uważnie wszystkim naszym butom po kolei, dał poznać po sobie, że się nudzi; potém, żegnając się, przycisnął do piersi rękę posła, i wrócił do swego konia z tą samą powagą sułtana, z którą przedtem zbliżał się do namiotu.
Kiedy go na siodło podsadził oficer, raz jeszcze powiedział: Pokój niech będzie z wami! i odjechał cwałem ze swym malutkiém, zakapturzonym sztabem głównym.
Tego wieczoru przyszło kilku chorych, pytając o lekarza, który w lektyce, z dragomanem Salomonem i oddziałem żołnierzy, niedługo przed tém wyruszył drogą na Alkazar do Tangiem. Przyszedł, pomiędzy innemi, jakiś biédny chłopak, półnagi, wynędzniały, chudy i tak cierpiący na oczy, iż ledwie mógł patrzéć; znać było po nim, że przybył z daleka, bo z trudnością trzymał się na nogach. Czego chcesz? spytał go pan Morteo. Przyszedłem do lekarza-chrześcianina, odrzekł głosem drżącym. Kiedy usłyszał, iż lekarz wyjechał, stał przez chwilę jakby piorunem rażony, a potém rozpaczliwym głosem zawołał: Ależ ja nic już nie widzę!.. Ośm mil przeszedłem, aby tu się dostać, aby mnie lekarz chrześciański wyleczył... Ja muszę widziéć się z chrześciańskim lekarzem. I wybuchł takim płaczem, że się nam serca krajały. Pan Morteo włożył mu do ręki pieniądz, który przyjął obojętnie, i wskazując drogę, którą lekarz odjechał, powiedział mu, że byle szedł prędko, może go jeszcze dopędzić. Chłopak, patrząc w tamtę stronę oczami łez pełnemi, wahał się przez chwilę, potém odszedł powoli drogą wskazaną.



∗             ∗

Słońce zaszło owego wieczoru pod olbrzymim pawilonem z chmur, płomiennéj i złocistéj barwy, rzucając swe ostatnie ukośne, jak krew czerwone promienie na wielką równinę i chowając się za prostą linią widnokręgu, niby ogromna płomienista tarcza zapadająca powoli wgłąb ziemi.
A noc była chłodna!
Następnego poranku 0 wschodzie słońca byliśmy już na lewym brzegu Sebu, w tém samém miejscu, w którém przeprawiliśmy się przez rzékę piérwszą razą jadąc z Tangieru do Fez; i zaledwieśmy tam przybyli, spostrzegliśmy na przeciwległém wybrzeżu, w orszaku swych oficerów i swoich żołniérzy, sympatycznego gubernatora Sid Bekr-el Abbassiego w tym samym białym płaszczu, w którym go poznaliśmy, i na tym samym czarnym koniu, w rzędzie niebieskim, na którym przedstawił się nam po raz piérwszy.
Ale przeprawienie się przez rzekę tą razą niespodzianie utrudnioném zostało.
Z dwu statków przewozowych, które miały nas zabrać, jeden całkiem rozleciał się w kawałki, drugi był silnie uszkodzony w kilku miejscach, i napół zagrzebany w błocie. Mały duar, zamieszkały przez rodziny przewoźników, był pusty; rzeka nazbyt głęboka i rwąca, by ją w bród przebyć było można bez narażenia się na groźne niebezpieczeństwo, a bliżéj jak na odległość całego dnia drogi przewozowego statku nie było! Co tu począć? Jak się przeprawić? Jeden z żołnierzy wpław przebył rzekę, aby w imieniu posła opowiedziéć gubernatorowi o naszym kłopocie; gubernator również przysłał tą samą drogą swego żołniérza, aby posłowi całą rzecz objaśnić. Przewoźników na dzień przed tém zawiadomiono, iż nazajutrz będziemy na brzegu i rozkazano im wszystko przygotować dla przeprawienia przez rzekę poselstwa; ale ponieważ statki, dzięki ich niedbalstwu, znajdowały się w tak pięknym stanie, więc nie mogąc czy téż nie chcąc ich naprawiać, wszyscy uciekli Bóg wie dokąd, zabrawszy z sobą rodziny, bydełko i konie, aby ujść przed zasłużoną karą. Zatém nic innego nie pozostało do zrobienia, jak samym, o ile się da najlepiéj, naprawić, chociaż ten jeden mniéj uszkodzony statek. Tak się téż i stało. Żołniérze rozbiegli się po duarach pobliskich, aby zebrać ludzi, i bezzwłocznie rozpoczęto roboty pod kierownictwem majtka Ludwika, który w téj ważnéj a pamiętnéj dla niego okoliczności, wybornie się z włożonego nań obowiązku wywiązał, godnie podtrzymując honor marynarki włoskiéj. Trzeba było widzéeć jak pracowali maury i arabowie! Dziesięciu razem, krzycząc, sapiąc, stękając, w ciągu półgodziny nie zrobili tego, co zrobił Luigi Ranni w pięć minut, milcząc, bez krzyku, iście po żołniérsku. Wszyscy wydawali rozkazy, wszyscy ganili robotę innych wszyscy się gniewali, wszyscy wywijali rękami w powietrzu, a pracować nikt nie chciał. Tymczasem gubernator i kaid rozmawiali podniesionym głosem przez rzekę; jeźdźcy obu eskort kłusowali wzdłuż brzegów, szukając oczami na widnokręgu zbiegłych przewoźników: jeszcze zwierzęta w długich szeregach brodziły w rzece po szyję w wodzie; maurowie i arabowie, pracujący przy naprawie statku, opiewali chwałę Proroka; a na przeciwległym brzegu wznosił się wielki namiot niebieski, pod którym służba Sid-Bekr el-Abbassiego krzątała się, zastawiając wyborne śniadanie, składające się przeważnie z owoców, cukrów i herbaty, śniadanie, które my przez lunetę pożeraliśmy wzrokiem, nucąc chór z pewnéj opery p. t.: Włosi w Marokko, skomponowanéj przez nas samych zbiorowemi siłami podczas pobytu w Fez.
Z pomocą Proroka statek przewozowy został naprawiony w ciągu dwu godzin. Ranni każdego z nas po kolei przeniósł na swoich barkach na statek, i wkrótce przeprawiliśmy się na brzeg przeciwległy, wprawdzie z nogami po kostki w wodzie, która sączyła się wszystkiemi otworami, ale na szczęście chociaż nie wpław, czego, odbijając od brzegu, obawialiśmy się mocno.



∗             ∗

Gubernator Sid-Bekr-el Abbassi, który już się dowiedział z jakiemi pochwałami odzywał się o nim przed sułtanem nasz poseł, tą razą podwoił uprzejmość dla nas, był jeszcze bardziéj ujmujący... Wypocząwszy nieco, ruszyliśmy w dalszą drogę do Karia-el-Abbassi, dokąd przybyliśmy o południu. Kilka godzin największego upału spędziliśmy w tym samym białym pokoiku, w którym na trzydzieści pięć dni przedtém ukazała się nam na chwilę, z poza zawoju swego ojca, prześliczna córeczka gubernatora. Tu Sid-Bekr-el-Abbassi przedstawił posłowi, pomiędzy innemi osobami, pewnego pięćdziesięcioletniego maura, o wspaniałjé postawie i miłym układzie, którego, jak sądzę, każdy z nas długo będzie pamiętał, nie tyle ze względu na niego samego, ile dla tych wszystkich niezwyczajnych rzeczy, które opowiadano nam o jego rodzinie. Był to brat niejakiego Sid-Bomediego, dawniejszego gubernatora prowincyi Dukalla, który już od lat ośmiu siedział w więzieniu Fezu. Ów Sid Bomedi, tyran i marnotrawca, który do ostatniéj nędzy przyprowadził ludność sobie powierzoną, pozaciągał ogromne pożyczki, oparte na dochodach swojej prowincyi, u kupców europejskich, brnął w długi szalone, dopuszczał się rozpusty i bezprawia wszelkiego rodzaju, został nareszcie aresztowany i przywieziony do Fez z rozkazu sułtana. Władzca wiernych, osadziwszy go w więzieniu, w mniemaniu, iż chciwy gubernator musi posiadać skarby ukryte, kazał zburzyć dom jego, szukać owych skarbów w gruzach i w fundamentach, a nadto wygnał z prowincyi, grożąc karą śmierci w razie powrotu, całą jego rodzinę z obawy by wiedząc gdzie są ukryte pieniądze, nie zabrała ich sobie. Skarbu jednak nie znaleziono, może dla tego, że go wcale nie było, lecz że sułtan nie chciał, w to uwierzyć, a więzień nie uczynił w tym względzie żadnego zadawalniającego zeznania, więc mu nie wrócono swobody, a może nawet postanowiono by umarł w więzieniu. Los Sid Bomediego spotyka często gubernatorów Marokko, którzy, wszyscy niemal, jeden mniéj, drugi więcéj wzbogacając się kosztem narodu, ściągają na siebie uwagę chciwego rządu, który, gdy chce zagarnąć ich mienie, ma tę wygodną wymówkę, iż czyni to aby ukarać winnego. Zwykle tak się to dzieje: gubernator lub basza, którego już sobie sułtan upatrzył, zostsje wezwanym najgrzeczniéj do Fez lub do Mekinez; albo téż bywa napadnięty znienacka, w nocy przez oddział żołniérzy sułtańskich, którzy» uwiązawszy go do muła w taki sposób, iż leży na nim z głową zwieszoną i z twarzą zwróconą do słońca, odstawiają go do stolicy. Skoro tylko stanie u kresu podróży, zakuwają go w kajdany i wtrącają do więzienia. Jeżeli wyzna gdzie swój skarb ukrył, zostaje odesłanym ze wszelkimi należnymi mu honorami do swojéj prowincyi, gdzie w krótkim czasie brojąc gorzéj jeszcze niż dotąd, może powetować sobie to, co mu zabrano. Jeżeli zaś, przeciwnie, nic nie chce wyjawić, pozostaje w więzieniu, gdzie go raz na dzień biją kijami aż do krwi, nim wreszcie przywiedziony do ostateczności, aby ujść śmierci, prawdy nie wyzna Jeżeli nie wyzna jjé całkowicie, biją go jak przedtém, dopóki wszystkiego nie powié. Niejeden gubernator, bardziéj przezorny, chcąc zawczasu nieszczęście zażegnać, udaje się osobiście do dworu z długą karawaną wielbłądów i mułów obciążonych kosztownymi darami; ale na takie dary musi wydać większą część swego własnego mienia, i prowincya przez niego rządzona równie cierpi na tém, iż uszedł więzienia i męki jak cierpiałaby wówczas, gdyby powrócił ze swych skarbów wyzuty. Niejeden z nich umiera w więzieniu lub pod kijami, nic nie wyznawszy, bo chce zostawić skarb swéj rodzinie, która wié gdzie go ukrył i zabierze go kiedyś; inni umierają, bo nie mają nic do wyjawienia. Lecz takich jest mało, gdyż w Marokko istnieje zwyczaj ogólny chowania bogactw, a wiadomo, iż maurowie są niedorównanymi mistrzami w téj sztuce. Słyszeliśmy tu wiele o skarbach zamurowanych pod progiem domów, w słupach dziedzińców, w schodach, w oknach; o domach zburzonych aż do podstaw kamień po kamieniu, w których jednak nie zdołano znaleść skarbu, pomimo, iż się tam znajdował; o niewolnikach, którzy dopomagali swemu panu w ukrywaniu kosztowności, następnie zamordowanych i pogrzebanych skrycie. Do tych wszystkich okropnych i bolesnych rzeczy, które, niestety, są, prawdziwe, lud mięsza swe straszne a nieraz wesołe podania o duchach i cudach.



∗             ∗

Gubernator el Abbassi odprowadził nas nad; wieczorem aż do obozu, który znajdował się o dwie godziny drogi od jego domu, na pięknéj łące, pełnej kwiatów i żółwiów, pomiędzy rzeką Da, która nieopodal stamtąd rozdziela się na wielką ilość kanałów i śliczém wzgórzem z grobowcem świętego, o zielonéj kopułce u szczytu. O paręset kroków od naszych namiotów był wielki duar, otoczony indyjskiemi figami i aloesami. Kiedyśmy przejeżdżali przez niego, wszyscy jego mieszkańcy wybiegli ze swych domów. Wówczas to mogliśmy się przekonać jak wielką miłość posiada gubernator el Abbassi u swego ludu. Starcy zgrzybiali, gromadki dzieci, mężczyźni dorośli, młodzieńcy, wszyscy biegli ku niemu, aby im ręce na głowę położył, i odchodzili zadowoleni, oglądając się na niego z wyrazem wdzięczności i przywiązania. Jednak obecność ukochanego gubernatora nie wystarczyła by nas uwolnić od zwykłych spojrzeń, pełnych niechęci i wzgardy, i od zwykłych obelg. Kobiéty, napół ukryte za żywopłotami, jedną ręką popychały naprzód jednego dzieciaka, aby go pobłogosławił gubernator, drugą, drugiego, aby nam powiedział, że jesteśmy psy. Chłopcy, którzy zaledwie na dwie piędzi od ziemi urośli, całkiem nadzy; śpieszyli ku nam chwiejąc się na słabych nóżkach, i grożąc nam pięścią wielkości orzecha, wołali:
— Niech będzie przeklęty twój ojciec!
A ponieważ bali się występować pojedyńczo, więc zbierali się w gromadki po siódmiu lub ośmiu razem, z groźną miną podchodzili na dziesięć kroków do naszych mułów, bełkocząc przekleństwa i złorzeczenia. O, jakże to nas bawiło! Pomiędzy innemi jedna z takich gromadek zbliżyła się ku Biseo, aby mu życzyć, żeby został upieczony, nie wiem już doprawdy który z jego krewnych. Biseo podniósł ołówek: dwaj, którzy byli na przedzie, cofając się z przestrachem, potrącili dwu innych; i całe pół armii padło na ziemię, przebierając nogami w powietrzu. Nawet sam gubernator wybuchnął głośnym śmiéchem.


Arzilla.

Po obrazach wielkich miast w upadku, konającego ludu i pięknego lecz smutnego kraju; po takiéj ciszy, po takiéj starości i po takich gruzach, oto nareszcie wieczna praca i młodość nieśmiertelna; oto powietrze, które krzepi ciało, piękność która rozwesela serce, nieskończoność w któréj rozpływa się dusza! Oto ocean! Z jakąż radością go witamy! Zjawienie się niespodziane przyjaciela lub brata nie byłoby dla nas milszém nad widok tego dalekiego, błyszczącego półkręgu, tego olbrzymiego sierpu, który przed nami przecinał od razu islamizm, niewolę, barbarzyństwo, patrząc na który zdawało się, iż myśl nasza swobodniéj i prościéj ku Italii ulata.
Bahr-el-Kibir! (Wielkie morze) zawołało kilku żołniérzy.
Inni rzekli:
Bahr-el-Dholma! (Morze ciemności).] Wszyscy, mimowoli, przyśpieszyli kroku; rozmowa, która już przerywać się zaczynała, ożywiła się nagle; słudzy rozpoczęli śpiewać jakiś hymn święty; cała karawana wciągu chwil kilku przybrała wesołą, uroczystą postać.



∗             ∗

Wieczorem dnia 19 czerwca stanęliśmy obozem o trzy godziny drogi od Laracze a następnego poranku weszliśmy do miasta, przywitani u bramy przez syna gubernatora, przez dwudziestu żołnierzy bez strzelb i bez spodeń, uszykowanych w jeden szereg wzdłuż ulicy, przez stu obdartych uliczników i przez orkiestrę składający się z jednego bębenka i z jednéj trąbki, która wkrótce potém przyszła na dziedziniec konsularnego agenta włoskiego, aby rozdzierającym uszy koncertem przypomniéć się naszéj pamięci i naszym kieszeniom.
Na tém wybrzeżu usypaném miastami zmarłemi, takiemi jak Sale, Azamor, Safi, Santa-Cruz. Laracze zachowało jeszcze nieco handlowego życia, które mu wystarcza, aby było uważane za jeden z głównych portów Marokko. Założone przez plemię berberów w XV stuleciu, obwarowane przy końcu tegoż stulecia przez Mulej-ben Nassara, odstąpione Hiszpanii w 1610, odebrane napo wrót przez Mulej-Izmaela w 1689, kwitnące jeszcze na początku naszego stulecia, dziś zamieszkałe przez czterotysięczną blisko ludność z maurów i żydów złożoną, wznosi się ono na pochyłości wzgórza, na lewo od ujścia rzeki Kus, tego Lixus starożytnych, które tworzy dlań port obszerny i bezpieczny lecz zamknięty ławą piaszczystą i wskutek tego niedostępny dla wielkich statków. W porcie gniją w wodzie zręby dwu małych statków kanonierskich, ostatnich, nędznych szczątków owéj floty, która niegdy przewiozła do Hiszpanii wojsko zdobywcze, i zmieniła postać całego europejskiego handlu. Na prawym brzegu rzeki pozostało nieco gruzów z rzymskiego miasta Lixus. Za wzgórzem ciągnie się las z drzew olbrzymich. Miasto nie ma w sobie nic godnego wzmianki, oprócz targowego placu, otoczonego małymi portykami wspartymi na kolumienkach z kamienia; ale widziane z portu, całkiem białe na ciemno zieloném tle wzgórza, opasane wysokimi murami z blankami ciemnéj wapiennej barwy, odzwierciadlające się w niebieskich wodach rzeki, pod tém niebem przejrzystém, przedstawia się ślicznie i powiedziałbym niemal smutnie pomimo żywości swych barw. Mówię smutnie, bo choć nie wiem czy na wszystkich czyni to samo wrażenie, mnie przynajmniej widok tego pięknego miasta, tak samotnego i cichego na tém dzikiem wybrzeżu, przed tym portem pustym, nad tém morzem olbrzymiém, przejmuje jakąś dziwną litością.



∗             ∗

Wieczorem obóz stanął na prawym brzegu Kusu, a następnego poranku bardzo wcześnie już go zwinięto. Mieliśmy dnia tego cztery godziny drogi przed sobą, to jest tę przestrzeń, która dzieli Laracze od Arzilli. Bagaże pod zwykłą eskortą wyruszyły zrana; poselstwo nad wieczorem. Chcąc widzieć karawanę pod nową postacią, przyłączyłem się do eskorty bagaży.
I nie pożałowałem tego, gdyż droga była pełna przygód.
Obładowane muły, przy których kroczyli poganiacze i słudzy, szły po kilka razem w znacznéj odległości jedne od drugich. Sam jeden puściłem się w drogę, i prawie przez godzinę jechałem po wzgórzach, nie spotkawszy nikogo oprócz jednego z posługaczy arabskich, wiodącego muła, który miał przytwierdzone do grzbietu dwie sakwy słomiane, a w tych sakwach, w jednéj głowę w drugiéj nogi pewnego masztalerza naszego posła, chorego na gwałtowną febrę, który jęczał tak, jakgdyby go odzierano ze skóry. Biedak ów leżał w poprzek muła z głową zwieszoną, z ciałem wygiętém, z twarzą prosto na słońce zwróconą, i w taki sposób odbył już podróż z Karia-el-Abbasi i miał jeszcze wędrować aż do Tangieru! I w taki sam sposób przewożą w Marokko wszystkich chorych, którzy nie mają pieniędzy na wynajęcie lektyki i dwu mułów; a szczęśliwymi jeszcze mogą się nazwać ci z nich, którzy chociaż głowę mogą schować do sakwy!
Ze wzgórków spuściłem się na brzeg morski.
Tu dopędziłem kucharza i obu marynarzy Ranniego i Ludwika, którzy przyłączyli się do mnie, i nie opuścili mnie aż do Arzilli.
W ciągu godziny jechaliśmy po piasku, zbaczając od czasu do czasu z prostéj drogi, aby uciec przed falą.
Przez ten czas kucharz, który po raz pierwszy w ciągu całéj podróży mógł ze mną mówić swobodnie, skorzystał z téj sposobności, aby się przedemną wynurzyć całkowicie.
Biédny człowiek! Wszystkie przygody doznane w podróży, wszystkie dziwne rzeczy, które w niéj widział, nie zdołały go uwolnić od boleśnéj myśli, zatruwającej mu spokój od piérwszego tygodnia jego pobytu w Tangierze. A tą myślą boleśną było wspomnienie pewnéj galarety, która mu się nie udała, a którą robił w tym pamiętnym dniu, kiedy u posła na obiedzie się znajdował minister francuski; galarety, która piérwsza zachwiała w pośle wiarę w jego kulinarne zdolności, a która wszakże nie z jego winy się nie udała, lecz dla tego jedynie, iż marsala była nie dobra. Fez, dwór sułtana, Mekinez, Sebu, Ocean, wszystko to on widział przez tę nieszczęsny galaretę. Albo raczéj biédny kucharz zgoła nic z tego nie widział, bo chociaż ciało jego było w Marokko, duch ulatał ciągle na plac Castello.
Spytałem go o jego wrażenia z podróży: nie wiele ich było. Nie pojmował jak to Pan Bóg mógł stworzyć tak szkaradny kraj i takich ludzi!
Opowiadał mi o swoich trudach, o swoich kłótniach z arabskimi kuchtami, o tém jak ciężko gotować obiad na pustyni, i o tém, jak gorąco pragnie czémprędzéj Turyn oglądać; ale co chwila wracał do nieszczęsnej galarety i do francuskiego ministra.
— Ja nie umiem gotować, ja? Panie, mój drogi panie, niech mi pan zrobi tę łaskę, i po powrocie do Turynu (a mówiąc to zlekka dotykał się mego ramienia, aby uwagę moją odwrócić od oceanu), i po powrocie do Turynu pójdzie zapytać, jaki to ze mnie kucharz tego a tego księcia, téj a téj hrabiny itd. itd., oni panu powiedzą, bom u nich przez trzy lata służył! Niech pan zapyta generała Ricotti, tego co to jest ministrem wojny, co to już od lat pięciu jest ministrem wojny, i robi wszystko co mu się podoba, niech pan jego zapyta, czy umiem robić galarety! Ale niech pan pójdzie koniecznie, niech mi pan uczyni tę łaskę, niech pan do niego wstąpi choć na chwilkę, kiedy wrócimy do kraju!
I tak mię prosił, i tak nalegał, że aby módz spokojnie napawać się widokiem oceanu, musiałem mu przyrzec, iż do ministra wojny wstąpię niezawodnie.



∗             ∗

Tymczasem dopędzaliśmy, co każde sto kroków mniéj więcéj, dwa lub trzy muły obciążone pakunkami żołniérzy na koniach, posługaczy pieszych, małe szczątki karawany, która rozciągnęła się na tak wielkiéj przestrzeni, iż od początku jéj aż do końca była cała godzina drogi.
Pomiędzy żołnierzami spostrzegłem kilku z Laracze, obdartych, z chustką przewiązaną do koła głowy i ze strzelbą zardzewiałą w ręku; a pomiędzy sługami jakichś chłopców dwunasto i piętnastoletnich, których nigdy przedtém nie widziałem, i którzy, jak mi powiedziano, pouciekali z Mekinez i z Karia el-Abbassi i przyłączyli się do karawany tak jak stali, nie mając nic oprócz koszuli na grzbiecie, aby udać się do Tangiem, miasta ucywilizowanego, i szukać tam szczęścia, wypraszając tym czasem jałmużnę od żołniérzy. W owych małych gromadkach napotykanych po drodze tu ktoś jeden opowiadał a inni pilnie słuchali; tam znowu chórem śpiewano; wszyscy byli weseli.



∗             ∗

Na pół drogi zatrzymaliśmy się w cieniu skały, aby zjeść śniadanie.
Tu stałem się świadkiem pewnéj sceny, która lepiéj niż cały tom uwag psychologicznych dała mi poznać charakter tych ludzi.
Nieopodal od miejsca, gdziem się znajdował, siedział żołniérz na piasku, nieco daléj inny żołniérz, jeszcze daléj posługacz, a o pięćdziesiąt kroków od tego posługacza, na pochyłości wzgórka, przy źródle czystéj wody, inny posługacz naszéj karawany z dzbankiem glinianym na kolanach. Pić mi się chciało; zwróciłem się więc do piérwszego żołniérza, i zawołałem: Elma! (wody) wskazując mu źródło. Żołniérz grzecznie kiwnął głową na znak, iż mnie zrozumiał, i głosem rozkazującym powiedział dalszemu żołniérzowi, aby przyniósł wody. Dalszy żołnierz również skinął głową, i zwracając się z groźną miną do posługacza, który był w pobliżu, zaczął mu ostro wymawiać, iż dotychczas jeszcze nie spełnił swojéj powinności.
Wygdérany sługa porwał się z ziemi, i postąpiwszy śpiesznie parę kroków ku swemu towarzyszowi, który siedział przy źródle, rozkazał mu, aby natychmiast niósł wodę. Ten ostatni, widząc, iż nie zważam na niego, ani się ruszył.
Upłynęło pięć minut, a wody nie dano. Znowu zwróciłem się do najbliższego żołniérza, i znowu powtórzyła się ta sama scena. Aby miéć wodę, musiałem w ostatku, zrywając sobie piersi, wydać rozkaz bezpośrednio owemu posługaczowi przy źródle, który wówczas dopiéro po chwilowym namyśle uznał za stosowne napełnić nią dzbanek i przynieść mi ją wreszcie wlokąc się krkikem żółwia. i
Ruszyliśmy w dalszą drogę. Wietrzyk chłodny wiał od morza, słońce skryło się za chmurą; była to rozkoszna przejażdżka. Ale ponieważ morze wskutek przypływa rosło z każdą chwilą tak, iż wąska piaszczysta drożyna, po któréj jechaliśmy jeden za drugim, stawała się coraz węższą, wkrótce zostaliśmy uwięzieni pomiędzy Oceanem i nadbrzeżnemi skałami, które niemal prostopadle wznosiły się nad naszemi głowami, i zmuszeni zwolna posuwać się naprzód śród wielkich kamieni o które rozbijały się fale. Nieraz przestraszony muł stawał, a ja, otoczony wodą, w obłoku piany i prysków, ogłuszony, oślepiony, widziałem już w myśli owe mniejsze i większe wspomnienia pośmiertne, które o mnie przyjaciele napiszą.
Ale nasza godzina, jak mówił kucharz, jeszcze nie wybiła: i ujechawszy w taki sposób małą milkę, spostrzegliśmy skałę, a raczéj wzgórze nieco przystępniejsze od innych, na które wdrapaliśmy się czémprędzéj nie, oglądając się nawet poza siebie.
Towarzyszył nam, również konno, pewien stary żołniérz z Laracze, nieco cierpiący na umyśle, śmiejący się bez ustanku, ale na szczęście dobrze znający drogę. Człowiek ten kazał nam wzgórze okrążyć, potém poprowadził nas przez gęsty las z karłowatych dębów, czułków, brzóz, drzew korkowych, janowca, krzaków przeróżnych, po tysiącznych zakrętach stromych, kamienistych ścieżyn, śród wielkich głazów, przez ciernie, przez błoto, przez wodę, nieraz pociemku, przez takie zakątki, przez takie gęstwiny, na których zdawałoby się, iż nigdy stopa ludzka nie postała; nareszcie śmiejąc się ciągle po długiém i męczącém krążeniu, podrapanych, w podartém ubraniu wywiódł nas na powrót, na brzeg morski, w takiém miejscu, gdzie woda nie całkiem zalewała piaszczysty pas pomiędzy wzgórzami a morzem.
Ponieważ karawana jeszcze nie nadciągnęła, przeto brzeg był pusty, i przez czas pewien jechaliśmy po ném, nie widząc nie oprócz nieba, morza i podnóży stromych wzgórków, które, tworząc niezliczone załomy, przed nami i za nami zakrywały widnokrąg.
Jechaliśmy w milczeniu jeden za drugim, po piasku gładkim a miękkim jak kobierzec, wszyscy, jak sądzę, wybiegając myślą daleko po za granicę Marokko; gdy na raz, z poza jakiéjś skały poskoczył ku nam starzec okropny, istna mara, półnagi, w dużym wieńcu żółtych kwiatów na czole. Święty, który stanąwszy w poprzek drogi, zaczął nas przeklinać wrzeszcząc jak opętany i obu rękami robić takie ruchy, jakgdyby już twarze nasze szarpał pazurami. Zatrzymaliśmy się, przyglądając mu się ciekawie. Wściekłość jego wzrosła.
Ranni, nie namyślając się długo, zbliżył się ku niemu, chcąc go poczęstować kijem. Ja go wstrzymałem i rzuciłem piéniądz świętemu. Łotr ten umilkł natychmiast, podniósł piéniądz, obejrzał go na wszystkie strony, schował w zanadrze, i znowu wrzeszczéć zaczął przeraźliwiéj, mocniéj jeszcze niż przed tém.
— A, teraz, zawołał Ranni, to ci już wygarbuję skórę!
I zamierzył się kijem na niego.
Lecz w téj chwili żołniérz przybrawszy od razu wyraz poważny, chwycił go za ramię, a następnie z oznakami najgłębszego szacunku, kilka słów półgłosem powiedział do świętego. Okropny starzec umilkł, przesłał nam ostatnie pełne nieopisanéj nienawiści spojrzenie i skrył się pomiędzy skałami, gdzie, jak nam powiadano, żywiąc się korzonkami i trawą już od lat dwu, przebywa po to jedynie, aby módz przeklinać statki Nazarejczyków, które w oddali na morzu spostrzega.



∗             ∗

Po pewnym czasie z piaszczystego brzegu wjechaliśmy powtórnie na wzgórza, na ścieżki kręte, wijące się śród skał, drzew mastykowych i janowen. Miejscami, tam gdzie ścieżka wybiegała na krawędź prostopadle niemal ściętéj góry, widzieliśmy w dole, głęboko pod nami, morze chłoszczące skały i długi pas wybrzeża, na którém, jak okiem zajrzéć, ciągnęła się karawana, i olbrzymi widnokrąg Oceanu, lazurowy, świécący, nakrapiany białemi plamkami unoszących się na nim dalekich żagli.
Wiórzchołki wzgórzy, po których jechaliśmy, spłaszczone, niby ścięte, tworzyły wielką, falistą równinę, całkiem porosłą wysokimi krzakami, na któréj nie było ani kuby, ani chaty, ani żadnéj istoty ludzkiéj, ani żadnych śladów uprawy roli, i gdzie oprócz szumu morza dolatującego z daleka nie słyszeliśmy innego odgłosu.
— Cóż to za kraj! co za kraj! mówił kucharz, wodząc niespokojnym wzrokiem po tém pustkowiu; byle nas tu nie spotkało co złego.
I po kilka razy pytał mnie, czy o lwach nie słychać w tych stronach. Już przeszło od dwu godzin jechaliśmy po tych szczytach samotnych, to w dół to pod górę, to tracąc siebie z oczu, to znowu się odnajdując pośród zarośli, i już zaczynaliśmy się obawiać, żeśmy drogę zmylili, gdy na raz z wiérzchołka pewnego wzgórza roztoczył się przed nami widok na wieże Arzilli i na cały brzeg morski, aż do góry przylądka Spartel, która, niebieska, wspaniała, rysowała się wyraźnie na przejrzystém tle nieba.



∗             ∗

Wielka radość ogarnęła całą moją karawanę; ale radość ta trwała niedługo.
Spuszczając się ku morzu, spostrzegliśmy zdaleka pasące się konie i gromadkę ludzi zaczajonych pomiędzy drzewami, którzy, zaledwie nas spostrzegli, porwali się z ziemi, dosiedli koni i zaczęli zbliżać, się ku nam, wyciągnąwszy się w jednę zakrzywioną linią jakby po to, by nam przeszkodzić jakąś krótszą drogą uciec do miasta.
— Otóż masz! pomyślałem sobie; tą razą źle będzie z nami; wpadliśmy w matnię!
I dałem znak, aby wszyscy, stanęli.
— Maura, maura niech pan pośle naprzód! zawołał kucharz.
Stary żołniérz z Laracze właśnie ku mnie się zbliżył.
— Strzelaj do tych zbójów! zawołał znowu kucharz, zwracając się do niego, strzelaj mi zaraz!
— Zaczekajcie chwilkę, powiedziałem; zanim strzelać do nich, musimy się najprzód przekonać, czy rzeczywiście mają zamiar nas zabić.
I zacząłem przyglądać się im uważnie. Jechali kłusem; było ich dziesięciu, jedni ciemno ubrani, inni całkiem biało; zdało mi się, iż żaden z nich nie miał strzelby; na czele jechał starzec z siwą brodą; to mnie uspokoiło.
— Szykujmy się w czworobok! wołał przerażony kucharz.
— Nie ma potrzeby, odrzekłem.
Starzec z siwą brodą odsłonił głowę i z czapką w ręku zmierzał prosto ku mnie.
Był to Izraelita.
O dziesięć kroków zatrzymał się ze swym orszakiem, który składał się z cztérech innych Izraelitów i z pięciu sług Arabów, i ruchem pełnym uniżenia wyraził życzenie przemówienia do mnie.
Hable Usled, odrzekłem.
— Nazywam się tak i tak, powiedział po hiszpańsku, głosem słodkim, pochylając głowę na znak głębokiego uszanowania; jestem konsularnym agentem Włoch, oraz wszystkich innych państw europejskich w Arzilli. Czy mam zaszczyt znajdować się przed obliczem jego ekscelencyi posła włoskiego, który, powracając z Fezu, dziś rano wyjechał z Laracze i do Tangieru podąża?
Więc to dla tego, iż mię wziął za posła, przemawiał do mnie tak uniżenie!.. Przybrałem wyraz poważny, a nawet nieco wyniosły, i z dumą spojrzałem na mój świetny orszak.
Ale po chwili, choć miło mi było odbierać hołdy należne posłowi, wyprowadziłem z błędu starego izraelitę i z westchnieniem powiedziałem mu kim jestem.
Musiało go to nieco zmartwić, lecz obejścia nie zmienił. Zaprosił mnie do swego domu, a gdym zaprosin nie przyjął, uparł się koniecznie towarzyszyć mi aż do miejsca przeznaczonego na obóz.



∗             ∗

Wszyscy więc razem, okrążając miasto, skierowaliśmy się na brzeg morski. O! gdybyż mnie widziéć mogli Biseo i Ussi podczas tego krótkiego przejazdu! Jakże malowniczo musiałem wyglądać, ja, przedstawiciel Italii, konno na mule, z białą szarfą okręconą do koła głowy, na czele mego głównego sztabu, który się składał z kucharza w koszuli i spodniach, z dwu marynarzy uzbrojonych W kije i z obdartego maura. O sztuko włoska, ileżeś straciła!
Avzilla, owa Zilia Kartagenczyków, Julia Traducta starożytnych Rzymian, która z rąk ich przeszła w posiadanie Gotów, którą Anglicy zburzyli około połowy dziesiątego stulecia, która następnie przez lat trzydzieści była stosem zwalisk, którą odbudował Abder-Rhaman ben Ali kalif Kordowy, którą zdobyli Portugalczycy, a Maurowie odebrali napowrót, to miasto niegdyś wielkie i ludne, dzisiaj jest już tylko małą, mieściną, zamieszkałą przez tysiąc przeszło maurów i żydów.
Biała i cicha jak klasztor, otoczona tak od strony lądu jako téż i morza wysokim, starym murem z blankami, który miejscami w gruzach już leży, Arzilla, podobnie jak wszystkie małe miasta mahometańskie, nosi na sobie piętno jakiegoś spokojnego, pogodnego, że tak powiem, smutku, przypominające uśmiech chorego, który cieszy się, czując, że śmierć się zbliża.



∗             ∗

O zachodzie słońca, drogą przez miasto przybył do obozu nasz poseł; dzisiaj jeszcze staje mi żywo przed oczy ten piękny, różnobarwny orszak, który, wyjechawszy z bramy wysokiéj, uwieńczonéj blankami, posuwał się naprzód wzdłuż Oceanu, rzucając na piasek wybrzeża, różowy od blasków zachodu, swe długie czarne cienie; dziś jeszcze doznaję owego smutku, któregom doznał wówczas mówiąc sobie w duchu:
„Jakaż to szkoda, że ten piękny obraz, w którym jest tyle włoskiego i afrykańskiego, z którym łączą się tak miłe, tak wesołe wspomnienia musi rozwiać się, zniknąć!
Bo téż naprawdę, w tém miejscu, rzec można, skończyła się nasza podróż; następnego poranku obozowaliśmy w Ain-Dalia, a we dwa dni éwróciliśmy do Tangieru, gdzie nasza karawana rozwiązała się na tym samym placu targowym, na którym zebrała się przed dwoma miesiącami, aby puścić się w drogę.
Komendant, kapitan, dwaj malarze i ja, odjechaliśmy razem do Gibraltaru. — Poseł i wice konsul z całą służbą poselstwa odprowadzili nas na brzeg morski.
Pożegnanie było bardzo serdeczne. Wszyscy byli wzruszeni, nie wyłączając poczciwego generała Hamed-ben-Kasena, który, przyciskając moją rękę do swych szérokich piersi, głosem z serca płynącym powtórzył po trzykroć jedyny wyraz europejski, który umiał:
A Dios! A Dios! A Dios!
Zaledwie wstąpiliśmy na pokład, a już cała ta fantasmagorya baszów, murzynów, arabów, namiotów, meczetów i wieżyc z blankami, wydała nam się czémś niezmiernie dalekiém w przestrzeni i czasie.
Nie tylko kraj jeden, ale świat cały znikał w owéj chwili z przed naszych oczu, świat, o którym wiedzieliśmy niemal na pewno, iż go nie zobaczymy już nigdy. Jednak nieco afrykańskiego żywiołu towarzyszyło nam aż na statek pod postacią obu Selamów, Alego, Hameda, Abd-er-Rhamana, Civa, sług pana Morteo i kilku innych poczciwy chłopaków, którym fanatyzm muzułmański nie przeszkodził pokochać Nazarejczyków i służyć im szczerze.
I oni również rozstali się z nami z oznakami prawdziwego przywiązania i żalu, serdeczniéj zaś nad innych nieoszacowany Civo, który, migając mi po raz „ostatni przed oczami swoją széroką białą koszulą wzdymającą się wiecznie za lada podmuchem; objął mię za szyję jak stary przyjaciel i dwa razy głośno pocałował w ucho.
A kiedy parowiec odpłynął, jeszcze nas żegnali, stojąc w łodzi, powiewając swemi czerwonemi chustkami i wołając tak długo, aż ich mogliśmy słyszéć:
— Niech Allah będzie na drodze waszéj! Wracajcie do Marokko! Bywajcie zdrowi Nazarejczykowie, bywajcie zdrowi Włosi! Żegnajcie nam, żegnajcie!

KONIEC.




  1. Ah, bo na życiu jakiś występek nieznany ciężyć musi! Cóś odpokutować trzeba!
  2. Rodzaj kaktusa.
  3. Skud pięć franków.
  4. Sold, piéniądz miedziany wioski, wielkości kopiéjki.
  5. Duar, nazwa obozów arabskich.
  6. Jedna z głównych postaci w powieści Narzeczeni Aleksandra Manzoniego.
  7. Skud, pieniądz wioski wartości pięciu frankówł





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Edmondo De Amicis i tłumacza: Maria Obrąpalska.