Marokko/Tleta-de-Reissana
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Marokko |
Wydawca | Filip Sulimierski |
Data wyd. | 1881 |
Druk | Redakcya Wędrowca |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Maria Obrąpalska |
Tytuł orygin. | Marocco |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Następnego poranku ruszyliśmy w drogę przed Wschodem słońca. Mgła gęsta, chłodna, wilgotna, przenikała nas aż do kości i sprawiała, żeśmy o parę kroków jeden drugiego widziéć nie mogli. Żołniérze eskorty ponasuwali kaptury na twarze i poobwiązywali strzelby; wszyscy byliśmy owinięci w płaszcze i pledy; zdawało się, żeśmy w jesieni na jakiéjś niderlandzkiéj równinie. Oglądając się poza siebie widziałem tylko biały zawój i niebieski płaszcz każda; reszta przedmiotów i ludzi wyglądała jak cienie niewyraźne, rozpływające się w szarawém powietrzu. Wszyscy Senni, bo zbudzeni o świcie i zziębnięci w dodatku, zachowywali milczenie. Jechaliśmy po równinie zlekką falistéj, porosłéj miejscami karłowatemi palmeczkami, mastykowém drzewkiem, janowcem, cierpniem, dzikim koprem, to skupiając się to rozsypując szerko po drodze, stosownie do krzyżowania się lub rozchodzenia się tworzących ścieżyn. Słońce, ukazawszy się na widnokręgu, ozłociło nas na chwilę, potém ukryło się znowu. Mgła jednak o tyle już się rozrzedziła, iż mogliśmy widziéć okolicę. Zdaleka i z bliska, na całej przestrzeni którą ogarnęliśmy wzrokiem, następowały po sobie bez przerwy małe dolinki, a édołki, o tak łagodnym spadku, iż nie spostrzegaliśmy prawie że ciągle, na przemiany, to w dół to pod górę jedziemy. Wyższe miejsca były porosłe aloesami i dzikiemi oliwkami. Oliwka, która w tym kraju szybko i wspaniale wyrasta, jest wszędzie niemal pozostawioną w stanie dzikim, a mieszkańcy używają na oświetlenie i do jedzenia oliwy z owocu arganu. Za każdym razem gdy się za nami otwierała większa dolinka, szukaliśmy wzrokiem jakiéjś wioski, jakichś choć kilku chałup lub namiotów. Nadaremno, żadnéj wskazówki pobliża ludzi. Zdawało nam się, iż podróżujemy po kraju dziewiczym, w którym przed nami człowiek nie postał. Z doliny w dolinę, z pustyni w pustynię, po trzech godzinach jazdy, przybyliśmy wreszcie do pewnego miejsca, gdzie większa ilość drzew, szersze drożyny i trzody tu i owdzie na polach rozsiane, zdawały się zapowiadać pobliże ludzkich siedzib. Jeden po drugim kilku jeźdźców z eskorty, spiąwszy konia ostrogami, przemknęło koło nas i znikło na przodzie za pobliskiém wzgórzem; inni, pędząc w cwał, rozpierzchli się po okolicy, ten w prawo, ten w lewo, w różne strony: pozostali uszykowali się w porządne szeregi. W kilka chwil po tém znaleźliśmy się u wejścia do wąwozu, utworzonego przez niewielkie wzgórza, na których stało parę chat słomą krytych. Kilku arabów i arabek w łachmanach poglądało na nas ciekawie z poza żywopłotów. Wjechaliśmy do wąwozu; w téj chwili ukazało się słońce. W pewnem miejscu wąwóz odrazu, niemal pod prostym kątem, w bok się skręcał. Zwróciliśmy.... i, dziwny obraz roztoczył się przed nami.
Trzystu jeźdźców, przybranych w barw tysiące, rozproszonych w malowniczym nieładzie, pędziło ku nam co koń wyskoczy ze strzelbami w ręku, jak gdyby do szturmu.
Była to eskorta prowincyi haracze, z gubernatorem i oficerami na czele, która przybywała aby zluzować eskortę z Had-El-Garbii, mającą nas opuścić na granicy prowincyi tangierskiéj. Do téj granicy przybyliśmy właśnie.
Gubernator Laracze, starzec okazały, z wielką białą brodą, ruchem ręki zatrzymał swój oddział, uścisnął dłoń posła, a potém, zwracając się po raz drugi do tego tłumu zdającego się drżeć z niecierpliwości, skinął nań tak, jakby chciał powiedziéć:
— Hej, zuchy! pokażcie teraz co umiecie!
Wówczas rozpoczęła się jedna z najbardziej wspaniałych lab el barode (zabaw z prochem), jakie nam kiedy widzieć się zdarzyło.
Strzelając bezustannie i wydając dzikie okrzyki, jeźdźcy puszczali się w cwał po jednemu, po dwóch, po dziesięciu razem, to w głąb doliny, to na wzgórza, to pędząc ku naszéj karawanie, to oddalając się od niéj lub przelatując z boku. W ciągu kilku minut dolina napełniła się dymem i zapachem prochu jakby pole bitwy. Wszędzie, gdziem spojrzał, przelatywały konie, błyszczały strzelby, rozwiewały się kaiki i płaszcze, migały kaptury, kaftany pomarańczowe, czerwone, żółte, zielone, niebieskie, wszędzie połyskiwały pałasze i puginały. Przelatywali przed nami jeden za drugim, jak mary skrzydlate, starcy, młodzieńcy, ludzie kształtów olbrzymich, postacie dziwne i straszne, stojąc na strzemionach, z podniesioną głową, z włosem rozwianym, ze strzelbą nagotowaną do strzału; a każdy, dając ognia, wydawał dziki okrzyk, który w naszój mowie powtarzali nam zaraz tłumacze:
— Biada ci! wołał jeden.
— Matko moja! wołał drugi.
— W imię Boga!
— Zabiję cię!
— Zgubionyś!
— Jestem pomszczony!
Inni straty swe poświęcali komukolwiek:
— Na cześć mego pana!
— Dla mojego konia!
— Dla moich zmarłych!
— Dla mojéj kochanki!
Strzelali w górę, w dół, przed siebie, poza siebie, nachylając się, rzucając się na siodle jak gdyby do niego byli przytwierdzeni. Niektórym spadał na ziemię kaik albo zawój; wracali nazad w całym pędzie i podnosili go, nie zwalniając biegu, końcem strzelby. Kilku takich zuchów wywijało bronią nad głową, podrzucało ją w powietrze i łowiło jedną ręką. Były to ruchy konwulsyjne, postawy zuchwałe, wrzaski i spojrzenia ludzi upojonych jakimś dziwnym szałem, którzy narażali swe życie z dziką radością. Wielu puszczało konie w taki galop, iż zdawało się, jakby naprawdę chcieli się zabić; lecieli, znikali i wracali dopiéro po dość długim czasie, z twarzą tak zmienioną i bladą, jak gdyby śmierć im w oczy zajrzała. U wszystkich niemal koni krew ściekała po brzuchu; jeźdźcy mieli zwalane krwią nogi, strzemiona i płaszcze u dołu.
W tłumie tym, kilka postaci, od pierwszéj chwili, głęboko wraziło mi się w pamięć. Pomiędzy innemi młody arab, z głową cyklopa, z barkami olbrzyma, z niepomiernym brzuchem, który miał na sobie kaftan różowy i wydawał okrzyki podobne do ryku lwa ranionego; chłopak piętnastoletni, piękny, z włosem rozwianym, całkiem biały, który trzy razy przedemną przeleciał wołając: Boże mój, Boże!; starzec chudy i długi o złowrogim wyrazie twarzy, który pędził z zamkniętemi oczami, jakby morowe powietrze wiózł z sobą na koniu; murzyn z wytrzeszczonemi oczami i rozwartemi ustami, tak iż zdaleka świeciły jego białe zęby, ze straszną blizną na czole, który leciał rzucając się wściekle na siodle, jakgdyby się chciał oswobodzić od jakiéjś niewidzialnéj, ciążącéj na nim ręki. Tymczasem nasza karawana posuwała się naprzód, a ludzie ci towarzyszyli jéj, nie ustając ani, na chwilę w swych szalonych obrotach, harcując po wzgórzach, skupiając się, rozpraszając, tworząc ciągłą przemianę w układzie barw jaskrawych, które mieli na sobie, i które olśniewały oczy jak miganie powiewających w powietrzu tysiąca chorągwi. Ten tłum, ten ruch szalony, ten hałas, cały ten obóz, który niespodzianie roztoczył się przed nami na zakręcie cichego wąwozu, i który jakby w amfiteatrze jedném spojrzeniem mogliśmy ogarnąć, takiém nas napełnił zdziwieniem, że przez czas pewien nikt ust nie otworzył, a następnie wszyscy razem zawołaliśmy z zachwytem:
— Piękne! Piękne! Cudowne!
W niewielkiéj odległości od miejsca gdzie się wąwóz kończył, Poseł zatrzymał się, i wszyscy pozsiadaliśmy z koni, aby wypocząć w cieniu kilkunastu obok siebie rosnących oliwek.
Eskorta prowincyi Laracze nie przestała harcować i strzelać przed nami.
Rzeczy i służba pociągnęły daléj ku miejscu, gdzie w owym dniu miał stanąć nasz obóz.
Zatrzymaliśmy się przy kubie Sidi-Lamaniego.
W Marokko zowią kubą, to jest kopułą, małe czworoboczne kapliczki, przykryte półkulistą kopułą, w których pogrzebane są zwłoki jakiegoś świętego. Te kuby, których jest bardzo wiele, zwłaszcza w południowéj części państwa marokkańskiego, wznoszone zazwyczaj na wysokich, otwartych miejscach przy źródle i przy palmie, a w skutek swéj śnieżnéj białości dające się spostrzegać zdaleka, służą za wskazówki, za przewodników dla podróżnych, są licznie odwiedzane przez wiernych i po największéj części strzeżone przez jakiegoś potomka Świętego, spadkobiercę jego świętości, który mieszka w chałupce w pobliżu grobowca i żyje z jałmużny pobożnych pielgrzymów. Kuba Sidi-Lamaniego stała na małym wzgórku o parę kroków od nas. Kilku arabskich wieśniaków siedziało przed jéj drzwiami. Za nimi ukazywała się głowa zgrzybiałego starca Świętego, który patrzył na nas z jakiémś bezmyślném osłupieniem.
Wkrótce zapłonęły ognie w kuchni obozowéj a w półgodziny potem zasiedliśmy już do śniadania.
Puste pudełko od sardynek, które kucharz wyrzucił, podnieśli arabowie i, zaniósłszy przede drzwi kuby długo mu się przyglądali wiodąc jakąś ożywioną rozprawę.
Gdy się skończyło lab el barode wszyscy niemal jeźdźcy pozłazili z koni i rozproszyli się po małéj dolinie, częścią aby swe konie puścić na paszę, częścią aby wypocząć gdzieś w cieniu. Kilku z nich tylko pozostało na siodle; ci ostatni, na wzgórzach, stanęli na warcie.
Po śniadaniu, przechadzając się z kapitanem, który był wielkim miłośnikiem koni, zacząłem, po raz piérwszy, przyglądać się uważniej koniom marokkańskim. Są one tak małe, iż nawykłszy do ich wymiarów, kiedy do Europy wróciłem, każdy koń, średniéj nawet wielkości, wydawał mi się olbrzymim. Mają oko żywe, łeb nieco spłaszczony, nozdrza rozdęte, całość głowy bardzo piękna; piszczele goleniowe nieco zgięte, co im nadaje dziwną sprężystość poruszeń; krzyż niezbyt prawidłowy, pochylony w tylnéj części, wskutek czego lepiéj się nadają do galopu niż do kłusu; i rzeczywiście, nie przypominam sobie abym widział kiedy jadącego kłusem araba. Kiedy stoją lub kiedy idą powoli, niczyjej uwagi nie ściągną na siebie; dopiéro w szybkim biegu przemieniają się do niepoznania i stają się naprawdę wspaniałemi zmierzętami. Chociaż jedzą mniéj i gorzéj a uprząż mają cięższą niż nasze konie, są jednak o wiele od nich wytrzymalsze na trud i znużenie. Strzemiona używane tu podwieszają się tak wysoko, iż jeździec siedzi na siodle z nogami skurczonemi prawie pod prostym kątem; lejce są długie, trzymane zwykle bardzo lekko, a do kierowania koniem wystarczają ledwie dostrzegalne ruchy. Siodło, z przodu i z tyłu jest tak wysokie, iż dotyka do grzbietu i do piersi jeźdźca, przez co spadnięcie z niego jest prawie niemożliwe. Jeździec obuty zwykle w małe trzewiczki z żółtéj skóry bez obcasów, nie nosi ostrogów i spina konia strzemionami; niektórzy przyczepiają sobie zamiast ostróg dwa małe ostre żelazka w kształcie sztyletów, które przytwierdzone są do pięty kółkiem z metalu i takim samym łańcuszkiem. Arab ma miéć dla konia, tego ulubionego zwierzęcia Proroka, wielkie przywiązanie; opowiadają naprzykład, iż uważa go za istotę wybraną i świętą, że każdego poranku, o wschodzie słońca, kładzie mu prawą rękę na głowę mówiąc: bismillah! (w imię Boże!) a potém tę rękę całuje, gdyż uważa ją za poświęconą przez to dotknięcie; że nie szczędzi mu starań i pieszczot. Wszystko to może być prawdą. Ale ta jego wielka miłość, o iłem widział przynajmniéj, nie przeszkadza mu ranić boleśnie szlachetnego zwierzęcia bez żadnéj potrzeby, pozostawiać je na skwarze słonecznym kiedy mogłoby wybornie odpocząć w cieniu, prowadzić je dla napojenia do źródła oddalonego o całą godzinę drogi ze spętanemi nogami, narażać co najmniéj dziesięć razy na dzień, i to jedynie dla rozrywki, na to, aby sobie nogi połamało, wreszcie tak dalece zaniedbywać jego uprzęż, iż każdy z tych niby-miłośników koni, gdyby mu wypadło służyć w pułku europejskim konnicy, za oburzające niedbalstwo niezawodnie przez sześć miesięcy w roku odsiadywałby w kozie.
Ponieważ upał był bardzo silny, kilka godzin spędziliśmy na owym przystanku w cieniu drzew oliwnych; a choć niejednego z nas sen morzył, nikt jednak usnąć nie zdołał z powodu owadów. Była to pierwsza zapowiedź téj długiéj, nieubłaganéj, morderczéj wojny, która miała trwać, stając się z każdym dniem sroższą, aż do końca naszéj podróży. Zaledwieśmy się pokładli na ziemi, uczuliśmy takie jakieś kłócie, szczypanie, łaskotanie, iż każdemu się zdało że leży w pokrzywie. Nieprzyjaciele nasi, były to wprawdzie tylko gąsiennice, pająki, mrówki, bąki, koniki polne; ale wielce zuchwałe, natrętne i uparte niesłychanie. Komendant, który, w celu rozweselenia towarzystwa, postanowił powiększać niepomiernie każde niebezpieczeństwo, zapewniał nas, iż to są jeszcze owady mikroskopijne w porównaniu do tych, które znajdziemy po drodze naszéj do Fez i za nadejściem lata; i uprzedzał, że z każdego z nas zaledwo jakieś resztki, jakieś szczątki do ojczyzny powrócą, które tylko najbliżsi krewni i to z trudnością niemałą, poznać będą mogli. Kucharz, usłyszawszy te słowa, zdobył się wprawdzie na uśmiech ale wpadł w zamyślenie. Niedaleko od nas znajdowała się olbrzymia sieć pajęcza, zawieszona na kilku krzaczkach jakby prześcieradło rozciągnięte dla wysuszenia. Zdaje mi się, iż słyszę jeszcze ów głos, którym komendant zawołał: „Ależ w tym kraju wszystko jest olbrzymie, straszne, zadziwiające, bajeczne!“ I zrobił to słuszne przypuszczenie, iż pająk, który tę sieć wysnuł, musiał być co najmniéj wielkości konia. Lecz nie udało się nam go znaleźć. Spali tylko arabowie; leżeli oni wszyscy niemal na słońcu, a po nich wędrowały całe procesye wymienionych przed chwilą owadów. Nasi dwaj malarze rysowali, otoczeni całą chmarą natrętnych, okrutnych much, na które z ust pana Ussiego sypały się co chwila po jednemu, po dwa, po trzy na raz wszystkie te dobitne zaklęcia i złorzeczenia, w które tak bogatą jest mowa florencka.
Kiedy upał cokolwiek się zmniejszył, pożegnała nas eskorta z Had-El-Garbii, oraz konsul amerykanski i wicegubernator Tangieru, którzy, życząc po raz ostatni szczęśliwéj podróży naszemu posłowi, ztąd już do Tangieru wrócili; my zaś, wraz z trzystu konnymi z Laracze, w dalszą ruszyliśmy drogę.
Rozległe, faliste równiny, pokryte to pszenicą, to jęczmieniem, to żółtém ścierniskiem lub trawą i kwieciem; miejscami jakiś ciemny namiot lub biały grobowiec świętego; od czasu do czasu wysmukła palma; co parę mil trzech albo cztérech jeźdźców, którzy się przyłączali do eskorty; spokój, cisza, niebo bez chmurki, słońce oślepiające: oto uwagi, które znajduję w mym seksternie, o drugiéj połowie pochodu z dnia piątego maja.
Po trzech godzinach jazdy przybyliśmy do Tieta de Reissana, gdzie stanął obóz.
Namioty, jak zwykle tworząc koło, stały w dolince ciasnéj i głębokiéj, pokrytéj trawą i kwiatami, tak bujnie rozrosłemi, iż niemal utrudniały nam przejście. Łóżka i paki w namiotach były całkiem prawie ukryte śród stokrotek, maków polnych, pierwiosnków, jaskrów, kwiatów baldaszkowatych wszelkiego rodzaju. Obok namiotu malarzy wznosiły się dwa olbrzymie, kwitnące aloesy.
Wkrotce po naszém przybyciu przyjechał z Laracze, w odwiedziny do Posła, agent konsularny włoski pan Guagnino, stary kupiec genueński, który, żyjąc już od lat czterdziestu na atlantyckiém wybrzeżu, przechował nieskażoną mowę swego kraju. Pod wieczór zaś zjawił się jakiś arab z okolicy, przybywający aby się poradzić u obozowego lekarza.
Był to ubogi starzec, zgarbiony i kulawy; jeden z żołnierzy poselstwa zaprowadził go przed namiot pana Miguereza.
Pan Miguerez, który mówił po arabsku, wybadał go i poznawszy jego chorobę, zaczął szukać w podróżnéj apteczce nie wiem już jakiego lekarstwa, a nie znalazłszy go, posłał po Mahomeda Ducalego i prosił go, aby napisał po arabsku receptę, za pomocą której chory mógłby powrócić między swoich i kazać sobie sporządzić to lekarstwo, którego potrzebował. Lekarstwo, jak się dowiedziałem następnie, było jedném z tych, które są w wielkiém użyciu u arabów.
Podczas gdy Ducali pisał, starzec szeptał jakąś modlitwę.
Kiedy recepta była gotowa, lekarz podał ją choremu.
Ten ostatni, nie dając mu czasu powiedzieć ani słowa, schwycił kartkę i czemprędzej do ust ją sobie wpakował. Lekarz zawołał: Co robisz? Wypluń, wypluń natychmiast! Ale napróżno. Bidény starowina zżuł papier z łapczywością zgłodniałego człowieka, zjadł go, podziękował i chciał odejść. Trzeba było trudu nie lada, aby go wreszcie przekonać, iż własność lecznicza nie zawierała się bynajmniej w owym połkniętym papierku i aby go zmusić do wzięcia innéj recepty.
Fakt ten nie może wydać się dziwnym temu kto wie czém jest mdycyna w Marokko. Znajduje się tu ona wyłącznie niemal w ręku szarlatanów, czarnoksiężników i świętych. Sok z niektóryeh roślin, puszczanie krwi, salsaparylla na zarazę celtycką, mięso suszone węży i kameleonów na febrę, rozpalone żelazo na rany, ustępy z Koranu wypisane na dnie naczyń z lekarstwami albo na kawałeczku papieru, który chory zawiesza sobie na szyi: oto główne środki lecznicze. Ponieważ uczenia się anatomii religia zabrania, łatwo zatem wystawić sobie jaką tu być może chirurgia. Dość, skoro powiem, że operatorowie marokańscy palcami wyrywają tak zwane migdały czyli gruczoły w gardle pod językiem, i próbują wydobywać kamienie z pęcherza za pomocą brzytwy a nawet piérwszego lepszego żelaznego haka, który im wpada pod rękę. Amputacya jest tu nad wszelki wyraz okropną. Tych niewielu arabów, którym euiopejscy lekarze udzielają pomocy, woli raczéj umierać w najsroższych męczarniach, niż poddać się operacyi, któraby mogła uratować im życie. Ztąd téż wynika, iż pomimo że wypadki postradania jakiegoś członka, zwłaszcza wskutek strzelania z broni palnéj, są niezmiernie częstemi, na ogół jednak ludzi kalekich jest mało w Marokko; a i tę małą garstkę stanowią po największéj części tacy nieszczęśliwi, którym kat odciął obie ręce wielkim nożem, i którzy dlatego nie poumierali od upływu krwi, iż, aby ją zatamować, według zwyczaju, obcięte ręce zanurzyli we wrzącéj smole. Wszakże te środki gwałtowne, a zwłaszcza rozpalone żelazo, odnoszą czasami zadziwiające skutki; to téż szafują niemi po barbarzyńsku, bez namysłu, nieraz wcale bez potrzeby. Ale, czy to w skutek niezbyt czułych nerwów, czy z powodu wielkiéj siły ducha, wzmocnionego wiarą w przeznaczenie, wszyscy arabowie z zadziwiającą wytrwałością znoszą męczarnie najsroższe. Do stawiania baniek używają garnków glinianych i wkładają pod nie ogień w ilości wystarczającej do upieczenia grzbietu; przecinając wrzód sztyletem, zasadzają go niezmiernie głęboko, na oślep, skutkiem czego, wraz z wrzodem, przecinają nieraz arteryą; każą sobie wodzić po zgiętem ramieniu gorejącą głownią, nie wydając najlżejszego jęku i dmuchając na dym ze spieczonego ciała, aby go odpędzić. Najpospolitszemi chorobami są tu febry, ból oczu, parchy, elefantyazys, a zwłaszcza syfilis, przechodzący z pokolenia w pokolenie, którym zarażone są całe plemiona i z którego umierają tysiące nieszczęśliwych; a umierałoby jeszcze więcéj, gdyby nie owo wielkie umiarkowanie w pożywieniu a powodowane w znacznéj części nędzą i gorącym klimatem. Lekarze europejscy znajdują się jedynie w miastach nabrzeżnych; w samém Fez jest tylko kilku szarlatanów renegatów, zbiegłych z Algieru i z hiszpańskich załóg. Kiedy sułtan minister lub jaki bogaty Maur zachoruje, wówczas posyła po lekarza europejskiego do jednego z miast nabrzeżnych. Ale czynią to wtedy dopiero, gdy są przywiedzeni do ostateczności, zaniedbując całemi latami choroby, tak, iż wezwany lekarz najczęściéj przybywa po to tylko, aby być świadkiem zgonu. W lekarzach europejskich pokładają wielką ufność: widok lekarstw, chemicznych przyrządzeń chirurgicznych narzędzi? napełnia ich zdumieniem i poszanowaniem dla medycyny; oczekują od niéj cudów; przyjmują piérwsze lekarstwa i spełniają pierwsze przepisy z posłuszeństwem. z poddaniem się ludzi przekonanych święcie że natychmiast odzyskają zdrowie. Ale jeżeli to zdrowie nie odraza wraca, jeżeli nie następuje znaczne polepszenie, tracą wszelką ufność, nie chcą przedłużać kuracyi i uciekają się do swych szarlatanów.
Wieczór przeszedł bez żadnych wydarzeń, ktéreby zasługiwały na wzmiankę, oprócz tego jednego, iż w chwili gdym się miał kłaść do łóżka, spostrzegłem na poduszce szkaradnego, czarnego niedźwiadka. Wszakże, przerażenie moje z tego powodu trwało niedługo, gdyż, zbliżając się ostrożnie ze świécą do groźnego nieprzyjaciela, wyczytałem na jego grzbiecie ten uspakajający napis: Cesare Biseo pinzil, 1875.
Następnego poranku o świcie wyruszyliśmy w stronę miasta Alkazaru.
Niebo było pochmurne. Jaskrawe barwy trzystu żołniérzy eskorty nabierały większéj jeszcze żywości, odbijając od popielatego widnokręgu i od ciemnéj zieloności trawy. Sam nawet Hamed Ben Kasen Buhamei, stojąc na miejscu wzniesioném w pobliżu obozu, zdawał się patrzéć z zadowoleniem na tych pięknych jeźdźców, którzy przeciągali przed nim w dużych oddziałach, milczący, poważni, z oczami gdzieś w dal zwróconemi, jak w dniu walnej bitwy przednie straże wojska. Przez czas dość długi jechaliśmy pośród oliwek i wysokich krzaków; potém wstąpiliśmy na rozległą równinę, całkiem pokrytą żółtém i fioletowém kwieciem, po któréj rozproszyła się eskorta dla powtórzenia lab el barode. Ta rycerska zabawa, tu, na tém polu otwartém, na tym kwiecistym kobiercu, pod tém niebem pochmurném, przedstawiała widok tak piękny, tak niezwykły, że Poseł zatrzymywał się nieraz i cała karawana stawała, by mu się, przyjrzéć do woli. Trudno przypuszczać, aby ci ludzie mieli posiadać jakąś tajemniczą sztukę zbierania się i rozpraszania w tak malowniczy sposób; a jednak przychodziło mi to na myśl. Gotów byłbym powiedzieć, iż wszystkie ich ruchy i wszystkie kombinacye barw, zostały obmyślone i ułożone przez jakiegoś choreografa. Po samym środku gromadki jeźdźców w płaszczach niebieskich musiał się znaleźć koniecznie jakby go tam posłano, jeździec w płaszczu białym. Pomiędzy ludzi w białych kaftanach nieomieszkał nigdy wpaść człowiek w kaftanie czerwonym. Barwy zgodne zdawały się szukać siebie wzajemnie; łączyły się, splatały z sobą w ciągu jednéj szarży, a potém rozplatały się znowu, aby tworzyć inne przemiany. Było ich trzystu, a wyglądali jak niezliczone wojsko; uwijali się, migali wszędzie; przelatywali do kola jakby roje ptaków; ogłuszali nas, oślepiali, odurzali, zachwycali, przyprawiali o rozpacz malarzy.
— A łotry! wołał Ussi, czemuż nie mogę was miéć we Florencyi.