Marya Magdalena (Tarnowski, 1865)/Dzień ostatni
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Marya Magdalena |
Pochodzenie | Poezye Studenta Tom IV |
Wydawca | F. A. Brockhaus |
Data wyd. | 1865 |
Miejsce wyd. | Lipsk |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały poemat |
Indeks stron |
Cisza wśród puszczy — słońce ukryło się za obłok jasny... a jeden promień jego spływa na ziemię — ale łamie się na liściach drzew schylonych nad Marya Magdalena — dokoła dzikie skały sparły się ramionami, po nich rosną kwiaty i drzewa — ziemia zielona kołysze się falą traw — z których skalne kamieni czoła błyszcza jak z morskich fal. — Pod jednem drzewem na traw pościeli leży w cieniu i ciszy boska postać Maryi, Maryi Magdaleny [1]. Piękniejszaś dziś o samotna pokutnico w drodze ka niebu jak w zgiełku świata... choć bladość powlekła cudnych liców krągłość. — Najpiękniejsza piękność idąca ku piękności wiecznej!... Przed nią zielona gałązka błyszczy rosą w traw fali — słońce przez liści cień zbiega i promieniami całując oświeca i pieści postać niewiasty. — Oto w ciszy leżąca nad księgą Mojżeszowa zadumała się myślą — księga ta jedyny sprzęt, jaki z ojców domu uniosła... i w nią tonie myślą jak w źródło bez dna i wyczerpnięcia…
Z uśmiechem zdziwienia — okiem spuszczonem zagłębia się w tajemnice proroka jakby śniła — z końca jej głowy szata błękitna zlewa się na śnieżne ramiona — i niknąc pod piersią cudną postać ostania — z pod osłony błyszczą niedbale złożona na sobie nogi śnieżne na mchu a z czoła jej tryska myśl jasna — pod brwi łukami igra przeczucie i na usta zbiega uśmiechem w zamyśleniu. — Głowa jej oparta na lewej ręce, co niknie we włosach — a włos złoty spływa na ramię białe i jak zdrój rozlewa się po traw zieleni... na jednej księgi połowie oparła łokieć swej ręki — a z drugiej strony listkami igra wietrzyk nieśmiało — i drugą ręką objęła wtórą księgi połowę — a faliste piersi jej spadając uwisły na kartach księgi, co drżą od rozkoszy czy porannego powiewu? i myślą czystą tonie której balsamem w morze Biblii — a przy niej ta sama łzawnica której balsamem namazać chciała zwłoki mistrza, co zmartwychwstały...
I czytała te słowa proroka.
«A korab unosił się nad falami rozhukanego żywiołu...» I bieży dalej myślą — oderwała ją od księgi i znów na nią padła okiem ale już niżej i czytała znowu:
«A tęcza przymierza weszła na niebie. — A Jehowa przyrzekł, że już potoku niebędzie...»
I znów myśl jej oderwana — leciała skrzydły w dal — choć oczy nad księgą uwisły — a myśl jej była taka: o matko moja Saro! czy prędko ty zmartwychwstaniesz. — Ojcze mój Symonie! czy prędko przebaczysz mi?... lecz kiedykolwiek wstaniesz — wstaniesz! I oczyma czytała dalej — gdy na śnieżnem ramieniu poczuła tknięcie lekkie nito listka upadłego... pełne pieszczoty — nito nieśmiały pocałunek kochanka.... lecz zadrżała nieśmiąc się obejrzeć — bo myślała: może ten anioł, co posilił Agarę — anioł ten pański może stąpił ku mnie... ale — jam niegodna... i podniosła błękitne oczy od księgi, a ujrzała nad sobą cichą śnieżną postać z arfą w dłoni — ujrzała matkę swoja Sarę — której nieznała a jednak przeczuła. — — Matko!!! jękła we łzach, ciągnąc ku niej ramiona... a milcząc i niemogąc dać głosu — bo na to głosu nieznalazła w swej piersi. A twarz Sary była takaż spokojna — jak onego czasu, kiedy anioł wiosny odsłonił ją oczom Maryi — Maryi Magdaleny — w śnieżne śmiertelne odziana płótno, co do stóp spływało — a Marya za sen ją biorąc, tknęła jej szaty — a szata się ruszyła — i tknęła tęsknie swojej arfy — a arfa zagrała rzewnie. To Sara, matka twoja!...