Marya Magdalena (Tarnowski, 1865)/całość
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Marya Magdalena |
Pochodzenie | Poezye Studenta Tom IV |
Wydawca | F. A. Brockhaus |
Data wyd. | 1865 |
Miejsce wyd. | Lipsk |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI |
Indeks stron |
III.
MARYA MAGDALENA.
Lecz była dusza – dusza kobiety, |
Dzień światłości czuje źrenica nieśmiertelna — w czarnych cieniach — długo — przeciągle tonąca daremnie — nieujrzawszy iskry — ani iskry, która z iskry gasnącej — co choć konając rozdziera płaszcz nocy podziemnej i konając woła, ja jestem! a więc jest światłość która ze mnie — jako z ziarna w ziemię rzuconego — powstanie wielkim płomieniem, którego ramiona jak dębu konary, rozejdą się po ziemi i odbiją po niebie... że błękit krwawą zapłoni się łóną — a choć echa tej światłości drgając konają po wieków przestworzu śród cienia, jednak źrenica widziała iskrę nieśmiertelności. — —
Lecz lepiej źrenicy która niewidziała iskry — i niewiedziała co iskra, niźli źrenicy, która widziała ją co mogła zrodzić płomień konającą na tryumf cieniom... gdy duch krzyknie jak orzeł skrwawiony: Była!... mogła być — i zgasła! już jej niema, niebędzie — niebędzie!... wtórzy odgłos myśli po niezgłębionych duchu otchłaniach — i przenika wszystkie zakątki jego a kędy doleci, tam smutek zwątpień marą woła: Niebędzie! niebędzie. — —
Jak takiej źrenicy mile — jak jej bosko, kiedy z piekła pokus, z labiryntu obłędów, zwaliwszy sfinksa niepewności a dziewiczym majestatem swej wiary wypłynie nad gwiazdy — i ujrzy słońce — (opatrzności) — napije się tych promieni u źródła, co nie są jako ogień ziemski który pali i drżąco oświeca a gaśnie co chwila — o! wtenczas źrenica patrzy — i śpiewa hymn swój, hymn nieskończony stworzenia i widzi dwa wielkie promienie, co rozdarły chmurę nocy i pobiegły w dwie różne strony a jednak różnemi bieżąc drogami, u jednego zbiegły i zlały się celu — jako dwa ramiona w modlitwie splecione. Jeden promień po niebie na wschód, wtóry na zachód strzelił, a w dwa wielkie ramiona, życia i światła — tknęły ziemię śpiącą i zmarzłą, jak gadzinę przy drodze niebios: wołając: zbudź się śpiąca — nocą uśpiona, mgłami zwleczona — ciemnością oślepła — wstań — dotykamy ciebie — tchnienie nasze niechaj owieje ciebie — wciągnij je oddechem — ono stanie ci za tchnienie milionów. — — —
I zniknął chaos ziemi — lecz jako gadzina wzniosła ziemia łeb’ ciężki zmysłami — obłudą — światłość miała jej dać skrzydła — a ona żądło wystawiła światłości pełzając — o puść mnie, ryknął piorun — wąż niebios — puść ojcze światłości! a węża ziemskiego zabiję — ja czołgan chyżej po chmurach niż on dźwignie łeb syczący, pełzając po swych błoniach nieskończonych. — Lecz ojciec światłości nic nieodrzekł — i stała się cisza wielka — a wąż coraz się pasł, i liście i kwiaty żuł na pożywienie — i sen gruby. — «Czyż ta czołgająca istota weźmie później, zamarłszy wprzód skrzydła białe?... Czy wzbije się na gwiazdach i rozepnie skrzydła świetlane grające arf milionem po słońcach niebios.» Tak pytali trzej aniołowie, przelatując nocą z daleka — lecz odpowiedź aniołom grzmiała daleko jak skon grzmotu na Sinaju chmurnych szczytach. I w ciszy nocnej przelecieli nad ranem, a każdy dłonią trącił gwiazdę wśród nocy płonącą, i trzy gwiazdy spadły w ciemność czarną. Czy gwiazdy spadły?... nie! one oczyściły swe światło, co płonie na wieków wieki! a choć po wiekach wieków zgasną w wielkim blasku, ty nie zagaśniesz o myśli, której pióra unoszę w krainy miłości. — —
Orle śnieżny ludzkości — do lotu! do lotu!...
Radość zabłysnęła w domu Symeonowym — i świeci przez oczy mieszkańców jego. — Służebnice pod łukami sklepień rozpalają blade światła i szepczą radosne wieści «Sara Pani nasza Symeonowi powiła dziecię a dziecię to, z błękitnem bławatka okiem — będzie wśród niewiast najpiękniejszą — a imię jej Marya, Marya Magdalena — ale ono najprzód niepłakało jak inne niemowlęta na świecie, pierwszą myślą dziecięcia był uśmiech. — I życie jej niechaj będzie uśmiechem — bo prawy Pan nasz i dobra Pani nasza — pokój domowi Ich i nam sierotom Ich służebnicom. — Tak szepczą swobodne dziewczęta i zapalają światła — i znowu jak ptaszę w gaju świergocze druga. — Jaka spokojność na twarzy dziecka tego! jaka cisza wśród komnaty — czy widziałyście jak Symeon Pan nasz z zamyśleniem patrzał w twarz dziecięcia nowonarodzonego — ja słyszałem słowa jego jak dźwięki poszarpanej harfy, co pół psalmu wyśpiewała: «Jam czekał syna «mówił on» jam dumał, że syn mój pomści się niedoli ludu swego — i uderzy w trąbę Messyańską zmartwychwstania z niewoli Rzymu — jako z Egiptu i Babilonu — a wtóry Mojżesz zastraszy Romę klęsk trwogą, i kajdanami, braci swojej — potrzaska czaszki wrogów swoich — ale tyś mi dał wtórze dziewczę Jehowo! chwała Tobie część tobie — acz biada. — Amen Jehowo! i dziecię podniósł do góry i błogosławił i w czoło pocałował — a łza radości pobiegła po czarnej brodzie jego i spotkała łzę dziecięcia — pierwszą na tej ziemi — łzę Maryi, Maryi Magdaleny. — I chora matka słabym miłości anielskiej wzrokiem spójrzała na dziecinę, okiem niemej miłości — jak księżyc blady na cichą ziemię wschodząc — i znów słaba opuściła wzrok i zdała się jako senna na łożu swojem lecz okiem posłała pocałunek dziecięciu — a nawet mała Marta, starsza od Maryi Magdaleny okrywała dzieciątko i do snu kołysała odganiając muszki od ocząt śpiącej. — I stara Leli przychodząc, zaśpiewała cicho chrapliwym głosem nad nią: «Śnij, śpij, Maryo Magdaleno — piękna lilijko śpij!... albowiem snu ci trzeba, nim się przebudzisz do życia — niech piersi twoje swobodnie oddychają... niech serduszko czyste w nich bije. — Jak źródełko znikome w górach, a może piersi twe śnieżne dziecińko! ssać będzie kiedy jaki mściciel, co się pomści krzywd narodu Izraela... — Ciszej — Ciszej rzekł Symeon — może jaki strażnik Rzymski dosłyszeć głos głosu pieśni twojej — i najść dom ten szczęśliwy przed chwilą, — idź czuwaj nad Sarą — która piersi twoje ssała, idź stara Leli... Ale ja widziałam, rzekła trzecia służebna, jak matka Symeona ciemna i chora, zwlekła się z łożnicy swojej — i szła bez laski ku dziecinie wołając — ja niechcę oczu — serce mnie wiedzie — o! ja niewidzę ja czuję! — i przybiegła jako ptaszę do dzieciny — a kreśląc jej znak jakowyś na główce rzekła — dziecino moja, smutne twoje życie... — — w tem wbiegła piąta służebnica kirem odziana — a twarz jej niepodobna była i strój niepodobny do stroju czterech dziewic — jak czarna chmura odbiła się o ich jasność — i przyszła jak czarny obłok — zakrywając gwiazdy jasne i wstrzymała się na stopniach a tłumiąc łzy zawołała; «Gaście lampy wy godownice! gaście — i płaczcie — a śpiewajcie smutno — bo Sara matka nowo narodzonej Maryi, Maryi Magdaleny — umarła! — i umilkła, a dziewice z jękiem pogasiły lampy — co zgasły w śnieżnych alabastrach, jak ich wesołość, wlokąc się czarnym dymem i z ciemnej komnaty wyszły jak cienie jedna za drugą rozpuszczając wonne włosy i z pochodniami wyszły, nucąc społem: Biada! biada dziecięciu, któremu matka skonała. — Albowiem jako noc bezsenna życie sieroty. —
I weszły cztery służebnice — i cisza w komnacie — i ciemność — tylko gwiazdka drży z góry i nieśmiały promień zsyła w okna komnaty — a jej skroni rozplótł się złoty warkocz z iskier tysiąca — że gwiazda ta z rozpuszczonym warkoczem — różna od gwiazd innych — leci przez niebo jak sieroca smutna kochanka — płynie kręgami świateł gwieżdząc jakąś dziwna światłością! I wszedł do tej komnaty Symeon już nie w godowej szacie, co biało spływała z barków jego, ale w fijołkowym kirze, milczący i ponury — jak cicha noc, gdzie ani gromu — ni gwiazdy. Na twarzy jego była boleść — świeża — ale niepierwsza — jak kamyk dorzucony do ciężaru serca — jak kropla do pełnej już czary. — I obok boleści świeciła na czole wiara Jehowy, co ojców wiódł przez pustynię a Faraona w morskiej zagrzebał mogile, co mu wieczną lśni zielonością? Symeon stał długo gnany myślami — i rękę do czoła przyłożył a miotany bólem przemówił głośniej, niż mawiają zwyczajnie ludzie. — Boże Abrahama, kiedy nam dasz króla naszego. — Zbawcę — Messyasza! który lud nasz z wtórej wywiedzie niewoli? kiedy o Panie nami maluczkiemi zwalczysz olbrzyma ludów — oto serce zakrwawione śmiercią kochanki życia — matki dzieci moich — kładę na ółtarz twój Jehowo i pale to serce moje gwoli tobie — ono było szlachetne w imię proroków Izraela — płonęło gorąco — i dziś płonie jak za dni młodości — a ja go palę i przysięgam niespójrzeć za siebie, skąd wygląda twarz blada mojej biednej Sary — o moje serce! rozbijam skarg tłumy — jak tłumy pian morza o skały pierś, a czoło moje w ufności k’ tobie niech będzie jasne Boże ojców mych, i ojców — ojców moich — jeżliś nas osierocił — toć będziesz znów ojcem dzieci naszych — i dzieci dzieci naszych — a choć nieujrzę światłości, oni ją ujrzą jasną jak ty — od Ciebie — a przeto cios żaden niewyziębi mej wiary ku Tobie! — I głośno zawołał na służebnice i służebniki — a wniesiono do komnaty ciało uśpionej Sary — i postawiono — a dziewica piąta czarno ubrana niosła urnę z czarnego kamienia bez blasku i w niej balsamy, któremi miała namazać zwłoki umarłej. I przyszły służebnice i służebniki w licznej liczbie, płacząc dobrej Pani i mówiąc: «Kto nam teraz matką sierotom, kto samotnym pociechą będzie? — I weszła zwolna ślepa Rachela, matka Symeonowa, wiedziona przez małą Maryę Martę i siadła u ciała — w końcu zaś Arcy-Kapłan starzec — w długiej szacie Lewity — rozłożył już dłonie swoje, chcąc śpiewać żal nad zgasłą. — Milcz jeszcze milcz Arcy-Kapłanie rzekł Symeon — albowiem nieobecne dziecię moje najmłodsze, Marya Magdalena. — Dzieciątko twoje śpi teraz Patryarcho rzekła Leli, ale Symeon wyszedł z komnaty i wrócił z sennem dziecięciem obciążonemi ramiony — myśląc w milczeniu tyś niemowlę — Maryo — Maryo Magdaleno — śpij spokojnie, śpij! może ci się śnić będą śpiewy około matki twojej — a jeśli Cię zbudzą, to choć dziecię niezrozumiesz ich treści, może dziewicą wspomnisz je sobie a wtedy zrozumiesz. — I senne dziecię złożył u stóp matki, nad którą schylały się łzawe twarze i zbladłe czoła smutnych jak kwiaty rosy pełne — nad grobu kamieniem.
ARCY-KAPŁAN.
Biada nam! CHÓR.
O Ty, coś nam obiecał ARCY-KAPŁAN.
Niech jak gołąbek przeczysty Spuść pokoju promień! CHÓR.
Płaczmy! Płaczmy! (Myśl Symeona w tej chwili.)
Niepłaczmy niepłaczmy próżno! Choć cierpim postacią różną ARCY-KAPŁAN.
O Panie nasz!
|
Już umilkł Arcy-Kapłan i szeptał błogosławieństwa ostatnie słowa i wyszedł — za nim chór płaczków a została tylko Rachella ślepa i zadumana mówiąc: Różyczko moja! Saro! Nie dumała ja że Ciebie przeżyję!... i ukołyszę — w kołysce grobu — a Leli mruczała coś nad śpiącem dzieckiem Symeon stał jak wielka skała nieruchomy i blady — ostatnie długie spojrzenie topiąc w głębokość — śmierci — co powlokła twarz Sary — jak by patrzył czy ta pierś raz jeszcze niewestchnie — czy nie spójrzy nań anielsko — nie uśmiechnie się niewinnie, ale próżno! — próżno! rzekł zadumany — i sam niewiedział czem był tak spokojny Symeon, jak posąg stojąc milczący — i do nóg jego przybiegła mała Marya Marta — a jako fiołek wonią swą u stóp dębu, pieściła się z ojcem — opasując małych ramion łańcuszki[e]m jego kolana szczebiocząc: «Ojcze! matka nieumarła! matka śpi! A my wyrośniem i będziem z Maryą Magdaleną czuwać nad tobą, śpiewać ci gdy senny, szczebiotać, gdy smutny będziesz — aż się uśmiechniesz — aż matka się zbudzi i powie: «dobrzeście mnie zastąpiły —! Niesmuć się!... i szczebiotała dalej mała Marta, a Symeon patrząc na dzieci? powtórzył: — Ona śpi! — a dziecię rzekło: niesmuć się! patrz jakie niebo niebieskie! Służebnic cztery nuciły jeszcze żałobne pieśni łkając i wołając, Biada nam! i komnata powtarzała: Biada nam!... i Rachella i Leli — tylko Symeon milczał. A czarna dziewica ujęła swą łzawnicę z czarnego kamienia, i maściami zwilżyła zimne ciało Sary i ostatnia pieśń zaśpiewała. — — Chodźcie! czas jej do ojców! rzekł Symeon — i służebne wzięły na ramiona kości Sary a śpiewając nieść zaczęły ku drzwiom komnaty — zawinąwszy w śnieżne płótno ciało umarłej — jak dziecię w pieluszki na noc długą —!
I powstała Rachella i kroczyła wsparta na Maryi Marcie, wnuczce swojej — i szła Leli płacząc i wyrzekając na pierś swoją... i szli już i nucili zawodząc smutno — za niemi Symeon z pochodnią — w tem śpiące dziecię zapłakało głośno i głośniej. — Stójcie chwilę jeszcze rzekł Symeon — to pierwszy płacz w życiu! dziecię poczuło, że mu matkę unoszą — Biada! Maryo! Maryo Magdaleno i ty odprowadź matkę do groty a choć dziecię nie zrozumiesz, dziewicą wspomnisz — i zrozumiesz sen dzieciństwa — i wziął dziecię na ręce i poszli dalej i dalej idąc nocą — a zawodząc smutnie. Noc schodziła już — ciemna — cicha — i wiatr poranka trącał zroszone listki — cichym szmerem jak dziecię arfy strony — ale było jeszcze ciemno — i księżyc blady leciał między czarne chmury gnany prędko jak złe sumienie — a szedł orszak domu Symeona płacząc — i niosąc Sarę do grobu — kędy była jej matka — i matki jej matka — albowiem zamożny był dom Symeona.
Wśród domu ojców swoich siedzi Patryarcha Symeon — schorzały i blady — włos jego już biały — ale na czole taż sama milcząca stałość — której niezwalczyły cierpienia i niewygryzły zmarszczki rozpaczy. — Nie jedną noc przedumał Symeon nad ziemią swoją, nad dziećmi swemi przebolał — i był jak stary Patryarcha Abraham wśród swoich. —
I taż komnata w której leżały zwłoki Sary — — kędy pierwej stało małżeńskie łoże Symeona — a pierwej kołyska jego. — — Symeon zamyślony schylił głowę i zdał się nie zważać na szczebioty Marty czanobrewej — a Marta zajęta domem i sprawami domu nieżyła duchem — troszcząc się o rzeczy ziemskie i myślą zasypiając — a słowem wesołem chcąc uśmiech wywołać ojcu. — Ale ojciec milczy — smutek ogarnął go do dokoła o wężył pierś jego — Marta krzątała się ze służebnemi jak druga służebna, a widząc, że ojca nie rozweseli wyszła — wydoić owce i kozy, by ojcu świeżą podać czarę mleka — za nią służebne — a Symeon zawołał z nich ostatnią i tęsknie spytał: Gdzie jest Marya Magdalena? — Od rana, Patryarcho, z arfą swoją, leży pod starą figą, patrząc na rozlane rzeki i doliny i odeszła służebna ostatnia, a Symeon powstał i wyszedł ku drzwiom ogrodu owego — skąd ujrzał ligę rozłożystą — a w jej cieniu córę swoją Maryę — na której czole szesnaście wiosen chmurki niezostawiły. Marya Magdalena snać już wyśpiewała — pieśnią — co marzyła w duszy, bo arfa już leżała przy jej boku konając ostatniemi dźwięki — a ona na fiołków i mchu pościeli jak dziecię marząca oparła jasnowłose czoło a błękitnemi oczy tocząc po wzgórzach i dolinach ojczystej ziemi, rwała kwiaty trawnika i dumała myślą dziewiczą!... Marya była jak kwiat o swej woni niewiedzący — a przeto była piękna jak zbiegły anioł na Hebrajskiej ziemi. — I poszedł Symeon ku dziecięciu swemu a nad zadumaną stojąc poglądał na jej włos złoty, co spływał po białych ramionach i rozlał się po trawie — jak słońcem odbity wodospad lecący na łąki wonne — kwieciste — z białych skał marmuru... i myślał w sobie — córa moja w kole niewiast, jest jak słońce w gwiazd mdlejących orszaku — i rzekł — Maryo Magdaleno! zanuć mi przy arfie twojej — pomnisz kiedy niemowlę na kolanach moich uczyłem Cię o gwiazdach, kwiatach i o Jehowie ojcu gwiazd i kwiatów i ojca twego — ucząc cię grać na tej arfie… ojcze mój! posłuchaj — tobie gwoli znów biorę tę arfę — wzniosłszy błękitne oko w niebios błękit — uderzała alabastrowych palców pieszczotą o złote stróny — gdy wiatr rozwiewał jasny włos natchnionej i głos śpiewu tęskny:
|
O jest — jest inne uczucie... stój Maryo Magdaleno — już czas — twój duch mi się spytał przez usta pieśni — ustami pieśni odpowiem mu — dziecię moje — dotąd ojciec twój cierpiał bardzo — a więcej jeszcze — gdyż cierpiąc milczał — i przez lat szereg nierzekł nikomu: Ja cierpię... Maryo!... ty miałaś — Matkę!
Matkę mój ojcze?... to słowo niebieskie jak arfy ton brzmi tak tajemne w sercu... matka?... matka!...? — o słuchaj Maryo — Maryo Magdaleno — i uderzył w stróny:
|
Ta co dla ciebie cierpiała — to matka... |
Maryn Magdalena już niesłyszała końca pieśni, porwała arfę z rąk Symeona i dośpiewała resztę. — Po raz pierwszy ujrzała przed sobą postać matki w słowo zaklęta! Wspomniała snem dzieciństwa matkę, i śpiew jakiś — jak przez sen — i ten sen snu jak echo odbijało się w jej pamięci głosem: Biada nami i wycisnęło łzę srebrną z oka błękitu i w pięść ścisnęło dziewiczą dłoń — że zatargała warkocz swój jasny. — W tem przybiegła Marya Marta — weszła — niosąc ojcu czarę z mlekiem świeżem — a Marya Magdalena grać przestała zamyślona — dziękował ojciec Maryi Marcie za napój, całując ją w czarnobrewe czoło — lecz inaczej dziękował Maryi Magdalenie za pieśń jej — spójrzeniem..
Cisza w grobach Symeonowej Rodziny — i ciemno — chłodno do koła — tylko siedm trumien stoję przy sobie... a ostatnia z popiołami Sary — matki Maryi Magdaleny. Ale wśród groty wstał z ciemności cień jakiś... ciemniejszy jak ciemność — a jednak jasny — jak krwawa gwiazda — wzrok jego nie jest wzrokiem ludzi — widno, że był jasny miłością — lecz dziś jasny piorunem pychy i żalu, który sam przed sobą zagłusza — sam się go wstydząc — on wstał i sieje iskrami w grobach — i jasno w otchłani ciemnej — stoi oto trumien siedm — a on stąpił ku nim a echo konające woła za nim: któż ten smutny cień, co nam głazom przerywa ciemność i ciszę wieków?... a z pod ziemi głos cichszy jęczy: anioł to, anioł upadły — szatan! — z wysokości serca Jehowy strącony w głębie nicości, to anioł czarny — wróg ludzi dzieciątek Jehowy, które już z kołyski wykraść usiłuje — anioł to, anioł upadły — szatan! — i cień on zrzucił wieko — śmiejąc się dziko — jak rykiem lwa pustyni zawołał — zwiedę jej oczy niewinne, okłamię — olśnię jak stu Faryzeuszów... biada jej lub mnie! i wyniósł pięść w górę i cisnął z tej garści, co ongi struny arfy pieściła... garść iskier jasnych, żrących — na ciało śpiącej Sary — a iskry sycząc pełzały już i pierścieniąc się okryły postać sennej — i toczyły ciało do kości, iż jedna wielka całość milionem robactwa ruszała się — a każdy z robaków napinał żądło w górę i zarażał powietrze... Tak zachychotał — cisną się ludzie do prawdy szkieletu, który im dałem wyssawszy sak soku z niego — a drugą pięść w górę niosąc — z dłoni, która ongi przed Jehowę perłami siała łzy nieszczęśliwych a zato nad ich głowy rzucała kwiaty wdzięków i nad ciernie ich skroni natchnień aureole — dziś cisnął w ciemność kilka błędnych świateł, co drgając — sine, wiodą oko do obłędu. — Tak wodzą ich moje złudy a lśniące i błyszczące myśli — wiodą do celu spruchniałego — kędy podłość podłości i poszystko podłość! a śmiejąc się i rycząc głucho jak las burzą zdąsany — uleciał z ciemności grobów w ciemność swoją — i znowu cisza zasiadła wśród grobów Rodziny Symeonowej. — ale niedługa chwila twoja — o ciszo — królowo nocy. — Co za jasność idzie — nie idzie ale sunie się z wolna po kamieniach i spływa z góry?... niby w ciało niewieścich kształtów obleczona — a jednak widać, że to nie człowiek — niby patrzy oczyma dziewiczemi — wiecznej miłości i przebaczenia — a jednak widać, że to nie człowiek — niby dłoń świeża pełna kwiatów, które rozsypuje z wonią i garstkami jasnych promieni pod stopę swoją — ta dłoń niby gotowa porwać każdą dłoń ludzką w upadku dłoni potrzebującą, i wyratować — a jednak widać, że to nie człowiek — a za tą jasnością druga postać piękna — natchniona — odlatująca — ale mniej jasna — i choć te oczy poglądają niebem nieskończonych miłości i przebaczenia, jednak widać, że to człowiek — i chociaż dłoń jej rozsypuje w koło kwiecie woniejące, rosę jasne czy łzami promiennemi pod stopę jej biała — choć ta dłoń gotowa chwycić dłoń wroga w upadku dłoni potrzebującą — jednak widać, że to człowiek. Kto jesteście dwie boskie postacie — pyta nieśmiało szelest ich kroków konający echem u wrót jaskini — kto jesteście, pyta głośniej i śmielej szelest kroków drugiej postaci idącej… u końca jaskini?... I szelest kroków pierwszej postaci odbity od sklepień, odpowiada u wrót konającym pytaniom: Anioł to — anioł Pański — dzięcię Boga — którego czoło w gwiazdach niemą schylone pokorą — którego myśl wieczną skrzydlata modlitwą — którego dłoń wiecznie u hymnów arfy brzmi o zbawienie swych braci, duchem smutnych i płaczących synów na jednej z gwiazd miliona — anioł to — anioł jasny. Piękność — za nim się w dobro zamieniła... A szelest kroków drugiej postaci odpowiada od trumień cicho konającym pytaniom: Marya to, konając: Marya Magdalena córa Symeona dziewica cicha jako kwiat polny rosnący listkami, wonią i gałązkami ku niebu — niewiedząc o woni swojej. — Piękność w dobro ucieleśniona! Marya to — Marya Magdalena — której myśl wiecznie skrzydlata modlitwą — serce wielkie wiarą — czoło pokorą schylone — której palce nieoderwane od stroń arfy złotej wysyłają z niej pieśni jak gołębie srebrno pióre, czystemi, nieopadającemi skrzydły do Pana o swoich braci w niewoli — — Marya to — Maryn Magdalena! — I stanął anioł u środka groty — i stal milcząc — ale Marya Magdalena szła sama ku trumnom — i choć trumien było siedm — Marya poszła ku trumnie Sary matki swojej — zgadując ją sercem — i stanęła cicho — i serce jej biło aż grota drżącem wtórzyła echem jak bicie czystego źródła skały wtórzą... Aniele wiosny mojej... mogęż widzieć matkę moją, której okiem niewidziałam a duchem widzę jasną — wielką i miłosna ku mnie... Aniele mój! Aniele! I anioł milczał i długo patrzył w Marya Magdalenę, aż skinął dłonią — pod którą powietrze zagrało wonią cichej melodyi, jak pierwsza miłość. — I Marya Magdalena pomyślała w duszy, oby ten anioł zostawił mnie samą... I anioł nawet uczuć moich tu nie zrozumie — takem smutna — tak zachwycona — duchem ciekawa —!... Ja tylko pojmuję co czuję — i ten co pojmuje wszystko!... i anioł zniknął ciemność dokoła groty w ciszy zapadła — tylko szelest konających promieni anioła odbił się cicho — że go myślą słyszała Marya, i skonał cicho — ciszej grając: Czemuś mnie oddaliła?... Ale Marya Magdalena zgłuszyła ten głos — czy niesłyszała czy słyszeć nie chciała — czy niemogła — bo duch jej pełen był oczekiwania. — I stało się ciemno — a tylko w ciemnościach tajemnym blaskiem złoto jaśniała trumna Sary — przez szczelinę groty podziemnej błysnął złoty promyk nowiu — i padł na trumnę matki Maryi Magdaleny — i drżąc przystąpiła ku niej — a usta do niej przytuliła pocałunkiem sieroty matce — i pomyślała: Jam dumała, że pod ustami będzie woń i pieszczota kwiatka z tej trumny — a to pruchno i drzewo. — — I klękła bliżej i tknęła świeżnemi palcami wieka nieśmiało... i pomyślała: — Jam marzyła, że pod skinięciem palców moich ozwą się czucia, jak rozdźwięki stroń tkniętej arfy — o! — I powstała milcząc na palce — a w trwodze od upadku chwyciła się warkocza długich włosów swoich drżącą rękę sama ciągnąc się do upadku — i spięła się — a oddech wstrzymawszy — odgięła z wolna wieka trumny matki swojej i spójrzała — księżyc oświecał w trumnie… szkielet odarty — pełen robactwa i zarazy ziemnej i czaszkę z dołami, gdzie dusza wyglądała ongi oczyma… — robak z ust wyłaził grożąc swej zdobyczy — z ust, co igrały uśmiechem — jak gałązka oliwna z powiewem wieczoru!... O matko moja!... jękła głośno Marya Magdalena... i z trzaskiem opuściła wieko trumny a we łzach upadła na kamienie — targając złote włosy swoje — nie! nie! nie! — matko, to ty niejesteś! i chciała raz wtóry zajrzeć — ale snać ukrył się nów za chmury nocne, bo promień nad trumną Sary zniknął — i znów ciemno w grobach dokoła tylko błędne światełka migały oczom Maryi Magdaleny — tylko echo łoskotu upuszczonego wieka trumny — konając na ścianach groty, wołało do płaczącej Maryi — biada Ci! biada nieszczęsna — czemuż myślą oddaliłaś anioła stróża wiosny twojej. — A Marya dumała myślą. — Gdzieśty, gdzie światłości natchnień ducha mego!... marzona w długie ranki pierwszej młodości — śniona w nocach dzieciństwa — przeczcie w pierwszą południa chwilę?... Gdzieśty? Nie! nie, to złuda aniele mój!... Powróć! błagam — dziecię twoję — i utul mnie cieniem srebrno piórych skrzydeł twoich — i rozświeć czarność duszy mojej!... o!... I znów jasność spłynęła w ciemności, a jasny anioł stał przy trumnie matki Maryi Magdaleny — i leżącą na głazach wzniósłszy spojrzeniem — już dłoń oparł mile na jej drżącem ramieniu, a dłonią wtórą tknął wieka trumny, które odleciało w dół i padło na głazy bez trzasku, jakby się zasłoną chmur rozwiało — a anioł wskazał jej postać w trumnie śnieżnem obleczoną płótnem jak jasnym obłokiem niebios — śnieżną — czystą całą twarz tylko cudnej boskości blada, na której ślady łez kilka świadczyły o walkach życia i żalu braci — jaśniała z pod płótna szaty, dając świadectwo o swem życiu. — A Marya Magdalena długo wpatrywała się w twarz matki swojej — z niemej radości zachwytem — i jak w wód zwierciedle ujrzała tam wszystko — wszystko tak jak marzyła — i łez strumieniem zrosiła postać Sary — i milczała długo — długo — przypomniawszy sobie tę postać — raz — raz tylko jak we mgle — nad kolebką swoją... i przypomniała sobie niebieskie wrażenie pocałunku matki na czole — i czoło jej rozkoszą zajaśniało — lecz anioł skinął — a wieko znów leżało na trumnie jak dawniej i rzekł wielkim — śpiernym głosem —: Wiesz o prawdzie Maryo i wracaj w dom twój — i znikł — a promień nowin znów strzelił nad trumną Sary — tak, że Marya mogła iść ku otworowi groty — gdy w koło jej głowy drgały i gasły i podlatując rodziły się błędne ogniki, łudząc ją próżno — lecz ona nieszła za ich sinym blaskiem tylko prosto ku stopniom bez pochodni — a gdy na świat wyszła, kury piały pieśń o północy minionej i nów jasny sunął się w ciszy nad Judeą — i Marya Magdalena osłonięta szła z wolna ku domowi ojca i zaszła — a wszedłszy do łoża swego — śniła cicho do jutrzeńki spokojna — bo widziała co marzyła, — lecz usnąć niemogła a w grobach za nią został głos jakiś na kształt śmiechu złości — a groby znały śmiech ten śmiechem rozpaczy i gniewu strąconego anioła!
Słońce dziewiczo — nieśmiało wyjrzało z chmur kirów — i gwiazdy znikły w słońcu — słowik oniemiał — a skowronek u gór szczytów zwiastował sennej ziemi świt!… — Pod figą szemrząca liściem stoi Maria Magdalena; w cichem zadumaniu pogląda na ranny świat — i w swej duszy odbija go jak w morza cichej modlącej się szmerem, fali — i szepcze ciszej od listków Marya Magdalena: Symeonie tyś mi mówił o matce mojej — ojcze! gdybyś ty wiedział, że ja dziś w nocy byłam u matki mojej — cudnej — świętej matki, co się przebudzi… że była chwila, w której niebyłam sierotą — chwila nie sen!... co byś ty rzekł chwytała arfę swoją — dotykając strun rosą lśniących ku słońcu — co już rozbiło chmur kiry a uczuła na czole pocałunek ojca i ujrzała go stojącego nad sobą — Dobrze, że czuwałaś dziś Maryo Magdaleno! dobrze żeś pielgrzymowała do matki twej trumien, albowiem dziś w grobach młodość twoja a w śmierci życie nasze! A Marya patrząc w niego anielsko, nieprzerywała gry swojej i grała dalej... I chciał jeszcze coś wyrzec Symeon — ale snać zagryzł słowo ulatujące mu z wargi, że skonało jak ptasze gotowe do lotu... i odchodził mówiąc, że idzie Arcy-Kapłana mędrca, i przyjaciela rodziny swojej, nawiedzić — i odchodził — i znów wrócił... i nic niewyrzekł — bo słowo to znów jak kwiat zwiędło mu na ustach, mając się rozwinąć — zabite ciemnością milczenia. — A Marya widziała, że coś zataił i myślała nad tem, niepatrząc już na ranku wschód… i niesłysząc szumu fal… i skowrończych pień... a cień anioła z daleka śpiewał tęskno: niemyśl, niemyśl nad tem, bo twój ojciec milczeniem swojem zbawił ciebie!...
Ale ze słońcem błysła za krzakami twarz jakowaś… przeciw słoneczna sprzeczna słońca jasności w jej twarz świetlaną, piejącą hymnem tak chciwie patrzy — z krzaków się czając jak wąż na łanię pustyni, co pije u cichego zdroja — zbliżył się z wolna ów cień człowieka... Ma togę Rzymianina! — Cóż za śmiertelny ważył się wejść w todze w ogród Symeona?... biada mu! on się nielęka ludzi, stanął przed hebrajską dziewicą — i stał wzrok rzucając smutny — bardzo smutny — wymownie milczący — wymową niebios czy piekieł... A Maryn nucąc hymn niechcący spojrzała w tę stronę i widząc postać togatą — ktoś ty?... jękła — i serce jej zadrgało w piersi dziewiczej — a z dłoni upadła arfa — ktoś? jękła ciszej — i włosów zdrojem okryła się cała zasłaniając szkarłat co oblał jej śnieżne czoło — lecz cudzy milczał i pożerał ją wzrokiem — a wzrok jego był ten sam, co iskrzył się w grobach Symeonowych w nocy — i też usta, co spienione wścieklizną gniewem się śmiały rycząc złością piekieł jak z lwa gardzieli — ale te oczy dziś smutne i dłoń powolna, może sobie anielstwo swoje przypomniał szatan, patrząc w dziewicę anioła i zapłakał — ale iskry miast łez potoczyły się po licu i przypomniały czem jest — więc przystąpił bliżej, przyczaił się kotem — przypełzał wężem — i nic jeszcze niemówił — tylko patrzył — ciszej od wody przypłynął — i znów przyskoczył i cofnął się nieco — a ona... nieśmiała się trzeci raz zapytać kto jest — bo jej się zdało iż go znała — i że go gdzieś niegdyś widziała duchem — zatem oczy spuszczone wzniosła i spojrzała, lecz spójrzała już niby niechcąc w twarz jego — ale anioł Pański widomy w tej chwili rzucił jej na oczy cień skrzydeł swoich i szeptnął: walczyć będziesz — lecz zwalczyć musisz — i odstąpił o kroków kilka — jak daleko stał obcy — lecz obcy w tej chwili rzekł już głośno, gdy nań spojrzała: Kobieto!... «piękną jesteś!» — — Jam piękna! krzyknęła z głębi duszy — to chciał wyrzec ojciec! — to mi taił... jam piękna!... i zdarła chmurkę cienia, co z skrzydeł swych na błękitne oczy rzucił jej anioł Pański. — I pobiegła i poleciała jak ptaszę do źródła kędy czerpała wody dla kwiatów swoich... a pochyliwszy się nad fale spójrzała w głąb — i widziała swą postać — jasną anielsko cudną z okiem natchnionem i uśmiechem wybranych — i czoło myślę wzniosłą wieńczone i zawołała cicho jam piękna!... a cudzy rzekł jej głośniej: Maryo Magdaleno piękniejszaś od piękności, co piękność twą na zgubę piękności własnej stworzyła!... ale anioł stróż zawołał najgłośniej: Maryo! Maryo! Maryn Magdaleno… dowiedziałaś się, żeś piękną — i piękną być przestałaś jak każda kobieta, gdy się dowie, że nią jest!... i Marya spójrzała za siebie, widząc, że anioł ulatywał od niej po chmurach, łkając głośno jak strumyk w skałach i kryjąc twarze w dłoń... i jeszcze wsparł się na jednej chmurze — i spojrzał raz jeszcze w Maryę Magdalenę i znikł... i wtedy ujrzała całą jasność anioła utraciwszy pierwszą jasność duszy dziewiczej — a w źródle zamąciła się woda, bo rybki martwe wypłynęły na wierszch zabite pięknej pysznej spojrzeniem — i obraz cudny rozleciał się potwornie w falach, i w nicość rozchwiał się przed drżącej okiem — a Marya odskoczyła od źródła.
I biegła wołając, jam piękna! jam piękna! i trwożna pytała źródła, jam piękna? — i każdego kwiatka pytała bieżąc: Jam piękna?... i biegła ku fidze starej — i chciała niewiedząc czemu spytać jam piękna — a, cudzy leciał — biegł za nią sycząc Pięknaś! Cudownaś! Jasnaś nad inne, Maryo Magdaleno! i znikł gdzieś w krzakach — lecz Maryn chwyciła arfę swoją i biła w strony hymnem żalu i boleści raz pierwszy smutna łez i smutku pieśnią... i znów zadyszana biegła do źródła i długo w ciche znów patrzyła fale — widząc swą postać cudną jak wiosnę, ale już nie z tym wyrazem co pierwej — z czołem chmurnem i smutniejsza jękła jeszcze: Jam piękna!.... i znów rosy pytała, Jam piekna? Ja niemam plamy na czole... moje czoło myślą skrzydlate — jak śnieg gór Sinai... moje oko jasne jak lody zacięte w słońcu na szczytach skał!... Jak obłok nocy Maju! — w tem ozwał się z daleka wesoły głos Maryi Marty — Maryo Magdaleno! przecz schylona tak tęskno dumasz nad źródłem? — niewidziałem Cię z tak chmurnem czołem. — Mój narzeczony jest! — puść mnie! bym cię nie obryzgała wodą — biorę dla owiec moich chorych wody — od doby chore zarazą co chodzić niemogą — ale Maryn Magdalena nie odstąpiła od źródła, lecz rzekła, porwawszy rękę Marty: Siostro! nieprawdaż, żem ja piękna.?... ty piękna... rzekła Marta i schyliła się także nad źródłem — a widząc swój cień w wód zwierciedle — ujrzała się o wiele mniej cudną od Maryi Magdaleny — a zazdrość wstała w dziewiczem łonie — i zagryzłszy wargi cisnęła kamień co stłukł lustro błękitne — a dwie postacie sióstr ku sobie falami rzuciły się rozkołysane i walcząc w pianach zmąconego źródła znikły — i odbiegła miotana zawiścią Marya Marta, zepsuta od Magdaleny — ale niedługo wróciła spokojna, bo Marta była przebaczająca i małej dumy — więc rzekła ze smutkiem — tyś piękna Maryo Magdaleno! świat będzie u nóg twoich — pięknaś! ciesz się ze mną, bo moje jagnięta piły wodę i zdrowsze — płacz ze mną — boć za dwie doby rzucę dom ojca Symeona i pójdę w dom Beniamina oblubieńca mego, płaczę z radości i smutku, siostro ciesz się i płacz razem ze mną!... zagraj mi raz ostatni na arfie twojej — bo jej już słyszeć niebędę — i przytuliła się do ust drżących Maryi Magdaleny a łzy ich i tchnienia zlały się w myśl jedną — smutkiem. — —
I Magdalena zanuciła pieśń żegnania, Marta zaś niedosłuchawszy końca pobiegła do trzody swojej — w tem nadszedł Symeon w świątecznym stroju — i pojrzał w twarz smutną Maryi Magdaleny, mówiąc: Czemu zasmucona dumasz nad źródłem, córo moja?... byłem u Arcy-Kapłana i obiecał być za dwie doby — a naszym pobłogosławić Marcie i Beniaminowi naszym… ciesz się — a nuć piosnki weselne Maryo — Maryo Magdaleno!... Lecz ona zdała się niesłyszeć czy niesłuchać słów Symeona i milcząc w źródło patrzyła a zerwawszy oczy ku niemu, krzyknęła ojcze! jam piękna?...
Ha!... jęknął Symeon! Jehowa! biada mi Jehowa, więc jam zagłośno wyrzekł... ty słyszałaś niebaczna w źródle widziałaś zgubę twoją — przeklęte źródło trucizn! i plunął w źródło gniewny a żałośny odchodząc ponuro — a Marya znów obraz swój zamącony widziała najsmutniejszy w plugawej fali — ale zerwała się jak ptaszę trwożne i z bijącem sercem poleciała daleko — pytając każdego kwiatka po drodze — każde ptaszę na drzewie: jam piękna? każdego kamienia co wyjrzał z fali — jam piękna? a odgłos jej głosu — czy jakiś głos inny… wolał mdlejąco jak łkającem chychotianiem: Piękna! Piękna! Piękna!...
Symeon przechadzał się w ciszy między drzewami ogrodu swego — a znużony trudami dnia całego siadł w cienistej gęstwi na wielkim kamieniu, co leżał pod starym Cyprysem — osłonięty dokoła liśćmi krzaków zadumał się głęboko. — Jutro o tej dobie pierworodne dziecię jego Marya Marta będzie już w domu Beniaminowym — jutro ukończą się gody — rzewnie zadumał się nad córą swoją i acz nie tak ją kochał, jak Maryę Magdalenę — jednak bardzo ją kochał — i w myślach pogrążony usłyszał z wolna szelest kroków — spojrzał — zrazu ciemno, tylko jasny miesiąc pełni sięgający świecił cicho nad ziemią — ledwie liścia szmer lub dalekie psa szczekanie zamąca ciszę uroczą — i oto widzi Symeon z miejsca swego dwie niewieście postacie, idące z wolna między drzewa — obie wsparte na sobie ujęły się za ręce i kroczą milczące zrazu — a potem mówiąc z cicha to głośniej — i rozczulił się Symeon, widząc idące ku sobie dwie córki swoje — Maryn Marta piękna — ale piękna światowo — szła oparta, na ramieniu Maryi Magdaleny, ręką trzymała silnie jej rękę i długie włosy Magdaleny zarzuciła na szyję swoją — przy niej szła Marya Magdalena piękna — ale piękna duchowo i objęła ramieniem postać Marty smutnej w myślach tęsknych a jej czarny długi warkocz zarzuciła na siebie, pieszcząc go w dłoni wtórej — i tak szły razem stąpając ciszej od ciszy wieczora — Marta jak róża piękna rozwinięta woni rozkoszą — Marya Magdalena przy niej — jak pączek nie całkiem rozkwitły — ale na kiedyś cudniejszy kształtem i pełniejszy wonią rozkoszy — zbliżyły się ku Symeonowi niewidząc go — i szły mimo. —
Siostro moja! dziś ostatni wieczór nasz razem!... jutro o tym czasie, już nie w domu ojca — już w domu obcym — co będzie domem moim — Maryo, Maryo, ty niezapomnisz o mnie...
Nietroszcz się Marto!... z zagrody rodzinnej idziesz w dom oblubieńca twego — a tam Beniamin młody miły tobie nad wszystko, otoczy ciebie pieszczoty swojemi, za te służebnice będziesz miała służebnice swoje, którym Panią będziesz... a ja ciebie zawsze — zawsze kochać będę (przechodzą). I Symeon został w milczeniu, śledząc oczyma dwie postacie dzieci swoich, a one obeszły ścieżkę do koła i z wolna w cichej rozmowie znowu zbliżały się ku Cyprysowi, pod którym spoczywał. —
Wiesz... ja go tak kocham — a choć on mi tak miły — tak trudno mi rzucać dom ojca — te progi kędy pierwsze chwile radości miałam — tyle drogich wspomnień dzieciństwa — z złotej — pierwszej młodości zostawiam!... odwiedzajcie mnie często... namawiaj starego ojca, by przychodził do mnie — przychodźcie do nas! a nieba wam przychylę w domu naszym...
O niebój się Marto... ty drżysz moja droga!... będziem Cię odwiedzać co dwie doby — sama przywiodę Ci ojca, by spoczął w twoim progu — i podasz mu czaszę z mlekiem i chleb — i owoce z ogrodu twego — a będę mówić wtedy — a widzisz tak tęskniłaś tego wieczora — a takaś dziś szczęśliwa — no! podaj mi usta twoje...
O Moja ty moja! O mój ojcze!...
I znowu został Symeon w milczeniu, śledząc z rozrzewnieniem zachwytu dwie postacie dziewcząt swoich, co szczebiotały jak dwa gołębie — wzrok jego dążył za niemi i dumny był mówiąc sobie: Jam zrodził!... a one obeszły ścieżkę do koła i w cichej rozmowie znowu zbliżają się ku Cyprysowi pod którym spoczywał, szły prędzej tą razą. —
To mój ostatni wieczór dziewczęcy — ten miesiąc już mi tu niezaświeci!... ostatni wieczór z tobą — ty tu zostajesz szczęśliwa!
Szczęśliwa!...
I Symeon znów został w milczeniu, patrząc na oddalające się postaci córek swoich; szły prędzej to wolniej — mówiły głośniej i rzewniej — i obeszły ścieżkę między kwiaty do koła — a w cichej rozmowie zbliżają się znów ku niemu — czarne oko Maryi Marty już łzę się zamgliło — a niebieskie oczy Magdaleny smętnie w niebiosy patrzały. —
Ty milczysz — tyś taka jakaś... smutna — ja rzucam dom ten, jakże — a dziś weselszam od ciebie Maryo — Maryo Magdaleno?...
Czemu ty milczysz... Maryo!...
Żal mi za tobą.
O! wszak obie będziem szczęśliwe... patrz, jakie niebo niebieskie.
I został Symeon w milczeniu poglądając ciągle na dziewcząt niewinne szepty — i na ich cienie jak płaszcze wlokące się za niemi, i obeszły ścieżkę między kwiaty dokoła a w cichej rozmowie znikły oczom Symeona.
Gody w domu Symeonowym — oto Beniamin poślubił dziś oblubienicę, czarnobrewą Maryę Martę — dokoła oświetlonej świecznikami komnacie, łamią się chlebem weseli godownicy, obok wesoła czeladka i ubodzy miasta. — A Symeon rozweselony, radby im nieba przychylić — czasem spójrzy na parę młodą i odwróci się, by otrzeć łzę cichą wspomniawszy na Sarę swoją — potem ostrzega służebniki gwarne, i przysłania okien, by snać który z togatych niezajrzał wesela w domu jego. — — W środku siedzi przy parze sędziwy arcykapłan, któremu cześć wszyscy okazują — rozmowa płynie gwarnie jak zdrój wiosenny po bławatach doliny — w tem jeden z gości Szymon z Arymatei rzekł: Arcy-Kapłanie! co to za dziwnej mądrości pacholę było wczoraj w świątyni naszej!...
Symeonie! miałem ci o nim dać świadectwo — oto wczoraj siedzieli przedniejsi starcy uczeni ksiąg w synagodze — a wśród nich znalazło się pacholę proste — i jęło z niemi mówić o tajemnicach pisma — a jako z głębi wielkiej płynęły myśli jego, że nie raz oświecił mędrcu zadumane i wątpliwe — palec Boży jest na tem dziecięciu — i cała świątynia zemną słuchała go uchem jednem...
A później, gdy go z rumieńcem radości i pokory odszukała matka wśród mędrców zdumionych!... Tam wszystkie niewiasty płakały. — Arcy-Kapłanie! ja niemam matki — a radość czułem, jakby to matka moja była!...
Arcy-Kapłanie! to dziecię wielkie będzie w imię Jehowy. —
Niech będzie wielkie imię Judei. —
Niech nam da szczęście ten prorok młody.
Niech błogosławi dom nasz i trzody nasze. —
Wróci ją... wróci...
Arcy-Kaplanie — twoje tylko słowa napełniają mnie o tem dziecięciu pociechą...
Patrz, jaka ta Marya Magdalena zamyślona nic nie rzekła od początku godów — smutna i piękna jak kwiat spalony skwarem.
Więcej grzybów znalazłam wczora, niż ona dziś słów rzekła.
Nieuszło mi z oczu — ona tak roztargniona o! ta wieść o chłopięciu, co się rozbiegła po Judei, w takie zamyślenie ją wprawia — kiedy mówił arcykapłan, widziałem — łza jej upadła — a potem miast chleba różę do ust włożyła — aż z śmiechem ostrzegły ją służebnice.
O! Marya... jaka ona piękna — kiedy w nią patrzę — szczęśliwym — gdy jej niema, tak mi smutno! tęskno — o! gdyby oczy moje rzekły ci, jak ja Cię kocham... Marya...
Uczta nasza spokojna była i cicha, jak los ziemi naszej — dzieci moje — szczęśliwsze bądźcie — niż ojciec wasz!...
Pokój domowi temu!...
Niech służebniki z pochodniami i pieśnią weselną — odwiodą Maryę Martę — ku domowi męża jej Beniamina. —
Ręce moje kładę na głowach waszych — a serce moje bije miłością prorocza wam kwoli i dzieci waszych! z wami dusza moja. —
Wiedziem — wiedziem piękną i niepokalaną w dom oblubieńca jej — wiedziem cudną — wiedziem! jak słońce poranne spłonioną... wiedziem!...
I sama została Marya Magdalena w komnacie biesiadnej — już pusto do koła — kilka świateł już zgasło... kilka jeszcze płonie — ale i te zgasną niedługo — a jej śnieżne czoło schyliło się w myślach i opadło na pierś białą — Marya Magdalena duma o mądrem chłopięciu, o którem mówił arcykapłan na godach... i niewiedząc czemu zadumała się Marya, i serce ozwało się w piersi jak dotąd nie biło... a oczy potoczyły się ku niebu i w niebo wzniosły ramiona. — W tem Symeon wszedł z Arcy-Kapłanem w cichej rozmowie i przerwał zadumanie Maryi Madaleny. — Ojcze błogosław jeszcze dziecię moje?... błogosław młodości jej! — witałem ją z radością na świecie — a życie jej boleścią okupiłem — i kochałem ją nieco nad córkę moją Maryę Martę — boć tamta o domowe troszczyła się rzeczy niebaczna piękności świata i duszy — a ta dziewica od chwil pierwszych oddycha myślą wyższą — błogosław ją Arcy-Kapłanie!... I starzec wzniósł oczy ku niebu z myślami swojemu, a ręce złożył na złotowłosej głowie Maryi — Maryi Magdaleny — a Marya przyklękła i po raz pierwszy w młodości płakała rzewnie jak dziecię — a Symeon milczał jak grób — w ponurych snać tonął myślach — Arcy-Kapłan już usta otwierał natchnieniem słów Mojżeszowych — Dawidów głosem — w tem opuścił ręce i zawołał — ciemno — — — ciemno dokoła — pogasły światła — zapalić pochodnie — czemu ciemno?!... Płoną światła Arcy-Kapłanie rzekł Symeon. — Płonie księżyc w swej pełni jękła klęcząca Marya — ojcze niech próżno nieczekam na siły słowo — na błogosławieństwa słowo bom smutna — o — toć jasno dokoła — błogosław mi! — Oślepłem! krzyknął Arcy-Kapłan i umilkł w przerażeniu — a Symeon ujął dłoń jego — a Marya Magdalena ujęła drugą dłoń jego w drżące dłonie prosząc by błogosławił.» — Oślepłem dziewico — gdym miał błogosławić tobie — błogosławić tobie nie mogę... i wyszedł zwolna, wiedzion przez smutnego Symeona a u progu odwrócił się raz jeszcze — lecz twarz jego jaśniała jakimś blaskiem natchnienia i rzekł głośno. Może jaki prorok błogosławić ci będzie!... i zniknął z Symeonem — a Marya pozostała długo jeszcze — klęcząca jak posąg świątyni — ustom jej uleciało: Może jaki prorok błogosławić ci będzie — nagle jak spłoszony łabędź zerwała się i pobiegła w ogród — kędy noc cicha poglądała gwiazd oczyma ku ziemi — a kiedy pod starą figą swoją stanęła w cichem zadumaniu, ujrzała w dali dwoje oczu, nito dwie iskry — zdala zbliżające się ku niej — i palące jej serce — zbliżył się zwolna człowiek cudzy, on znany już Maryi Magdalenie — oczy jej widziały go raz już i nieodwróciły się — zarumieniła się twarz jej i milcząc znowu podniosła oko i śmiałej poglądała już w cudzego spójrzenie a on zbliżył się i twarz swoją odsłonił śmielej — odwinął togi purpurowej a pierś jego snać młoda oddychała mocno — a twarz jego była blada i namiętna, wzrok zaś jego smutny i do piorunu podobien — kiedy pełza po czarnych chmur łonie — i rękę białą wyciągnął ku Maryi Magdalenie — a dotknął jej dłoni — i iskry tajemnej rozkoszy przeleciały po całej postaci dziewicy — i spłonęła — lecz milczała patrząc ciągle w twarz smutną — jakby oczy wypatrzeć chciała... a on siadł przy niej na ziół pościeli i mówił rzewnym stu strumyków głosem, co żegnają źródło swoje lecąc w świat ciemny: «Wiesz Maryo Magdaleno — ten świat niejest światem! Ten Jehowa niejest Jehową — i życie niejest życiem! To całe życie — światem zwane — to jest wielki sen w głowie olbrzyma — on śni teraz — i nas w tym snie stwarza — a ma nas dopiero wyśnić czynem po wiekach — my błądzim tu — krążym — zdaje się nam, że żyjem — a my snem tylko — kiedy się zbudzi ów olbrzym — w jego głowie sen zniknie i my się marnie rozwiejem na wsze wiatry, Maryo Magdaleno........... Marya milczała i niechciała słuchać czarownych słów głosu, co smutno mdlały w jej głowie a jednak słuchała i rzekła: Ale w chwili zbudzenia on olbrzym znowu nas stworzy żywych — wyśnionych snem — bo myśmy silem pięknym... nieprawdaż?... i nagle przerażona chwyciła się za ramię czyli snem tylko niejest — a poczuwszy błąd swój, uśmiechnęła się gorzko — lecz on młodzieniec twarz smutną już osłonił w togę i odchodził między drzewa — a kiedy Marya Magdalena podniosła oczy niebieskie na niego — on już niknął w cieniu liści i kwiatów — raz tylko błysnęły jeszcze dwa węgle spójrzeń jego — z za krzaka róży Jerychońskiej — i znikły — a Marya Magdalena długo za niemi patrzyła, niewiedząc czemu, zasmucona — i zdało jej się, że usłyszała w dali śmiech szyderczy — straszliwy — jak głos kota wśród wichrów nocy — ale głos ten wydał jej się płaczem głośnym — rzewnym — smutnego dziecięcia, że sama smutna zaszlochała głośno — niewiedząc czemu? a później pytała siebie: czyj to był śmiech?... anioła li stróża wiosny mojej... czyj to był płacz? Młodzieńca smutnego?... i niesłyszała, co odrzekła sama do siebie, tak głośno serce jej drgało — gdy śmiech ten zlał się w śpiew gorzki i konał takiemi rozdźwięki:
|
Marya drżąca słuchała tych głosów — ale ujść musiała — bo coraz głośniej grzmiało niebo — i z czarnych chmur nawałą tryskały ogniste błyskawice — ogrzmiewając burzę w blizkości...
Wesoła jesień w Judei — albowiem ciężkie winnice dorodne schylają grona — a słońce krwawo zachodząc — widzi każdego Pana jak zbiera z gałęzi i składa wina swoje. — Liście acz zielone i świeże jeszcze... niesą już liśćmi wiosennemi — lecz czerwienieją — owoc ciężki na schylonej gałęzi zastąpił ich piękność — ziemio liczne twe zbiory!... ale tyś zbytnie zbiorom rada!
Chłodny powiew wieczoru poruszał listki na drzewie figowem, pod którem siadła Marya Magdalena — od miesiąca już siada tu smutna i milcząca — jej czoło jasne — schylone ciężarem wstydu — jej dusza brzemienna ciężarem sromu — jej pierś ciężarem winy! Marya Magdalena płacze gorzko dni całe i nocy całe bezsenne na łożu swojem — na twarzy jej znać długie walki — a boleść na ustach wydeptała ślad głęboki — ów cudzy milczący znikł — i niewidać rąbka togi jego. — Tyś Rzymianin krzyknęła Marya Magdalena — poczuwszy ciężar swej winy — Rzymianin!... roześmiał się głośno, a znikł w czarnym dymiącym obłoku — i było słychać cichy — coraz to oddalający się ale coraz głośniejszy płacz anioła wiosny Maryi Magdaleny. — Jej oczy już dawno niewidziały postaci jego — stęsknione — ciężkie łzami i winą — jak ziemia deszczu spragniona, gdy chwastom porasta — jej twarz zżółkła, oczy jej smutne zapadły — i targała napróżno włosy warkoczów swoich, przeklinając dni swoje — i winę swoją biada! biada!... łonu do którego przylgnęłam piersią moją czystą — dziewiczą — sercem rzewnem do serca podłości — biada! biada mi!... piekło otchłanie otwiera przedemną — lecz pożreć mnie niechce — ziemia pochłonąć mnie niechce — o przeklętaś ziemio! i piekło stokroć przeklęte, że mnie pochłonąć niechcecie!.. głośno jęczała Magdalena winy swojej — i głazem ziemnym tłukła wściekłością żalu piersi białe, a piersi nie pękły — tylko krew purpurowa na chwilę popłynęła z rany i płynąć przestała — Marya Magdalena głośniej zwierza wyła winę swoją, jak anioł upadły, co się szatanem uczuł — o! jasny jest anioł aniołem — lecz ciemniejszy anioł szatanem! Lecz cała przyszła nędza i trwoga Maryi bladły i rozpraszały się — przy tej jednej okropnej myśli, że Jehowę, którego kochała nad siły sił swoich, obraziła — i odbiegła jego głosu. — — I Symeon pod cyprysem starym na kamieniu zadumany nad smutkiem dziecięcia swego, posłyszał własne jej słowa za głośno wyrzeczone — słowa jej winy — i żal — i srom — a zadrżał w głębiach człowieczeństwa — ale po chwili w ogromnej miłości przebaczył pomyślawszy, że starcem jest — i poszedł ku Maryi Magdalenie — białym włosem głowy swojej otarł łzy dziecięcia mówiąc: Przebolałem! przebaczam Ci!... gdzie on — kto on, niech Cię pojmie Maryo! — — «Symeonie! Symeonie!... daj mi się ukryć w piekła podziemne przed wzrokiem twoim — przed ojczyzną twoją — daj mi się wikłać w sieć u włosów moich, winy!... ojcze!... ty coś mnie tak kochał — pieścił nad źrenicę oka twego... przeklętam!... ojcze!... jego wrzask był chytry — a podle uwiódł litość moją — a jego ramię było pieszczące z razu jak powój — a potem silne, żelazne, zimne — przemocne!... on mi mówił o zrównaniu i wspólności — o śnie jakimś straszliwym — i o przyszłości naszej — o przyszłości narodów — i zaplątał me serce jak muchę w sieć piorunową słów — a ramiona moje zaplątał............ w togę!
zaryczał Symeon jak lew pustyni — toga!... w mym domu porwał ramiona córki bladej — i wstrząsłszy je piorunem — oczyma patrzył chwilę w oczy jej trwożne — przebódł ją spójrzeniem i rzekł toga! i jękła cicho jakby usypiała — i puścił ją na ziemię — a siną cierpieniem zarzucił płaszczem swoim białym — i zgrzytając toga! odwrócił oczy — i oczy wzniósł ku niebu — i spójrzał w błękity Jehowy — i Jehowie rzekł Toga!... i porwał na ręce cierpiącą Maryę Magdalenę — i wyniósł jak dziecię na podwórze domu swego — a kładąc na ziemi — nierzucając jej o głazy — rzekł łkając już tajemnie Toga!... zdrajca dziecię... i wyciągnął ramiona nad udręczoną niewiastą młodą jak do błogosławieństwa i rzekł Toga! — i przeklął — a wzbronił wejść do domu swego póki żyw… i jęcząc już ciszej Toga, potoczył się ku domowi.
Maryo Magdaleno — wznosisz zwolna głowę po męczarniach twoich — jak po śnie kamiennym — ty milczysz — bo w tych boleściach wszystkie jęki już uleciały błagać za tobą — a na tę boleść niema jęku! wszystkie łzy roztrwoniłaś — oko błękitne jak suche źródło — płonie, niema łzy już na to cierpienie, Maryo Magdaleno, ty jesteś sierotą — miałaś być matką sierocie niebędziesz nią!... Po tobie zostanie tylko smutek kamieniom — i krew twoja na kamieniach — póki się niezatrze — Maryo! Maryo Magdaleno!... Ty wzniosłaś głowę, nieśmiałaś jej podnieść całkiem, oczu zbłąkanych wznieść w niebiosa chciałabyś je zamknąć by spać — spać na wieki — i po wiekach wieków — ale ty nieśpisz — bo w twoje ucho grom uderzył — ty słyszysz żałośne jęki, w domu ojcu twego słyszysz głosy: Biada nam! Symeon patryarcha nieżyje.
Ty nieśmiesz pełzać ku domowi temu — chcesz strzaskać skronie u zwłok ojca. — dotknąć szat trupa jego, jękiem go wskrzesić — chcesz tam iść a niemożesz — biada ci Maryo Magdaleno! — oto zdaleka... patrz — budząca się, oto z daleka idzie postać wesoła piękna — czarnobrewa. — Zielonem okryta odzieniem, na ręku niesie małe czarnobrewe dziecię — to Marya Marta! dziecię swoje — sama jak dziecię szczęśliwa — wnuka niesie Symeonowi, przeszła mimo i niewidziała Ciebie — i śmiejąca z łzą radości weszła w.próg domu gdzie śpiewają: Biada nam!... O! chwila niedługa — a znowu biegnie taż sama postać, biegnie ku tobie zapłakana — i woła: oddaj mi ojca! Symeona oddaj mi, piękna gadzino! wróć mi Symeona zbrodniarko!... I chce przystąpić do niej pełna wstrętu, a niemoże. — Litości!... pomyślała Marya Magdalena, pomyślała lecz niewyrzekła, bo choć w męczarniach jest, nieobce litości i siostra odeszła zapłakana, bo snać litość wstrząsła Jej sercem, a z domu było już słychać głos jej smutny złączony z głosami innych: Biada nam! I wkrótce z domu wyszedł orszak, czarnym ze srebrem odziany kirem, śpiewając: Biada nam! i niosąc zwłoki Symeona ku grobom ojców jego, a Marya Magdalena silniejsza, wydarła kamień z ziemi a bijąc się w piersi nuciła także, nuciła z obłąkaniem — biada nam! Toga! biada nam! toga! Toga!... i patrzyła za orszakiem, co znikł — i chwytała śpiew, co znikł, tłukąc się w piersi — a piersi niepękły. —
Cień jakiś jak upiór — kroczy ku tobie chorej — to Leli — stara Leli, litością przejęta — wlecze się ku tobie i niesie arfę twoja, przyszła i zajęczała: przeklętaś idź w świat jak ci kazał, a oto arfa twoja, weź ją z sobą — żebrząc, śpiewać będziesz — na kawałek chleba! i zwlekła się znów ku domowi i siadła w progu patrząc z daleka na córkę Sary, a tak siedząc, usnęła snem starości — na zawsze, a Marya Magdalena chciała strun rękę dotknąć — lecz ręka niesłucka — więc usty drżącemi — tknęła złotych strun — i struny oddały dźwiękiem płaczu pocałunek rozpaczy.
Uschnięta w niebo suche niesie ramiona. — Suchym jęcząc głosem: Biada!...
A palmy łzawe powtórzę znów: Biada! i znów cisza nad brzegami Jordanu.
I cicho płyną fale jego...
Ciszej płyniesz o życie sieroty. —
Przeklęte — życie człowieka!!!»
Tu z pieśnią umilkła — z oczyma w dół spuszczonemi — a kilka rąk cisnęło jej kilka monet — a zbierając je w łachmany otarła oczy błękitne — zapadłe — jękła z boleścią — i padła o ziem jako palma wichrem burzy zwalona.
Wściekłaś o chwilo rozpaczy, kiedy po walkach daremnych serce jak fala pęknięte o skałę winy — zwątpi o sobie, kiedy oko nieśmie spojrzeć tam! w gwiazdy — a w oku łzy już niema, o biada wtedy ciału i duchowi — godzina szczęśliwym!... przeklętym!...
Lecz jeśli wśród walk życia. — w chaosie cnót i zbrodni, łez i rozkoszy, ciszy i burzy, błyśnie jaśniejsza chwila, jak kwiatek na fal powodzi, błogo dłoni, co chwyci się tego kwiatka i uwierzy, że ten kwiatek z głębi ją wyrwie!... Taka byłaś o myśli moja! kiedy twój promień połamał się na blaskach klejnotów i próżności Faryzeusza!...
Któż w Jerozolimie niezna możnego domu najbogatszego z Faryzeuszów? dach jego domu przyjmuje wszelkich cudzoziemców, by po różnych ziemiach głosili możność, i łaskawość dobrodzieja przed jego oknami tłumy żebractwa pełznąc próżniaczo imię jego wymieniają — aż je głośna trąba wezwie do jałmużny. W tym domu dziś biesiada. — Wielka, huczna biesiada! bo najbogatszy z Faryzeuszów wyprawia ucztę dla pięknej niewiasty — do której się przywiązał jak pies — która przyszła z daleka w dom jego — i tłum Żydów i drugi tłum cudzoziemców niemoże oczu oderwać od twarzy cudnych wdzięków i stroju lśniącego klejnotami — oto po prawej sama za stołem — a po jej lewej siedzi sam Pan domu wśród biesiadników tłumu — reszta rozchodzi się po wspaniałych komnatach, a z ust do ust przebiega imię Marya Magdalena... Ona z włosem złotym wonnym balsamem ziół górskich sznur pereł ma rozsiany po głowie, co we wieńcu pomarańczowym jak rosa gwieździ — pod łukami brwi jasnych, niebieskie ciemne oko strzela ponętnie — i usta uśmiechają się wesoło niby... ale wesołość jej błędna... i uśmiech ten płaczący nie jest nieumyślnym uśmiechem — ni to spojrzenie czystego anioła spojrzeniem — i lica jej piękne blade bladością wielką — po jej śnieżnych barkach upina się śnieżna szata w błękitne narzucane kwiecie — i u łona zielone z kwiatem namiętnym unoszą się liście jaśminu — a w raku zemdlały kwiat róży Jerychońskiej... na białych jej ramionach dwa krągłe dołki błyszczą białością, w które nieśmiało całuje ją Faryzeusz — dumny i szczęsny Pan raz wzrokiem miłości pogląda w oczy swej oblubienicy, u nóg której, rozkochany, jak pies gotów głowę położyć, a raz okiem dumy patrzy w tłum, pyszniąc się klejnotem Judei — albowiem Judea niema takiej jak ta niewiasty! — U środka komnaty stało dwóch młodzieńców, różnych twarzą — a jednakich strojem i wiekiem — a różnych i myślą w tej chwili, acz niepodobnych sobie w życiu — jeden jest pieśniarz Grecki, gotów co chwila wśród dziewcząt i owoców zaiskrzyć wzrok — i rozśmieszyć usta godową Anakreonta pieśnią, a na wino i na imię pieśni swej zaklinał się przed towarzystwem swym, że we tłumie bachantek Jońskich takiej niema... że na olimpie Boginie jej nierówne! — A drugi z wyniosłem czołem i księgą pod pachą szerokim odziany płaszczem, miał znamię myśli na twarzy — był to uczeń z późnej szkoły uczniów Platona i w duchu cieszył się iż widział jedną, jedną piękność duchową — a sercem już przylgnął do niej — tęsknem w jej oko tonąc okiem. — Za stołem w szerokiej todze bogato bramowanej, co spadając słała się purpurą po marmurach podłogi, siedział bogaty Rzymianin młody — i pożerał tę postać w milczeniu... rozpaczy i szyderstwa nie człowieczego — Ona ze wzgardą oczy odwróciła od togi. — Tłum napawał się jej pięknością — a jej obrzydła ta piękność, bo marzyła o innej piękności, którą poznała tracąc ją... I powstało grono biesiadników od stołu — pijane i zmysłowe rozsuwając usta, gwar uwielbienia wrzał dokoła, w tem zatrąbiono na godzinę jałmużny — i goście poszli przyglądać się wspaniałości pana Jałmużnika, co garściami siał z pychą złoto swoje, między ubóztwo ludu — gardząc motłochem. — A w biesiadnej komnacie została sama jedna Marya Magdalena — a z jej lica zgasły iskry uśmiechu — oczy pobladły smutkiem — a z wzgardą patrzała za tłumem idącym ku drzwiom podwórza — i stargawszy perły warkoczów swoich — a zdarłszy biesiadny wieniec, “ z kwiatami tylko u łona wybiegła z tego domu — przysiągłszy niewrócić w podłe progi pychy i próżności jego... tam zostawiła strój, który z siebie zdarła — cały — i nieuniosła nic prócz zgryzoty w sercu — i cicho w biesiadnej komnacie na kwiatach kobierca błyszczą perły jej włosów i łzy jej oczu przy sobie, jak rosa poranna na łące — w tem wbiegli słudzy a ujrzawszy perły, zbierali je chciwie, zostawiając łzy drżące a wtedy słońce strzeliło w okna, złotym promieniem zebrało z kwiatów kobierca, łzy żalu Maryi — Maryi Magdaleny…
Gwar i krzyk wesela na ulicach Jerozolimy — lud ciśnie się tłumnie dokoła, matki niosą radosne niemowlęta, wiodą starych ojców i mężowie żony swoje — i młodzieńcy oblubienice swoje, tłum woła jękiem radości, duch wesela stąpił w serca tłumu, choć tłum niewie skąd? oto środkiem jego wśród okrzyków zachwytu, zwolna kroczy chuda oślica — niosąc na sobie świętą postać Boga w skromnej postaci człowieka — a lud rzuca palmy i szaty przed niego — i jego szaty całując woła ogromnie: « Jezus! Jezus Nazareński!...»
Wśród różnego tłumu oto Marya Marta z małym Symeonem na ręku — wesoła i poważna — oparta na Beniaminie mężu swoim — a niedaleko niej, smutną wzniosła nad tłumem głowę niewiasta, piękna i dzika z rozwianym włosem w natchnieniu patrzy w twarz przejeżdżającego — usta jej otwarte dzwonią zębami — ramiona drżą żywo — i oczy zapadłe otwarła jakby je wypatrzeć chciała — a widząc lica Jego smutne — płacze gorącemi łzy zachwytu i radości... i wyciąga rękę ale nieśmie tknąć szaty jego, jak posąg stoi niema śród powodzi tłumu, co mimo przepływa — a serce jej bijąc głośno woła: O nim marzyłam!... i czuje chwilę pociechy — Marya Magdalena schyla czoło — a rozplótłszy włosy — cisnęła palmę świeżą — którą miała w drugiej dłoni — i ustami dotknęła szat przejeżdżającego — i uklękła milcząca — a mimo przeszła oślica i przeszedł tłum obok klęczącej — a ona jak głaz klęcząc milczała, wołając krzykiem duszy swojej: To marzyłam!... i schyliła kornie czoło swoje, wołając ze łzami i ciągnąc rękę ku niebu, jęczała jak gołąb z ramiony chcący z ziemi ulecieć w niebo: kocham! on przebaczy!...
Ku Golgocie dąży Marya — Marya Magdalena, siły jej opadają — ziemia się zatrzęsła, zasłona rozdarła się w świątyni — i w niej serce się rozdarto ale boleścią męki Chrystusa i część jego światową odrzuciła precz — szczyt kędy dąży strony i droga trudna, lecz oto idąc pod górę, spotkała wracającą Maryę Nazareńską jak lilię złamaną, twarz jej była jak gwiazda blada — a wsparta była na Janie Apostole — i obok szła dziewica Weronika i blady człowiek imienia Agabus...
Błogosław mi! matko boleści... zawołała Magdalena padając u nóg jej jako ptak zraniony — o błogosław, bym doszła do szczytu modlić się u krzyża jego. — Wtedy Matka boleści ręce swe białe złożyła na ciężkiej głowie sieroty i rzekła «Idź!» a Weronika ukazała jej chustę białą z twarzą Boga człowieka z całą męka i missyą jej — a wtenczas powstała silna — i szła dalej pod Golgotę Marya Magdalena.
Wieczór osłonił ziemi szczyty, noc schyla, się nad Judeą — biedna Judeo!... głuchsza noc Cię pochłonie... noc wieczna, nieprzespana — a dzieci twe rozsypią się po kuli ziemskiej jak mrówki, którym rozwalono mrowisko, jak orłowie, którym burza rozerwała gniazdo... Coraz ciemniej nad ziemią — chmury lecą po żałobnem niebie a na Golgocie wielka cisza — jak po burzy — Golgota zadumana wznosi swe skronie nad Jerozolimą i duma!... o dniu dzisiejszym... pusta już Golgota — ale dziś tłumy deptały jej szczyt — oto trzy krzyże stoją wbite w ziemię i niosą w górę wielkie ramiona, dwa, grubsze po boku a jeden gładki w środku wyciąga na świat pokrwawione ramiona niezemdlałe — i niemi błogosławi światom! światów! Dziś był straszny dzień męki i skonu albowiem na dwóch krzyżach skonały dwa łotry — a wśród nich Jezus Nazareński. Ale lud Izraela niewierzył w niego — grzmotali kamieniem bluznierstw pierś krwawą — wszędy rozpierszchli się uczniowie jego — i zabity skonał — — oto na sabat zdjęto już ciało jego i zaniesiono do grobu, w którym jeszcze nikt nieleżał......
Krzyż w środku pusty a po bokach jeszcze wiszą dwa trupy złoczyńców. — Ciemno już, lecz widać jeszcze ich twarze — — oto jedna schylona spokojnie gdyby usnęła marząc o raju, uwisła na powrozach któremi barki skrępowane... usta przymknięte nieskonały snać przeklinając — bo spokojność uśmiechowi równa okryła spalone wargi... Postać drugiego łotra bez wiary — pełna bluźnierstwa i zbrodni — po niej wściekła namiętność wydeptała swe ślady, żebra wyskoczyć chcą z trupa — tak snać mocował się i drgał konając — a ręce jego i nogi wryły się w powróz, którego stargać niezdołały — usta jego spienione musiały kląć strasznie konając, oczy w półotwarte wywrotem patrzą jak piekło. To założyciel rodziny, wszystkich — dziś bluźniących zbawicielowi — acz zbielałe bielmem śmierci... biada mu — ostatnia myślą jego była zbrodnia!... Obu kości połamane dla prędszego skonu — a krzyk ich boleści jeszcze drga nad Golgotą,... lecz oba już nieżyją — a na Golgocie cicho — nawet Marya Matka Jezusa odeszła z Janem uczniem jego za ciałem... Lecz cóż za postać biała nito chmura śnieżna z niebios spadła — bieli się tam... u stóp krzyża, na którym cztery zgłoski i krew?... Postać niewieścia — smutna i milcząca — oplotła ramionami krzyż — a milcząc przykłada usta do niego, szepcząc coś — a na pół myśląc całuje drzewo ustami, jakby zeń słodycz pszczoła wysysała... Oczy jej niebieskie w czarne unoszą się niebo — czoło długim włosem okrywa ramiona, a myśli jej daleko odbiegły skrzydłami modlitwy goniąc mistrza, w którego uwierzyła do końca... oczy to, Bóg widzi, oczy Maryi Magdaleny, córy Symeonowej, grzesznicy omówionej w Judei — pięknej a rozkosznej, ale z oczu jej łzy za łzami lecą — a ona milczy, jakby na myśl swą głosu nie miała... i niema długo krzyż trzyma w objęciu swojem......
A z krzyża spadła ostatnia kropla krwi — i na jej głowę upadła........
I noc — i cisza na Golgocie!
I wzniosła się jak kwiat po rosie — i jasno w jej duszy — acz niewie o tej kropli, co upadła na jej smutną skroń...
Oto szelest u stóp Golgoty, kilka oprawców spieszy jeszcze zdjąć z krzyżów ciała dwu złoczyńców. — Ciemno już całkiem do koła idąc przy pochodniach — a Marya Magdalena słysząc ich z daleka ścisnęła raz jeszcze krzyż w ramiona z wszystkich sił swoich — i nagle druga stronę Golgoty znikła jak cień przy pochodniach oprawców, co jej niewidzieli... a Marya Magdalena, odeszła nie przeto by się ich lękała — lecz ażeby modlitwy jej i stanu serca jej podłych oczy niewidziały...
∗ ∗
∗ |
I oto trzech oprawców staje u szczytu Golgoty — by zdejmować z dwóch krzyżów pozostałe ciała — ich wzrok dziki i krwawy — a ognisty ich włos:
Śpieszno braciszki śpieszno, bo zapada noc — noc głęboka zdejmujmy z krzyżów te zbójce...
Ha! patrz jaki śmieszny ten łajdak! dzieci mordował za Heroda jeszcze... oko jego krwawem patrzy bielmem!... to mistrz Barabasza!
Ale ten drugi inny kształtem — choć ma ramiona poprzetrącane i żebro mu bokiem wylazło... patrz on się śmieje jakby się śmiał ze śmierci — ze świata!
Jaki spokojny!
Coś jak ten Nazareńczyk.
Powiadam tobie: Milcz!...
To ci coś w gardle ugrzęzła ta ość Nazareńska!... niech teraz prorokuje, niech prawi o sobie i prawdzie swojej, co będzie do końca świata ze słowem jego. — —
Teraz mu ciepło w tej ciemnej jaskini. — Robacy stoczę jego rany a gdy mu robak z gęby wyjrzy — niech, mu powie, że jest synem Boga żywego! I niech wstanie jako rzekł!...
A jak wstanie?...
Pierwej ja padnę! — Krzyżowałbym drugi raz, tak mi strach tego bezbronnego lica spokoju. — —
Patrzaj — jemu łzy cieką — hańba!...
Wartbyś krzyża!... no ciągnij tego łotra!...
Zgasła mi pochodnia!
Cha! cha! łza upadła i zgasiła — my nie płaczem — a płoną nasze świece.
Jam był opętany — on mnie wyzwolił. —
I cóż — toć mnie wzrok przywrócił, a dlategom mu dobrze nogę na nogę przygwoździł...
Porzuć żal niebezpieczny. — Cezar dziś Bogiem świata!... on silny — groźny! rzuć żale, upijem się dziś przy grobie jego na straży, ciężki tam głaz!...
Zgoda — jużem wesół — nieśmy!
I ponieśli trzej oprawcy ciała zbójców — głosy ich rozleciały się po ziemi i znikły, a w górze stoją trzy krzyże z wzniesionemi nad ziemią w górę ramiony i noc i cisza na Golgocie. — —
Pierwszy promień słońca błysnął nad Judeą, Jerozolimy szczyty błyskają jasno — i toną w niebiesiech. — Oliwnej góry zielone skronie mgłą jeszcze owiane, a słońce oświeca próżny już grób Jezusa Nazareńskiego. — — Do grobu jego przybiega smutna Marya Magdalena, chcąc ukwiecić i zwilżyć martwe ciało jego — lecz kamień grobu odwalony a nad grobem młodzieniec jasny z uśmiechem wesela niebios i okiem dziewiczem wita Maryą Magdalenę — a kiedy trwożną pyta o zbawcę świata Anioł rzekł jej jak Arfa:
Ten którego szukasz zmartwych powstał i już u Ojca jest!... a w jasnym kształcie anielskim ulatując w niebo śpiewał coraz ciszej a jednak coraz głośniej:
W świętość powraca co święte
Co ziemskie w ziemię powraca,
Kona z piekłem co przeklęte
Hozanna! męka! krew!... Praca!...
Emanuel hosanna!...
I uleciał głos ten, a Marya Magdalena widziała anioła swej wiosny — a postać jego znikła jak gwiazdka w niebiesiech... i próżno wołała we łzach, aniele wiosny mojej. Gdzie Pan mój! kędy wiosna moja? kędy sny dzieciństwa złote!... Lecz próżno wołała i zeszła do grobu — lecz nic nieznalazła — prócz majestatu ciszy i mirtu, którym zwłoki obrzucono — więc widzenie to poczytała za sen i długo płacząc biła jasnem o głazy czołem, pytając głazów: gdzie mistrz mój Emanuel? Lecz głazy milczały — i wybiegła z grobu ludzi pytać Marya Magdalena — — o! czyż jej ludzie więcej od głazów powiedzą? gorsi i głupsi od głazów! I cicho było koło grobu jak mimo
gniazda z którego ptak uleciał — tylko u wejścia klęczał człowiek na kiju pastorskim oparty — i głowę pochylił
w modlitwie czy zadumaniu; wiatr powiewał jego siwą brodą i włosem, co już gołębią popleśniał siwizną — ale twarz jego acz zmarszczona, zdała się jara swobodą myśli. — Marya stanęła i chciała go pytać — lecz On wzniósł na nią oczy i niewiasto! rzeki powoli, ty zdajesz się wątpić jeszcze? o! wierz z prostotą a wybawienia doznasz... Słuchaj — powiem ci dzieje mej młodości — a poznasz, że Pan nie gardzi smutnem sercem co wierzy. — Byłem pasterzem na wzgórzach Betleemu. — Było nas trzech — Józef, Tadeusz i ja Nathaniel — jednego Pana paśliśmy trzody i pacholętami przylgnęliśmy do siebie i razem zawsze razem biły przy sobie nasze czyste młode serca do dwudziestej wiosny życia naszego, jak źródła gór jednakich, co się w świat rozbiedz miały — ku jednemu morzu!... rozpierszchliśmy się z trzodami po świecie, ale dusze nasze razem — i kocham ich dziś jak wtedy jak orlica pisklęta swoje, jak pszczoła miód swój — bardziej niż serce i krew moją — jak duszę moją!... ze słońcem wstawaliśmy i gnali trzody nasze jedne śpiewając piosnki i na fujarkach przygrywając — i nieraz nocując na łąkach długo siadaliśmy razem przy ogniskach śród. nocy — lub leżąc na sianie trzej w ramionach swoich pod wielką skałą — i byliśmy jak trzy kwiaty na jednym ugorze których woń wspólna ulata aż skonają — i nieraz tak na trawie leżąc przy sobie przegwarzyliśmy noc całą o łąkach — kwiatach — dziewicach — trzodach — i o duszach naszych — i o wielkim Jehowie, co stworzył gwiazdy, kwiaty, dziewice — i dusze nasze — aż w końcu umilkliśmy i już słowa nierzekli — oczy nasze tonęły w gwiazdach niebiosów — a dusze nasze w zachwycie śpiewały hymn milczenia — już tylko oczy i ust a nasze spotykały się z sobą — ażeśmy posnęli i budził nas poranny śpiew ptasząt lub wschód słońca nad Judeą — o! i raz pomnę jak wczora — leżeliśmy na wzgórzu sennie; trzody nasze już spoczywały i cisza w koło zapadła — tylko niebo drżało nad nami gwiazdolite, i patrzyliśmy w nie milcząc aż jasność jakowaś — jaśniejsza od słońca — acz niepaliła tak oczu, tęczową strugą trysła z gwiazd — i rozsunęły się błękity — ujrzeliśmy kilku orłów białych, co bijąc po chmurach grały skrzydłami... lecz zlecieli niżej, to nie ptacy! — — aniołowie Pańscy — głębie błękitu coraz szerzej otwierały się światłością — a wieńce duchów świetlanych porozplatane w coraz większej toni śpiewały chórem wielkiem nad wichry burz — a nam prostakom najprzód zwiastowali przyjście Pana śpiewając: «Chwała Panu na wysokościach — a pokój na ziemi ludziom dobrej woli!...» i upadliśmy z głośnym płaczem — na twarze nasze — tak długo leżąc w niemej radości, aż zerwawszy się biegliśmy do Betleem — — o! wierz mi niewiasto, gdym kląkł w tej stajence zawołałem: To Pan nasz! A później latami — stałem w tym tłumie, gdy go krzyżowano bezbronnego — i bijąc kamieniem w piersi myślałem — to Pan nasz!... on dziś zmartwychwstał na ten błękit niebieski! na to słońce, co wstaje z grobów nocy!... tu umilkł starzec a Marya siedziała jeszcze na kamieniu grobu — słuchając ostatnich słów starca — aż powstała i całując ze czcią włosy jego siwe, oblała je łzami żalu — lecz wątpiąca jeszcze — odbiegła po chwili, zostawiając go u pustego grobu Nazarejczyka!
Ogród bogatego Żyda — dokoła stare drzewa i kwiaty — ścieżki rozbiegają się w różne strony i giną w ulicach Palm — w środku ogrodu pracuje trzech ogrodniczków. —
Patrzcie! od rana przesadziłem trzy krzaki róży. —
A jam z chwastów oczyścił ten wchód do winnicy. —
Ej co wy! ot patrzcie — jam taki dół wykopał od rana.
Wiecie — ten umęczony prorok miał zmartwychwstać...
Co?...
Pieczęć Piłata!
I stróże najwierniejsi — sławni oprawcy...
Faryzeusz jeden mówił wśród tłumu, ze uczniowie noc ciało jego unieśli. —
Co? Ci trwożni rybacy?
Przecież się rozpierszchli a ów najpierwszy pomnicie gdy go się zaparł przy ognisku?...
Uklęknijcie bracia — to był wielki prorok. —
O! ty zawsze marzysz.
Czy niepamiętacie, jak wjeżdżał do Jerusalem? Jak mu palmy ciskaliśmy w natchnieniu, niewiedząc dla czego?... a pamiętacie jak się trzęsła ziemia — jak zasłona pękła w świątyni?...
Głupiś!
Cha! cha! cha!
Panie! Na różach moich nie takie krople rosy — jak widziałem łzy na licu twojem, gdyś wjeżdżał do Jerusalem!
Głupiś!
To Marya Magdalena — widziałem ja raz na uczcie, gdym służył u Fary[z]eusza Joachima, blask swego domu wystawił oczom. Nazareńczyka tego... naczynia pieniły się winem a misy kurzyły jadłem wszelakiem — gdy wśród uczty wbiegła ona! Z okiem błędnem i włosem rozwianym, co ślad jej zacierał — w tejże błękitnej szacie — i była piękna jak dzisiaj — a niewidząc nic w koło, zdała się tylko widzieć Jezusa, jakoż przybiegłszy ku niemu, olej wonny na włosy jego wylała a przypadłszy do nóg jego płakała gorzko, a kiedy jeden uczeń zakrzyczał we wstydzie i gniewie: Precz z tą Jawnogrzesznicą!... Jezus spojrzał groźno i przygarnął ją ku sobie, a rzekł Panu domu — tyś mnie bogactwy twemi dumnie podejmował — a ona łzami obmyła nogi moje — i włosy otarła je swemi...
Cudna! Cudna! Nad kwiatki ogrodu twego — nad dziewice Judei — moja kochanka nawet jej nierówna. —
Przecz tak prędko przebiega te ścieżki — snać szuka kogoś — oto napotkała Judę — coś z nim mówi — pyta — już odbiegła — on długo patrzy za nią — on ją już kocha... smutny...
Jak niespokojna — to się zbliża, to oddala — jak się trwożnie ogląda — znów bieży dalej — cała obłąkana — kogo ona tu szuka?...
Cicho!... ku nam się zbliża...
Dla ciebie piękna. —
Czego żądasz Maryo, Maryo Magdaleno?...
Młodzieńcy! a zaż niewidzieliście ciała Jezusa Nazareńskiego?... szukam go nędzna od rana — szukam napróżno młodzieńcy?...
Uczniowie mieli wykraść ciało Jego?
Biada mi!
Maryo! Maryo Magdaleno! wierzaj, on zmartwychwstał — ja mam matkę starą — siwą — była już, ślepa i chora, a ma mnie jednego — i mnie kazała się wieść gdy obnażony stał przed Piłatem — i lud wołał Barabasza, — a matka moja dotknęła jego czerwonej szaty — i przewidziała... droga matka moja, —
Znikła piękna! znikła jak cień za oliwnemi drzewy — nieodpyta swego proroka...
Toć on i jej jasną główkę zawrócił...
O! pracowałbyś, kiedy niewierzysz; przyjdzie czas, gdzie uwierzycie — ale wtenczas będzie smutno...
Cha! cha! obłąkało się pacholę!...
Inna część ogrodu — cienista ulica z cyprysów, w koło rozsiane drobne kwiatki, w środku bije źródło, Marya zbliża się, urywa listek z drzewa.
Listku mój!... jam się urwała — ty zginiesz — ty mi przypominasz ogród Symeona ojca mego — takie liście rosły nad jego chłodnikiem — listku! wiatr mi cię uniósł z ręki — ręka moja tak drży... tyś mi uleciał... listku zielony!... za tobą! naprzód!... a — tam jakiś człowiek u końca drogi — samotny pracuje — to ogrodnik — pójdę jeszcze ku niemu — jego oblicze schylone ku ziemi — nigdy go niewidziałam — a zda mi się, że go znam — on cierni gałązkę ma w ręku, co on robi z cierniami?... on jeszcze ostatni — a jeźli on niewie? biada mi nędznej...
Ogrodniku! ogrodniku! azaż niewidziałeś, gdzie Jezusa Nazareńskiego, którego Chrystusem zwą także — szukam go nędzna od rana — szukam napróżno... mów...
O mój mistrzu!... (przypada do nóg jego — twarz kryjąc w dłonie) to on... głos jego miłościwy.. on zmartwychwstał!... Mistrzu mój! o! o!...
A jam niewierzyła, pókim nie ujrzała... o! ja podła!...
CHÓR NIEWIDOMY.
W świętość powraca, co święte, |
I przyszedł wielki dzień |
Znikłeś mistrzu mój... święty! umęczony — zmartwychpowstały!... grzesznica widziałam blask twój — nie oślepłam... — oświtłam — kocham!... jeszcze w groby ojców, pożegnać, co drogie — a potem w puszczę — w puszczę...
Gdzie jesteś o chwilo przeszłości co na wichru niesiona skrzydłach — — nikniesz duszy mojej? — ty uleciałaś i znikły złote skrzydła twoje — ale cień twój wspomnieniem odbił w snach myśli mojej — w godzinach samotności — i w godzinach rozpaczy — kiedym cię pytał, kędy jesteś anielska — gdzie postać twoja? jaki duch porwał i uniósł cię duchowi mojemu?... Ale milczenie było twą odpowiedzią — więc milczałem — i milczenie było rozkoszą moją — albowiem ty w niem zostałaś zemną — zostało mi wspomnienie twoje — i ty zostaniesz ze mnę — i będziesz we mnie, póki ja będę jeśli ja zginę — ty zginiesz ze mnę, by żyć gdzie indziej — by żyć nieśmiertelnie — a teraz leć w inne strony. — Oto ogród Symeona — jak niegdyś, kiedy Symeon spoglądał z spokojną otuchą na dwie córy swoje — oto — te same komnaty rzędem biegnę po sobie — lecz dach ich rozdarła burza a mury stoją w gruzach — i coraz to ciemniej — już się z gniazda ozwał ptak nocy — chychotając jękiem kurczowym — a z daleka sunie się jak we śnie — śnieżna schylona postać wita zbłąkanem okiem te strony — usta śmieją się drgając dziko — a twarz jej pobladła jak w śmierci godzinę... Marya to — Marya Magdalena — po raz ostatni przybyła w strony te, może nie z ciekawości — ale z pokuty — i wstępuje drżącą nogą w próg pierwszej komnaty — oto łoże Symeona! — dziś puste — ciche — grób jemu łożem. Nieraz gdy długiemi skołatan myślami — próżno snu pragnął — siadała Marya Magdalena dziecię młode na pościeli Ojca i szczebiotaniem usypiała cicho myśl Symeona — a potem cicho odchodziła patrząc miłości wzrokiem w twarz jego — i cicho! cicho! —. Symeon śpi — śpi głęboko. — — I weszła do wtórej komnaty, tam zwykła się modlić Rodzina Symeonowa... lampa zgasła i próżna jest — a z lampy trwożny uleciał nietoperz... tu klęczały modlących się postacie: «Panie! powtarzając głośno... patrz na los ziemi naszej!...» i echo tych głosów niknie i ucieka z komnaty — a z echem ucieka blada Marya Magdalena — oto inne komnaty przebiega lękając się cienia swego — i szelestu szaty modrej... O! tam w dali komnata Maryi Magdaleny — chciała i niemogła wejść w nią... w progu jaszczurka gniazdo miała u dziewczęcej komnaty — a tam dalej oto łoże Maryi Magdaleny, ach!... cicho! Marya śni teraz — czyste dziecię — źrenica Symeonowa — Maryi Magdalena trwożnie stąpa i oddala się — by niezbudzić śpiącej Maryi Magdaleny… boć zbudzonej straszno jest... wybiegła w ogród... to też drożyny po których biegała dzieckiem — te same — po których z Maryą Martą chodziły — oto cyprys z kamieniem białym… bardziej rozrosły i pochylony — a dalej oh!... to Figa ulubiona, której konary cień dawały marzącej dziewicy, figa bez liści, figa bez owoców — figa uschła... ale cicho... ciszej! by niezbudzić dumającej pod figą Maryi — Mary Magdaleny — boć straszną jest zbudzona Marya Magdalena... tam w dali zielone błyszczą łąki, miesiąc ozłaca szumiące zdroje, drzewa otulone mgieł srebrnym puchem, szepczą tajemnice swoje — a dokoła tak pusto — tęskno! — i tęsknota o pierś cieniła serce Maryi Magdaleny jak bluszcze opierścieniły murów tych milczące gruzy — i ściskają boleśnie, boleśniej!
Jeszcze lśni źródło białe, szerokie, rozlało się swobodnie — u brzegu stoi łódź Maryi Magdaleny — lecz nietyka łodzi swej — bo głębie mają cień — cień dawnej — a dzisiejszej Maryi Magdaleny — i w głębie tylko niezajrzała... bo w głębie zajrzawszy połączyłaby się z postacią swoją wołając: a jam piękną!...» Z śmiechem obłąkania. — —
I pospieszyła z arfą swoją w groty grobowe — cicho z stąpała w nie — rzędem leżą jak dawniej kości ojców — tylko Symeona kości przybyły — lecz Marya Magdalena nie śmiała uchylić trumny Sary matki swojej i klękła, śpiewając z arfą w grobach, głosem wielkim:
W ciemności, jakich ciemności nieznają, ukryj się o duszo moja, i w skrzydeł twoich cień otul smętność oblicza twego. ❋
A ty świeć mi tylko, o lampo serca mego. ❋
Albowiem wkoło mnie głucho i dziko. ❋
A ty jak puszcza jesteś o duchu mój. ❋
Arfo anielska moja słonecznej Pani darze. ❋
Umilknij od żałości i w grobach bądź niema. ❋
Bo od wielkiej boleści popękały stróny, które ramionom twoim ponaciągał gromów i lilii Pan. ❋
Aniele wiosny mojej, ukryj twarz twoją w dłonie i nie patrz na mnie. ❋
Bo pociemniały gwiazdy oczom moim. ❋
I wszystkich słońc słoneczność wypala darmo źródło myśli mojej. ❋
Duch mój zna wszystkie anielstwa pieśni i cudów harmonie znajome źrenicy jego. ❋
Ale smutny jest — i wężem obwił go smutek jego. ❋
A przeto w fałd szaty tuli czoło swoje. ❋
Aż go uweseli Pan piorunem swoim, co u ducha wrót. ❋
Na straży usnął w łonie chmur jak lwie szczenie krwawiące zębem matki mleczną pierś. ❋
W czarnej chmurze śpi grom — czarny jak noc — i jak piekła sumienie — czarny bardzo. ❋
Lecz tak czarny jak w smutku swoim bezbrzeżna puszcza duszy mojej. ❋
Tęczo zrodzona z gromu, dziecię burzy ciche — otocz barwami twemi dusze wesołe pacholąt czystych. ❋
A ty o słońce rozgrzej pola, co wschód twój przerażą śniegiem białych czaszek. ❋
W ciemności jakich ciemności nieznają, ukryj się o duszo moja — i w skrzydeł twoich cień otul smętność oblicza twego. ❋
Boleści moja namiętna szalona! dziko wyjąca — z rozkosz cichą rzucam się w objęcie twoje. ❋
Pieśniany krzyku duszy mojej, uleć ptakiem wieczności w niebiosy. ❋
I konaj perła rozbryzniętych fal życia. ❋
Nieskończoności! nieskończoności! witaj. ❋
A ty tylko świeć mi do końca w ciemnościach, o lampo serca mego. ❋
I poszła. — — —
I pocałunku złożyć nieśmiała, ale do arfy usta przykładając, arfę złożyła na trumnie Sary — i rzekła całując trumnę Symeona — oto idę w puszcze, śpijcie spokojnie kości szczęśliwe — a nietknę tej arfy, póki niewstajniesz i niewręczysz mi jej matko moja — a ty niezwrócisz pocałunku ojcze mój... a teraz w puszczę — w puszczę — biada młodości mojej!... A głazy grobów powtarzały biada! a kiedy szła cicho nad groty innych Rodzin Judei, z dołu jaskini słyszała drżące głosy — słabsze to silniejsze, co jak dźwięki arf dwunastu ku niej płynęły — a ona widziała światło przez głazów szczeliny — i każde słowo ustami powtarzała...
Amen! Amen! Amen! chwała mistrzowi naszemu — albowiem zwyciężył noc grobów — chwała jemu na wieki!...
GŁOS PIERWSZY.
Wierzę w Boga ojca wszechmogącego — GŁOS WTÓRY.
I w Jezusa Chrystusa — syna jego jedynego!... |
GŁOS TRZECI.
Który się począł z Ducha świętego — GŁOS CZWARTY
Ukrzyżowan umarł — i pogrzebion — GŁOS PIĄTY.
Wstąpił na niebiosa, GŁOS SZÓSTY.
Z tamtąd przyjdzie! GŁOS SIÓDMY.
Sądzić będzie! GŁOS ÓSMY.
Żywych i umarłych! GŁOS ÓSMY.
Wierzę w ducha Świętego!... GŁOS DZIEWIĄTY.
W święty kościół powszechny. — GŁOS DZIESIĄTY.
W świętych obcowanie! W grzechów odpuszczenie! GŁOS JEDENASTY.
W ciała zmartwychwstanie! GŁOS DWUNASTY.
W żywot wieczny!... CHÓR DWUNASTU GŁOSÓW.
Amen! amen! amen! MARYA MAGDALENA.
Amen!... |
Jeszcze nos — noc głucha w głuchej bezbrzeżnej pustyni — przygniata ziemię ciężarem ciemności swojej — wielka jaskinia tonie w czarnym cieniu — a czerwona zorza przez otwór wpada coraz rumienniej — to krwi koralowym blaskiem — to purpurą wschodu — i pierwsze złote promienie łamie na głazach omszonych — oto krzyż z dwóch gałęzi złożony — pod nim trupia głowa się bieli i grobowo śmieje — a oto na ziemi na łożu z mchu zielonego leży uśpiona — snem aniołów — cudna niewiasta o — snami snów śnisz piękna pustelnico? — włosy twoje okryły cię przed chłodem i wzrokiem poranku fałdy szaty błękitnej od piersi twojej cichą harmonią zlewają się ku ziemi — oczy twoje przymknięte patrzą na świat inny — u nóg twoich dziki lew się rozciągnął ułaskawiony wzrokiem piękności twojej — ale oto wznosi się jej głowa — dziki krzyk orłów pustyni zbudził ją — usta smętnie się uśmiechnęły — zapadłe niebieskie oczy otwarły się z wolna i patrzą w ciemność — a widzą z dala czerwony blask zorzy porannej — noc jeszcze! słońce daleko w pochodzie swoim — ranek pustyni niestrząsnął jeszcze rosy z kwiatów dzikich — ni z piórek ptasząt — ni z listków powoju, co jak wąż spiął się u wchodu na głazach pieczary — i liściem zielonym odbija o szkarłat widomego nieba... ale Marya Magdalena usnąć już niechce — siadła na mchów pościeli — a schylona dumała długo — gdy poranek rozpędzał pierwsze ciemności nocy...
Cierpisz — przebaczasz wieki i na jasnem łonie Młodości!... «woń kwiatka...» strun głos!!! Jaka cisza wśród pieczary!... Gdy myśl sieroca sokoli po niebie Lecę dalej i wyżej — goni myśl szalona Tyś dał potęgę w pokutnej żałobie, A choć ma postać co piękności cudem Biegłam... przez ciemność... i przez ścieżki kręte, Z głębi wyziera — ciałem w wodach zniknął Tam w siebie spójrzyj twą źrenicę smutną Biedny łuczniku? zagnany w pustynie! Wiatry cię chwalą z morza przybłądzone Błyśnie nam błyśnie! błyśnie Panów Panie!... (Wychodzi! z groty.)
|
Cisza wśród puszczy — słońce ukryło się za obłok jasny... a jeden promień jego spływa na ziemię — ale łamie się na liściach drzew schylonych nad Marya Magdalena — dokoła dzikie skały sparły się ramionami, po nich rosną kwiaty i drzewa — ziemia zielona kołysze się falą traw — z których skalne kamieni czoła błyszcza jak z morskich fal. — Pod jednem drzewem na traw pościeli leży w cieniu i ciszy boska postać Maryi, Maryi Magdaleny [2]. Piękniejszaś dziś o samotna pokutnico w drodze ka niebu jak w zgiełku świata... choć bladość powlekła cudnych liców krągłość. — Najpiękniejsza piękność idąca ku piękności wiecznej!... Przed nią zielona gałązka błyszczy rosą w traw fali — słońce przez liści cień zbiega i promieniami całując oświeca i pieści postać niewiasty. — Oto w ciszy leżąca nad księgą Mojżeszowa zadumała się myślą — księga ta jedyny sprzęt, jaki z ojców domu uniosła... i w nią tonie myślą jak w źródło bez dna i wyczerpnięcia…
Z uśmiechem zdziwienia — okiem spuszczonem zagłębia się w tajemnice proroka jakby śniła — z końca jej głowy szata błękitna zlewa się na śnieżne ramiona — i niknąc pod piersią cudną postać ostania — z pod osłony błyszczą niedbale złożona na sobie nogi śnieżne na mchu a z czoła jej tryska myśl jasna — pod brwi łukami igra przeczucie i na usta zbiega uśmiechem w zamyśleniu. — Głowa jej oparta na lewej ręce, co niknie we włosach — a włos złoty spływa na ramię białe i jak zdrój rozlewa się po traw zieleni... na jednej księgi połowie oparła łokieć swej ręki — a z drugiej strony listkami igra wietrzyk nieśmiało — i drugą ręką objęła wtórą księgi połowę — a faliste piersi jej spadając uwisły na kartach księgi, co drżą od rozkoszy czy porannego powiewu? i myślą czystą tonie której balsamem w morze Biblii — a przy niej ta sama łzawnica której balsamem namazać chciała zwłoki mistrza, co zmartwychwstały...
I czytała te słowa proroka.
«A korab unosił się nad falami rozhukanego żywiołu...» I bieży dalej myślą — oderwała ją od księgi i znów na nią padła okiem ale już niżej i czytała znowu:
«A tęcza przymierza weszła na niebie. — A Jehowa przyrzekł, że już potoku niebędzie...»
I znów myśl jej oderwana — leciała skrzydły w dal — choć oczy nad księgą uwisły — a myśl jej była taka: o matko moja Saro! czy prędko ty zmartwychwstaniesz. — Ojcze mój Symonie! czy prędko przebaczysz mi?... lecz kiedykolwiek wstaniesz — wstaniesz! I oczyma czytała dalej — gdy na śnieżnem ramieniu poczuła tknięcie lekkie nito listka upadłego... pełne pieszczoty — nito nieśmiały pocałunek kochanka.... lecz zadrżała nieśmiąc się obejrzeć — bo myślała: może ten anioł, co posilił Agarę — anioł ten pański może stąpił ku mnie... ale — jam niegodna... i podniosła błękitne oczy od księgi, a ujrzała nad sobą cichą śnieżną postać z arfą w dłoni — ujrzała matkę swoja Sarę — której nieznała a jednak przeczuła. — — Matko!!! jękła we łzach, ciągnąc ku niej ramiona... a milcząc i niemogąc dać głosu — bo na to głosu nieznalazła w swej piersi. A twarz Sary była takaż spokojna — jak onego czasu, kiedy anioł wiosny odsłonił ją oczom Maryi — Maryi Magdaleny — w śnieżne śmiertelne odziana płótno, co do stóp spływało — a Marya za sen ją biorąc, tknęła jej szaty — a szata się ruszyła — i tknęła tęsknie swojej arfy — a arfa zagrała rzewnie. To Sara, matka twoja!...
Maryo, Maryo, Maryo Magdaleno!... dziecię serca mego i śmierci mojej — otom żywa i przybyłam oddać ci arfę twoją złożowi na trumnie mojej — znasz ją i śpiewaj do końca oto w chwili, kiedy konał mistrz wołając: «Ojcze! zacoś mnie opuścił!...» kiedy ziemia zadrżała w głębiach głębin swoich i księżyc zaćmił się nad nią — powstali umarli z grobów — i szli do Jeruzalem — i ja powstałam z niemi ze snu śmierci, Maryo Magdaleno — arfa twoja zajęczała «wstań!» i zbudziła mnie — jestem, dać ci wieść o światłości i życiu — jam powstała jako marzyłaś — i jak powstał Emanuel... a z świata przeszłam do twej pustyni! ale ja wrócę w groby ziemi a duch wróci do niego bo tam radość wiekuista, tu zaś walka i tęsknota — ale ja będę znowu z tobą, o dziecię moje — a Symeon ojciec twój dłoń w dłoni postawi Cię przed tron Jehowy — czystą i pokutniczą i dziecię moje!... oto tchnienie, którem życie moje przelewam w Ciebie — byś wiedziała, że ja jestem w tobie — i że ty jesteś — a będziesz choć gwiazdy pogasną!... i tchnęła na nią z głębi piersi — a postać Sary odeszła do Jaskini Maryi, Maryi Magdaleny — a z jaskini otworu błysła światłość i z wolna wyszedł z niej w godowej szacie Symeon — z spokojną jak ongi twarzą — czołem wielkiem, uśmiechem myśli i przebaczenia. — I stanął a wyciągając ramiona swoje błogosławił Maryi Magdalenie. Postać jego miała dawny kształt ziemski dla jej oka — ale była duchem... co czoło jej usty dotykając, rzeki: Maryo, Maryo, Maryo Magdaleno, otoć oddaję pocałunek na trumnie mojej pokutniczo złożony — marzyliśmy tylko zemstę i nią truliśmy się!... witaj Chreścianko! — przyszedłem dać Ci wieść o światłości — uderz w twe stróny, dziecię moje — a dźwięk ich niech usłyszy pustynia — i niebo niech mówi pieśnią twoją… A Marya Magdalena w milczeniu uderza w arfy stróny — głos drży i jako dym całopalny — pieśnią w niebieskie leci kraje — i pieśń głośna ulata jej ustom — a głosowi jej wtórzy chór z daleka:
MARYA MAGDALENA.
Gwiazdo mojej wiary CHÓR NIEWIDOMY.
W świętość powraca, co święte! |
I coraz głośniej grzmi arfa dźwiękami nad grzmot Syonu — drgają strony po strónach — pękła ostatnia. SYMEON I SARA.
Maryo! Maryo Magdaleno! z miłością twą bez granic chwyć się ramiony tego krzyża, co oto stoi w piasek wbity... MARYA MAGDALENA.
Emanuel! (Chwyta, się ramionami krzyża, który odrywa się od ziemi i ulatuje z nią w niebo.)
|
Odtąd potęgą Maryi Magdaleny miłość Tego, co przed wieki był — i będzie, gdy wieków nie będzie — na którego chwałę góry i otchłanie ziemi — i wielkie serca człowiecze śpiewają. O zbawcy milionów cześć! co Zmartwychwstał chórem aniołów otoczon — one siejąc gwiazdy po chmurach nocy — śpiewają: Chwała Jehowie co był przed wiecznością — i po wieczności będzie! i dniowi Chrysta! a ducha dniu gromów nad nie! bo jego początkowi niemasz końca!... chwała mu na paciorku wieków różańca — — na wolności niewolników — na śmiertelnych nieśmiertelności, chwała Jemu! a z nim kochankom jutra, co z bolem oczu szukali miłośnie słońca prawdy!...
«Pokój ludziom dobrej woli!»
DEMON.
(EPILOG DO MARYI MAGDALENY.)
Szatan Ci ojcem — anioł matką Tobie! I górę wzniesie aż w nieba gwieżdżące, A choć ryk piersi twojej rykiem hyeny, Pod stopy wielkiej — idei kolumnie! Czyści i myje raz wtóry — okropnie Ciemność wieczystą’ś cisnął w jej źrenice Porwał na chwilę skąd cicha ostoja — O! w imię ducha! i ojca! i syna!
Tak Pan ci zawsze choć na drodze kaźni KONIEC TRYLOGII.
|
- ↑ Podług Hebrajskiej piosneczki dawnej. —
- ↑ Ta chwila, według myśli Corregia. —
- ↑ Postać Demona pomyślaną jest jako myth ludzkości, ilekroć w pochodzie swoim hu prawdzie, zejdzie z drogi dobru. — I tak, trąd materyalizmu, despotyzm czy terroryzm, cynizm czy ateizm, czy komunizm prywaty, składają się na tego syna Maryi Magdaleny, którą, pod postacią człowieka kusił szatan w purpurze togi Rzymskiej, symbolu przemocy i samolubstwa; Marya wiele zbłądziła, ale więcej kochała — a ztąd z piersi jej trysnął promień ratunku Demonowi, tak, jak z łona Polski walczącej z ciemnością o światłość trysnąć musi messyaniczny promień miłości, który świat z kolei egoizmu na nowo wprowadzi na drogę dobra, wiodącą ku dniom braterstwa ewangelicznego i ku dniowi Parakleta.