<<< Dane tekstu >>>
Autor Helena Staś
Tytuł Marzenie czy Rzeczywistość
Podtytuł Obrazek Polsko-Amerykański
Rozdział IV.
Wydawca W. Dyniewicz
Data wyd. 1907
Druk W. Dyniewicz
Miejsce wyd. Chicago
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
IV.

Aleksy Wołkow po odjeździe Wandy, kontent, że pozbył się głupiej Polki, której miłość wydała mu się zbyt naiwną — wyprawił suty wieczorek.
Podochocony Wołkow przechwalał się, ile całusów dostał od Wandy, a gdy pewien młody doktór, Polak, który szanował niezmiernie Kęszyckich, ujął się za ich honorem, Wołkow bezwstydnie przedstawił list pożegnalny, w którym było całusów bez liku.
Wesoły, bardzo wesoły był tego wieczora Wołkow i pił, a grał w karty hazardowniej niż kiedyindziej.
Zgrawszy się tak, że już nie miał czem płacić, — położył na los szczęścia szpadę i oficerskie epolety. Przegrał. Zwycięzcą był wspomniany doktór. Zabrał jedno i drugie i ulotnił się z zabawy.
Wołkow pił tak zapamiętale, że stracił świadomość wszystkiego, co zaszło. Po niejakim czasie wszczął kłótnię z jednym z towarzyszy, a chcąc sobie w niej pomódz czynnie, sięgnął po szpadę, a nie znalazłszy jej, zrobił taką awanturę, że przechodzący patrol zabrał go do aresztu.
Po rozpatrzeniu sprawy zasądzono go na dłuższy czas do więzienia.
Ponieważ Kęszyckich w Kaliszu nie było, cała ta sprawa nabrała jeszcze większego rozgłosu i tak tamtejsze pismo, jak i cała publika pozwalała sobie na ich rachunek rozmaitych plotek i dowcipów.
W czasie, gdy Wanda złamała serce rodzicom i zatruła im spokój na zawsze — z przeświadczeniem, że robi to dla ducha postępu — cały Kalisz bawił się jej kosztem, szydząc z niej niemiłosiernie.
Powróciwszy do Kalisza, stanęła u przyjaciółki Mani, mając zamiar tymczasem, zanim Wołkow stałe kroki przedsięweźmie, przyjąć miejsce nauczycielki. Mania była echem Wandy, to też Wanda liczyła na jej pomoc w każdym razie. Przeliczyła się biedaczka, a raczej nie doliczyła — rodziców Mani. Ci ostatni bez ogródek wypowiedzieli jej swój dom.
Na zapytanie dlaczego nie pojechała z rodzicami — odpowiedziała, że rozmyśliła się; dodała przytem, iż potrafi na siebie zapracować i sobą pokierować, będzie więc starała się tu o jakie miejsce, bo nie miała chęci wyjazdu do Ameryki. Rodzice Mani domyślali się, co spowodowało wyjazd Kęszyckich, to też obawiając się, aby zły przykład nie udzielił się córce, bez ceremonii kazali się Wandzie wynosić.
Mania pokryjomu poinformowała ją o wszystkiem, co w jej nieobecności zaszło i biedna, zbłąkana dziewczyna, słysząc to, czemprędzej ze wstydem Kalisz opuszczała.
Nie było za czem czekać. Wołkow był w więzieniu i choć starała się bronić go przed sobą, czuła, że hańba więzienia rozdzieliła ich na zawsze. Była jeszcze w niej odrobina szlachetnej dumy.
Zaczęła też pojmować, że źle zrobiła. Żal ją zdjął za rodzicami; skrucha zapukała do duszy i tę Wanda umyśliła przyjąć, jako swoją wybawicielkę.
Matka jej miała brata księdzem niedaleko Radomia — tam postanowiła się udać, a znając dobry, szlachetny charakter wuja, spodziewała się skruchą wyjednać sobie jego przebaczenie, a przez niego pojednanie z rodzicami.
Stało się, jak przewidywała. Ksiądz, wuj, słysząc całą historyę i widząc łzy skruchy w jej oczach, — przycisnął ją do serca, kazał się modlić, obiecał sam westchnąć do nieba i mieć nadzieję, że wszystko złoży się na lepsze.
Zdziwił się bardzo, że siostra wyjechała do Ameryki; trochę mu było przykro, że go nie zawiadomiła, ani o modlitwę prosiła, lecz będąc rozumnym dobrego serca człowiekiem, wnet sobie wyperswadował, jako w podobnych okolicznościach pewno i bolało zanadto i wstydziła się pisać.
Zamyślił się też wielce.
Już od roku nosił się z zamiarem wyjazdu do Ameryki, lecz tak jakoś schodziło, teraz całe to zdarzenie zdawało mu się wskazówką drogi.
Bo i cóż on tu z tą dziewczyną zrobi? — myślał sobie — reputacyę ma zepsutą, starzy się tam zatrują na śmierć — tu stąd ślad ich odnaleźć będzie trudno, bo dotknięci hańbą córki, może i wieści o sobie nie dadzą. Najlepiej więc zabrać z sobą Wandę i jechać z nią do Ameryki.
Myśl ta wydała mu się kotwicą ratunku, to też nie namyślając się długo, udał się ksiądz Borecki po pozwolenie i potrzebne papiery do biskupa. Po załatwieniu wszelkich formalności i pożegnaniu swych parafian, wybrał się z siostrzenicą w drogę.
Nie chcąc przyczyniać jej upokarzających wspomnień — jechał na Bremen.
Ceniła wielce tę szlachetność Wanda i z całą ufnością oddawała się pod jego opiekę. Starała się też odgadnąć każdą jego myśl i życzenie.
Ksiądz Borecki liczył już lat 54, znał więc naturę ludzką na wskróś, będąc przytem człowiekiem dobrego serca, wiedział gdzie i jak goić rany duszy. Słuchała Wanda z wielkiem zajęciem jego nauk, i tak się niemi przejmowała, że zapomniana od lat kilku modlitwa znalazła się na jej ustach.
Czasami jednak, gdy dawniejsze mrzonki wracały, krytykowała go w duchu, to znów zawstydzona, strofowała się za to. Wyzbyła się trochę dawniejszego uporu, bez krytyki wszakże obejść się nie mogła. Szanowała wuja, ceniła jego prostą drogę, chciałaby ją była widzieć oświetloną chwiejącem światłem spaczonych swoich idei.
Pomimo szlachetnego, świątobliwego wpływu, jaki na nią wywierał ksiądz Borecki, pomimo, że przyznawała mu wielkość ducha, poddać się zupełnie jego sterowi nie chciała, ani myślała.
W takim była nastroju, gdy przybyli do Nowego Yorku.
Ksiądz umieścił Wandę u jakiejś polskiej familii — podał ogłoszenie do gazet, poszukując Kęszyckich, a sam wybrał się do stanu Michigan, dokąd miał polecające listy. W krótkim czasie miał parafijkę na farmach, a że o Kęszyckich żadnej jeszcze wieści nie było, sprowadził Wandę do siebie.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Helena Staś.