Marzenie czy Rzeczywistość/III
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Marzenie czy Rzeczywistość |
Podtytuł | Obrazek Polsko-Amerykański |
Rozdział | III. |
Wydawca | W. Dyniewicz |
Data wyd. | 1907 |
Druk | W. Dyniewicz |
Miejsce wyd. | Chicago |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
W ostatnich dniach czerwca pociąg, pędzący z Ostrowa do Berlina, wiezie rodzinę Kęszyckich. Milczą, każde zajęte własnymi myślami. Starzy siedzą przygnębieni, smutni, pobledli, jakby życie z nich uciekało...
Bo też nie inaczej!...
Oni tak kochali ten drogi polski kraj — zrośli się z nim — z jego bólem i nadziejami. Rozpadła wielkość ukochanego kraju żyła w ich duszach i odzywała się marzeniem lepszej przyszłości.
Czy wypadło im porzucać Matkę-Ojczyznę dla osobistych celów? Lecz przecież, te osobiste mają łączność z ogólnymi, a więc — nie mogli inaczej postąpić. Wiedzą, że zrobili to dla własnego i ogólnego dobra, a jednak tak boli — tak bardzo boli zostawić wszystko, co się tak bardzo kochało.
Patrząc na okolicę Wielkopolski, gdzie właśnie przejeżdżali, było im jakoby żegnali własną kolebkę narodu, jego rozwoju, potęgi — serca zadrgały im żywiej i ozwały się bólem serdecznym. Po raz ostatni żegnali Matkę-Ojczyznę, po raz ostatni żegnali kolebkę, która wykołysała wieków pokolenia...
Gdy dojeżdżali do Berlina, czuli, że dusze pozostawili za sobą...
Inną była myśl Wandy. W początku podróży nie czuła nic — nie potrafiła z bieżących wypadków zdać sobie sprawy; powoli przychodziła świadomość, a z nią powstawał bunt przeciw rodzicom.
Jak mogli rządzić nią i kierować podług własnej woli, mówiła w duchu do siebie, czyż jej zdanie, jej wola nic tu nie znaczy? Czyż jest niewolnicą średniowiecznych przesądów?...
Dlaczego musiała się ugiąć, by zadowolnić ich zacofane pojęcia? Ona, zwolenniczka postępu!....
Dla czegóż nie stawiła im oporu! Może byliby się dali przekonać.
W miarę jak podobne myśli się mnożyły — opór w niej rósł; więc już w następnym pociągu, który wiózł ich do Hamburga, Wanda wyrzuciła rodzicom, że, postępując nietaktownie, niszczą jej spokój i szczęście na zawsze.
— Wieziecie mnie — mówiła — jako ofiarę swoich uprzedzeń; nie ręczę, czy miłość, jaką w mem sercu dla was czuję, nie zamieni się w zimną obojętność lub gorzej.
Państwo Kęszyccy, pojmując burzę, jaka obecnie musiała szaleć w jej sercu, rzucili kilka łagodnych słów, poczem przymkli oczy, udając drzymkę. Nie chcieli jej draźnić, a sądzili, że w spokoju najlepiej przyjdzie do równowagi.
W duszy Wandy istotnie szalała burza. Nie mogła opanować namiętnego pociągu serca, który jak huragan niósł jej zniszczenie, a podniecany zboczonymi ideami, wzbierał buntem jak fale rozhukanej rzeki.
Nie przechodziło znów przez jej myśl, ona nie będzie dłużej posłusznem dzieckiem... powolnem narzędziem... ona chce rządzić sama sobą! Nie będzie żyła dla zbutwiałych przesądów przeszłości, lecz postanowi krok naprzód! Da przykład przyszłości!
Postanowiła więcej z rodzicami o tem nie mówić, lecz działać na własną rękę i na własną odpowiedzialność.
Wanda od pierwszego spotkania Wołkowa na wieczorku u aptekarzów B. pokochała go; widziała też, że zrobiła na nim wrażenie. Po kilku zabawach i spotkaniach się tu i owdzie, Wołkow wyznał jej swą miłość. Wanda nie ukrywała, że go kocha, w obec rodziców jednakże nie wiedziała, jak się zachować, gdyż Wołkow nie mówił z nią nigdy o ślubnym związku. Dopiero krótko przed odjazdem oświadczył jej, że miał stałe zamiary i pragnął ją posiąść za żonę.
Wśród chaosu, wywołanego zbieraniem i pakowaniem rzeczy, Wanda nie miała czasu brać pod rozwagę jego wyznania. Dopiero teraz, w miarę oddalenia się od ukochanego człowieka, rosło i potęgowało się ono w wyobraźni dziewczęcia, ciągnąc swą mocą na dno przepaści, jak kamień uwiązany u szyi topielca.
Wyrzucała sobie gorzko, że nie oparła się rodzicom i bądź co bądź postanowiła złe naprawić.
W Hamburgu Kęszyccy czekali tylko dzień jeden. Okręt, na który bilety mieli kupione, odchodził drugiego dnia rano. Kontenci byli z tego, po gwałtownem bowiem wystąpieniu Wandy, pragnęli już jak najprędzej odbić od brzegu.
Gdy na drugi dzień ulokowali się na okręcie, jakoś lżej im się zrobiło, tem więcej, że i Wanda jakoś się ożywiła, okazując to szczerem zajęciem się rodzicami, ich pakunkami i wogóle wszystkiem, co się do nich odnosiło.
Wanda miała dobre wykształcenie i znała doskonale kilka języków; w drodze znajomość ta przydała się jej bardzo.
Po rozejrzeniu się w kajucie Wanda zrobiła uwagę, że drobne pakunki lepiej by było mieć pod ręką, poszła przeto się dowiedzieć, czy nie można by ich było dostać.
Długo jakoś bawiła; słysząc, że okręt daje sygnał odejścia, Kęszycki zaniepokojony wyszedł na pokład, by się przekonać, czy się jej co złego nie stało.
Nie znalazł jej nigdzie.
Zrozpaczony wrócił do kajuty; żonę zastał zemdloną z zaciśniętym w ręku listem; zanim przyprowadził ją do przytomności, okręt już pruł fale wody. Po otrzeźwieniu pani Kęszycka objaśniła, że sięgając do koszyczka po święconą wodę, by się nią przeżegnać na drogę, znalazła w nim list Wandzi.
Wanda pisała, że nie może zdobyć się na zburzenie własnego szczęścia, opuszcza więc rodziców i pokieruje się w świecie własnemi siłami. Prosiła, by jej przebaczyli, zapewniając, że nawet przy boku Wołkowa nie zapomni o nich.
— Nędznica! — krzyknął z boleścią po przeczytaniu tych kilku wierszy, Kęszycki — hańbę ściąga na nieskalane imię nasze. Z rozdartą duszą, wstydem i upokorzeniem jedziemy do obcej ziemi. Oby wolny duch Ameryki dał nam zapomnienie hańby naszego dziecka.
Oby wolny duch Ameryki owionął nas swem tchnieniem i dał nam zapomnienie bólu, wywiezionego z ziemi ojców.
Wando nie usłyszysz nigdy o twym ojcu!
Pani Kęszycka, obawiając się, by w przystępie rozpaczy nie rzucił przekleństwa na córkę — wyjęła krzyżyk z torebki, a trzymając go przed mężem, mówiła:
— Ten umierał opuszczony od wszystkich, a mimo to przebaczał.
Opamiętał się zbolały ojciec, padł na kolana i wśród łkań powtarzał:
— O Jezu! Jezu! Jezu! zmiłuj się nad nami!
Wtórowała mu w tem żona, a okręt płynął dalej... i dalej... uwożąc zbolałych od wszystkiego, co tak bardzo drogiem im było.
Okręt płynął, zbliżając się do wolnej ziemi Washingtona, która czeka zawsze z otwartemi ramionami, by na łono swoje przyjmować smutnych i strapionych i dać im ulgę w balsamie wolności.