Matka (Gorki, 1946)/Część pierwsza/XXII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Matka |
Wydawca | Spółdzielnia Wydawnicza "Książka" |
Data wyd. | 1946 |
Druk | Zakłady Graficzne "Książka" |
Miejsce wyd. | Łódź |
Tłumacz | Halina Górska |
Tytuł orygin. | Мать |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
Pewnego razu, w święto, matka przyszła ze sklepiku, otworzyła drzwi i stanęła w progu, oblana nagłą radością jak ciepłym letnim deszczem: w pokoju dźwięczał mocny głos Pawła.
— Otóż i ona! — zawołał chachoł.
Matka widziała, jak gwałtownie odwrócił się Paweł. Jego oczy zapłonęły uczuciem, które zapowiadało dla niej coś wielkiego i nowego.
— Przyszedł i... jest w domu... — wybełkotała i, zaskoczona niespodzianką, zmieszana, usiadła.
Nachylił silę nad nią. Był blady, w kątach jego oczu błyszczały drobne, jasne łzy, usta drżały. Chwilę milczał i matka patrzyła na niego także w milczeniu.
Chachoł, cicho poświstując, przeszedł mimo nich, ze spuszczoną głową, i wyszedł na podwórze.
— Dziękuję, mamo! — głębokim, niskim głosem powiedział Paweł ściskając jej rękę drżącymi palcami. — dziękuję, kochanie!
Radośnie wstrząśnięta wyrazem twarzy i dźwiękiem głosu syna, gładziła jego głowę i, wstrzymując bicie serca, powtarzała cicho:
— Bóg z tobą! Za co?
— Za to, że pomagasz wielkiemu naszemu dziełu, dziękuję! — odpowiedział. — Kiedy człowiek może nazwać swoją matkę matką i z ducha — rzadkie to szczęście!
Matka chłonąc chciwie otwartym sercem jego słowa, w milczeniu rozkoszowała się synem. Stał przed nią taki promienny i bliski.
— Widziałem, mamo, że wiele rzeczy boleśnie raniło ci serce, że ci trudno. Myślałem, że nigdy nie pogodzisz się z nami, nie uznasz naszych myśli za swoje, że będziesz w milczeniu cierpiała, jak cierpiałaś całe życie. To było ciężkie dla mnie!...
— Jędruś dużo rzeczy pomógł mi zrozumieć — przerwała mu.
— Opowiadał mi o tobie! — śmiejąc się powiedział Paweł.
— I Jegor także. To mój swojak. Jędruś mnie nawet czytać chciał uczyć.
— A ty — wstydziłaś silę i sama w tajemnicy zaczęłaś się uczyć.
— Już podpatrzył! — wykrzyknęła zmieszana matka. I zaniepokojona nadmiarem radości napełniającej jej serce, zaproponowała Pawłowi:
— Trzeba go zawołać! Umyślnie odszedł, żeby nie przeszkadzać. On — nie ma matki...
— Andrzej! — krzyknął Paweł otwierając drzwi do sieni — gdzie jesteś?
— Tutaj. Chcę drzewa narąbać.
— Chodź tu!
Ale Andrzej przyszedł nie od razu, a wszedłszy nareszcie do kuchni, zauważył po gospodarsku:
— Trzeba powiedzieć Mikołajowi, żeby drzewa przywiózł — mało już mamy drzewa. Widzicie, mateńko, jak Paweł wygląda? Zamiast tego, żeby karać buntowników, władze odkarmiają ich tylko...
Matka roześmiała się. Serce zamierało w niej jeszcze ze szczęścia, była pijana radością, ale jednocześnie budziła się w niej ostrożność skąpca. Chciała widzieć syna tak spokojnego, jak zawsze: było jej zbyt dobrze i pragnęła złożyć tę pierwszą wielką radość swego życia w głębi serca, ukryć ją w nim, by zachowała się tam tak żywa i silna, jak przyszła. I obawiając się stracić z niej coś, śpieszyła ukryć ją, jak łowca ptaków, który przypadkiem złapał rzadkiego ptaka.
— Siadajmy do obiadu! Ty, Pawełku, nie jadłeś pewnie jeszcze — zaproponowała krzątając się.
— Nie. Dowiedziałem się wczoraj od dozorcy, że postanowiono mnie wypuścić. Nie mogłem ani pić, ani jeść...
— Pierwszego spotkałem tutaj starego Sizowa — opowiadał Paweł. — Zobaczywszy mnie, przeszedł na drugą stronę, wita się. Mówię mu — wy teraz ostrożnie ze mną, jestem człowiekiem niebezpiecznym i znajduję się pod dozorem policji. Nic nie szkodzi — mówi. I wiesz, jak zapytał o siostrzeńca? Jak tam — mówi — Fedzia? Czy dobrze się sprawował? Co to znaczy — dobrze się sprawować w więzieniu? No — powiada — czy nie mówił czegoś niepotrzebnego, nie wypaplał czegoś przeciw towarzyszom? A kiedy odpowiedziałem, że Fedzia jest uczciwym i mądrym człowiekiem, pogładził brodę i dumnie oświadczył — my, Sizowowie, złych ludzi w swojej rodzinie nie mamy!
— To stary z głową! — powiedział chachoł kiwając głową. — Rozmawiamy z nim często — dobry chłop. Czy prędko wypuszczą Fedzię?
— Myślę, że wszystkich wypuszczą — Nie mają w ręku nic, prócz zeznań Isaja, a cóż on mógł powiedzieć?
Matka chodziła tam i z powrotem i patrzyła na syna, Andrzej słuchając jego opowiadań, stał przy oknie założywszy ręce w tył. Paweł chodził po pokoju. Odrosła mu broda i miękkie, delikatne włosy wiły się na policzkach zmiękczając śniadość jego twarzy.
— Siadajcie — poprosiła matka stawiając na stole gorącą strawę.
Przy obiedzie Andrzej opowiedział o Rybinie. Gdy skończył, Paweł zawołał z żalem:
— Gdybym był w domu, nie puściłbym go! Co on zabrał ze sobą? Uczucie wielkiego buntu i — zamęt w głowie.
— No — powiedział chachoł uśmiechając się — gdy człowiek ma czterdzieści lat i długo borykał się w sobie z różnymi myślami — trudno go przerobić...
Wywiązał się jeden z tych sporów, gdy ludzie zaczynali mówić słowami niezrozumiałymi dla matki. Skończyli już jeść, ale ciągle jeszcze obsypywali się wzajemnie gradem mądrych, wymyślnych słów. Czasem mówili coś zrozmialszego.
— Powinniśmy iść naszą drogą i ani na krok nie zbaczać z niej! — twardo powiedział Paweł.
— I natknąć się na tej drodze na kilkadziesiąt milionów ludzi, którzy powitają nas jak wrogów...
Matka przysłuchiwała się ich sporowi i rozumiała, że Paweł nie lubi chłopów, a chachoł występuje w ich obronie dowodząc, że i chłopów trzeba uczyć dobra. Matka lepiej rozumiała Andrzeja i wydawało się jej, że to on ma słuszność, ale gdy mówił Paweł, wytężała całą uwagę i, wstrzymując oddech, czekała odpowiedzi syna, żeby jak najprędzej dowiedzieć się, czy nie obraził go chachoł!... Ale krzyczeli na siebie nie obrażając się...
Czasem matka pytała syna:
— Czy to aby tak, Pawełku?
Odpowiadał uśmiechając się:
— Tak!
— Szanowny pan — z uprzejmą zjadliwością mówił chachoł — podjadł sobie do syta, ale źle przeżuł i kawałeczek utknął w gardle wielmożnemu panu. Może przepłucze pan sobie gardziołko?
— Nie wygłupiaj się! — poradził mu Paweł.
— Ależ ja — jak na żałobnym nabożeństwie!
Matka śmiała się cicho kiwając głową.