Matka (Gorki, 1946)/Część pierwsza/XXIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Maksim Gorki
Tytuł Matka
Wydawca Spółdzielnia Wydawnicza "Książka"
Data wyd. 1946
Druk Zakłady Graficzne "Książka"
Miejsce wyd. Łódź
Tłumacz Halina Górska
Tytuł orygin. Мать
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXIII

Zbliżała się wiosna, topniał śnieg obnażając brud i sadzę ukrytą w swojej głębi. Z każdym dniem brud i błoto uporczywiej rzucały się w oczy, cała osada wydawała się odziana w łachmany, nieumyta. Za dnia kapało z dachów, topniał śnieg, szare ściany domów pociły się i dymiły, a w nocy wszędzie bielały niewyraźnie lodowe sopelki. Coraz częściej na niebie ukazywało się słońce i śmielej szemrały spływające ku bagnom strumienie.
Przygotowywano się do obchodu Pierwszego Maja.
Po fabryce i osadzie fruwały odezwy, wyjaśniające znaczenie tego święta, i nawet nietknięta propagandą młodzież mówiła czytając je:
— Trzeba to urządzić!
Wiesowszczikow uśmiechając się ponuro wołał:
— Czas już! Dosyć tej zabawy w chowanego!
Cieszył się Fedzia Mazin. Wychudł bardzo, a nerwowe trzepotanie jego ruchów i słów czyniło go podobnym do skowronka w klatce. Towarzyszył mu zawsze milczący i zbyt poważny na swój wiek Jakub Somow, pracujący teraz w mieście. Samojłow, który jeszcze bardziej wyrudział w więzieniu, Wasyli Gusiew, Bukin, Dragunow i jeszcze niektórzy dowodzili konieczności pójścia z bronią, ale Paweł, Andrzej, Somow i inni nie zgadzali się z nimi.
Przyszedł Jegor, jak zawsze zmęczony, spotniały, zadyszany, i żartował:
— Praca nad zmianą istniejącego ustroju jest wielką pracą, towarzysze, ale żeby miała większe widoki powodzenia, muszę kupić sobie nowe buty! — mówił wskazując na swoje porwane i mokre trzewiki. — Kalosze porwały mi się także nieuleczalnie i każdego dnia przemaczam sobie nogi. Nie chcę przejechać się do wnętrza ziemi, zanim nie wyrzekniemy się publicznie starego świata i dlatego proponuję odrzucić wniosek towarzysza Samojłowa o zbrojnej demonstracji, a natomiast uzbroić mnie w parę mocnych butów, albowiem jestem głęboko przekonany, że będzie to pożyteczniejsze dla tryumfu socjalizmu, niż największe nawet mordobicie!...
Tym samym wyszukanym językiem opowiadał robotnikom o tym, jak w różnych krajach lud starał się ulżyć swojej doli. Matka lubiła go słuchać i wyniosła z jego przemówień szczególne wrażenie: najchytrzejszymi wrogami ludu, którzy go najczęściej i najokrutniej oszukiwali, były maleńkie człowieczki, pyzate, o czerwonych pyskach, niegodziwe, chciwe, chytre i okrutne. Gdy było im ciężko pod władzą cesarzy, podjudzali lud przeciw władzy carskiej, ale kiedy lud powstawał i odbierał władzę z rąk królewskich, człowieczki podstępnie przywłaszczali ją sobie, zaganiali lud do nor, a jeśli przeciwstawiał się im — wybijali go setkami i tysiącami.
Pewnego razu zebrawszy się na odwagę, opowiedziała mu o tym obrazie, który wytworzyła sobie z jego opowiadań, i — zapytała:
— Czy to tak, Jegorze Iwanowiczu?
Jegor śmiał się wywracając oczy, dusił się, rozcierał pierś rękami.
— Zaprawdę tak, mamusiu! Schwyciliście za rogi byka historii! Na tym żółciutkim tle są pewne ornamenty, to jest wyszywanki, ale nie zmieniają one istoty rzeczy! Rzeczywiście te tłuściutkie człowieczki, to główni winowajcy i najbardziej jadowite owady kąsające lud. Francuzi udatnie nazwali ich — burżua. Zapamiętajcie, mamusiu — burżuja. Gryzą one nas, gryzą i wysysają...
— Bogaci, czy tak? — zapytała matka.
— Otóż to właśnie! W tym leży ich nieszczęście. Jeśli, widzicie, do pożywienia dziecka dodawać po odrobinie miedzi, to to wstrzymuje wzrost jego kości, i dziecko staje się karzełkiem, a jeżeli truć człowieka złotem — dusza jego robi się maleńka, martwa i szara, zupełnie jak gumowa piłeczka za pięć groszy.
Pewnego razu mówiąc o Jegorze, Paweł powiedział:
— Wiesz, Andrzeju, najwięcej żartują ci ludzie, w których serce płacze...
Chachoł pomilczał, po czym przymrużywszy oczy, odpowiedział:
— Gdybyś miał słuszność, cała Rosja umierałaby ze śmiechu...
Znowu zjawiła się Natasza. Natasza także siedziała w więzieniu, gdzieś w innym mieście, ale to nie zmieniło jej. Matka zauważyła, że przy niej chachoł stawał się weselszy, sypał żartami, zaczepiał wszystkich z właściwą sobie czułą zjadliwością wzbudzając w niej śmiech. Ale gdy odchodziła zaczynał smutnie gwizdać swoje nie kończące się pieśni i długo chodził po pokoju jednostajnie szurając nogami.
Często przybiegała Sasza, zawsze zachmurzona i śpiesząca się dokądś i coraz bardziej czegoś kanciasta i szorstka.
Pewnego razu Paweł odprowadzając ją wyszedł do sieni i nie zamknął za sobą drzwi; matka usłyszała ich rozmowę:
— To wy będziecie nieść sztandar?
— Ja.
— Czy to postanowione?
— Tak. Mam do tego prawo.
— Znowu więzienie?!
Paweł milczał.
— Czy nie moglibyście... — zaczęła i urwała.
— Co? — zapytał Paweł.
— Ustąpić komu innemu...
— Nie! — powiedział stanowczo.
— Pomyślcie — macie taki wpływ, kochają was!... Wy i Nachodka jesteście na czele tutaj — ile możecie zrobić w osadzie — pomyślcie! A przecież za to ześlą was daleko i na długo!.
Matce wydało się, że w głosie dziewczyny brzmią dobrze znane jej uczucia — smutek i strach. I słowa Saszy padały na jej serce jak wielkie krople lodowatej wody.
— Nie, zdecydowałem się już! — powiedział Paweł. — I nie wyrzeknę się tego za nic.
— Nawet, jeśli ja będę prosić?...
Paweł zaczął nagle mówić prędko i jakoś szczególnie surowo:
— Wy nie powinniście tak mówić! Co wam? Wam nie wolno!. Jestem człowiekiem! — powiedziała cicho.
— Dobrym człowiekiem! — tak samo cicho, ale jakoś osobliwie, jakby dusząc się, powiedział Paweł. — Człowiekiem, który jest mi drogi, i dlatego... dlatego nie trzeba tak mówić...
— Żegnaj!... — odezwała się dziewczyna.
Po stuku jej obcasów matka poznała, że odeszła prędko, prawie pobiegła. Paweł wyszedł za nią na podwórze.
Ciężki, dławiący strach ścisnął serce matki. Nie zrozumiała o czym mówili, ale czuła, że czeka ją cierpienie.
— Co on chce zrobić?
Paweł wrócił razem z Andrzejem; chachoł mówił kiwając głową:
— Ech! Isaj, Isaj! Co z nim począć?
— Trzeba mu poradzić, żeby zaprzestał swoich knowań! — pochmurnie powiedział Paweł.
— Pawełku, co ty chcesz zrobić? — zapytała matka spuszczając głowę.
— Kiedy? Teraz?
— Pierwszego... Pierwszego Maja.
— Aha! — wykrzyknął Paweł. I zniżając głos: — Będę niósł nasz sztandar. Pójdę z nim na czele wszystkich. Za to posadzą mnie pewnie znowu do więzienia.
Oczy zapiekły matkę, w ustach poczuła nieprzyjemną suchość. Paweł wziął jej rękę, pogładził.
— Zrozum, że to potrzebne!
— Ja przecież nic nie mówię! — powiedziała powoli podnosząc głowę. Ale kiedy oczy jej spotkały się z upartym blaskiem jego spojrzenia, spuściła ją znowu.
Puścił jej rękę, westchnął i powiedział z wyrzutem:
— Nie martwić się powinnaś, ale cieszyć. Kiedyż będą matki, które nawet na śmierć poślą swoje dzieci z radością?...
— Hop! Hop! — mruknął chachoł. — Pojechał pan zakasawszy kaftan!...
— Czy ja coś mówię? — powtórzyła matka. — Ja ci nie przeszkadzam przecież. A jeżeli mi ciebie żal, to już takie nasze matczyne...
Odwrócił się od niej i usłyszała jego szorstkie, ostre słowa:
— Jest miłość, która przeszkadza człowiekowi żyć...
Matka wzdrygnęła się. Lękała się, że Paweł powie jeszcze coś odtrącającego serce, i szybko przerwała mu:
— Nie trzeba, Pawełku! Ja rozumiem — inaczej nie możesz — dla towarzyszy...
— Nie! — powiedział Paweł. — Ja — dla siebie.
W drzwiach stanął Andrzej. Był wyższy niż drzwi i teraz stojąc w nich jak w bramie, musiał dziwacznie podgiąć kolana opierając się jednym ramieniem o framugę, a drugie ramię, szyję i głowę wystawiając naprzód.
— Dość już tej gadaniny, mój panie! — powiedział ponuro zatrzymując na twarzy Pawła swoje wypukłe oczy. Był podobny do jaszczurki w szczelinie skalnej.
Matce chciało się rozpłakać. Nie chcąc, żeby syn widział jej łzy, zamruczała nagle:
— Ach, Boże mój! Zapomniałam...
I wyszła do sieni. Tam wetknęła głowę w kąt i dała folgę łzom swojej krzywdy. Płakała w milczeniu, bezdźwięcznie, słabnąc od łez, jak gdyby razem z nimi upływała krew jej serca.
Przez uchylone drzwi dochodziły do niej głuche odgłosy ich sporu.
— Ty co — zachwycasz się sobą męcząc matkę? — pytał chachoł.
— Nie masz prawa tak mówić! — krzyknął Paweł.
— Dobry byłby ze mnie przyjaciel, gdybym milczał widząc twoje głupie, koźlęce podskoki! Czy wiesz chociaż, po coś to powiedział?
— Trzeba zawsze mówić twardo i tak, i nie!
— Jej?
— Wszystkim! Nie chcę ani miłości, ani przyjaźni, która czepia się nóg, zatrzymuje...
— Bohater! Wytrzyj nos! Wytrzyj i — idź powiedzieć to wszystko Saszeńce. Jej trzeba to było powiedzieć...
— Powiedziałem!
— Tak? Kłamiesz! Do niej mówiłeś łagodnie, do niej mówiłeś czule, nie słyszałem, ale — wiem! Ale przed matką rozpuściłeś ogon jak paw... bohater! Zrozum, koźlaku, że twoje bohaterstwo nie warte jest grosza!
Własowa zaczęła prędko ścierać łzy z policzków. Przestraszyła się, że chachoł obrazi Pawła, pośpiesznie otworzyła drzwi, weszła do kuchni i, drżąca jeszcze, pełna rozpaczy i strachu, odezwała się głośno:
— Uch, zimno! A — wiosna przecie....
Zakrzątała się w kuchni przesuwając bez celu różne rzeczy z miejsca na miejsce i starając się zagłuszyć zniżone głosy w pokoju.
— Wszystko się zmieniło — ciągnęła dalej jeszcze głośniej — ludzie stali się gorętsi, a pogoda chłodniejsza. Bywało w tym czasie ciepło takie, niebo jasne, słońce...
W pokoju umilkło. Zatrzymała się pośrodku kuchni, w oczekiwaniu.
— Słyszałeś? — rozległo się ciche pytanie Andrzeja. — To trzeba zrozumieć, do diabła! Tu jest większe bogactwo niż w tobie.
— Napijecie się herbatki? — spytała drżącym głosem. I nie czekając odpowiedzi zawołała, żeby ukryć to drżenie:
— Co to jest, że tak zmarzłam!
Paweł wyszedł do niej powoli. Patrzył spode łba, z zawstydzonym uśmiechem na drżących ustach.
— Przebacz mi, mamo! Smarkacz jeszcze ze mnie! Głupiec! — powiedział cicho.
— Nie odtrącaj mnie! — krzyknęła przytulając jego głowę do piersi. — Nie mów nic! Bóg z tobą — twoje życie to twoja sprawa! Ale nie rań mi serca! Czy może matka nie żałować? Nie może! Wszystkich mi żal! Wszyscyście dla mnie jak rodzeni, wszyscy — zasługujecie... Kto was pożałuje, prócz mnie?... Idziesz, za tobą inni. Wszystko rzucili, poszli... Pawełku!
W piersiach jej trzepotała wielka, gorąca myśl i uskrzydlała jej serce uczuciem natchnionej, bolesnej radości. Matka nie umiała jednak znaleźć słów i w męce swojej niemoty machała ręką i patrzyła w twarz syna oczyma płonącymi wyrazistym, ostrym bólem...
— Już dobrze, mamo! Wybacz... Przecież widzę! — wyjąkał spuszczając głowę. I rzuciwszy jej przelotne spojrzenie, dorzucił z uśmiechem odwracając głowę, zawstydzony, ale szczęśliwy:
— Nie zapomnę tego nigdy — daję słowo!
Odsunęła go od siebie i, zaglądając do pokoju, powiedziała do Andrzeja z czułą prośbą:
— Jędrusiu! Nie krzyczcie na niego! Wy, naturalnie, jesteście starsi, ale...
Chachoł stał, odwrócony do niej plecami. Nie poruszył się, tylko dziwacznie i śmiesznie zaryczał:
— U! U! U! Będę wrzeszczeć na niego! I bić będę także!
Szła ku niemu powoli, z wyciągniętą ręką.
— Najlepszy mój człowieku... — mówiła.
Chachoł odwrócił się, spuścił głowę jak byk i, ścisnąwszy za plecami ręce, przeszedł obok niej do kuchni. Stamtąd odezwał się jego ponuro kpiący głos:
— Zabieraj się stąd, Paweł, żebym ci głowy nie odgryzł! Nie bójcie się, mateńko, ja tylko tak żartuję! Postawię samowar. Tak! Ależ drzewo macie... Mokre, diabła warte!
Zamilkł. Gdy matka weszła do kuchni, siedział na podłodze dmuchając w samowar. Nie patrząc na nią, chachoł zaczął znowu:
— Nie bójcie się — nie dotknę go! Jestem miękki jak parzona rzepa! I ja... Ej ty, bohaterze, nie słuchaj! — I ja kocham go przecież! Tylko nie lubię — jego nowej kamizelki... On, widzicie, włożył nową kamizelkę, która bardzo mu się podoba. Chodzi więc nadęty, brzuch wysuwa i rozpycha wszystkich: popatrzcie, jaką mam kamizelkę! Kamizelka jest ładna — to prawda, ale — po co rozpychać się? I tak jest dość ciasno.
Paweł uśmiechnął się i zapytał:
— Czy długo jeszcze będziesz gderał? Dałeś mi już lanie, więc — dosyć chyba?
Chachoł siedział na podłodze z nogami wyciągniętymi po obydwu stronach samowaru i — przyglądał mu się pilnie. Matka stała przy drzwiach. Oczy jej z łagodnym smutkiem zatrzymały się na okrągłym karku Andrzeja i jego długiej, zgiętej szyi. Chachoł odrzucił w tył tułów opierając się rękoma o podłogę, spojrzał na matkę i syna trochę zaczerwienionymi oczyma i powiedział półgłosem mrugając:
— Dobrzy z was ludzie — tak!
Paweł schylił się, schwycił jego rękę.
— Nie szarp! — głucho powiedział chachoł. — Jeszcze mnie przewrócisz!...
— Czego się wstydzicie? — odezwała się matka. — Pocałowalibyście się, objęlibyście się, mocno, mocno...
— Chcesz? — zapytał Paweł.
— Można! — powiedział chachoł podnosząc się.
I objąwszy się mocno, zamarli na sekundę, dwa ciała i jedna dusza płonąca gorącym uczuciem przyjaźni.
Po twarzy matki popłynęły znowu łzy, ale nie były to już ciężkie łzy smutku. Ocierając je, powiedziała z zawstydzeniem:
— Lubi baba popłakać — ze zmartwienia płacze i z radości płacze!...
Chachoł odsunął Pawła miękkim ruchem i, wycierając oczy palcami, powiedział:
— Dosyć! Naswawoliły się cielęta, czas iść na pieczeń! Ach, diabelskie drzewo! Dmuchałem, dmuchałem — zaprószyłem sobie oczy...
Paweł spuściwszy głowę, usiadł przy oknie i powiedział cicho:
— Takich łez nie wstyd...
Matka podeszła do niego, usiadła obok. Uczucie ciepła i dziwnej rześkości napełniło jej serce. Było jej smutno, ale przyjemnie i spokojnie.
— Już ja zbiorę naczynia, posiedźcie sobie, mateńko! — powiedział chachoł wychodząc z pokoju. — Odpocznijcie! Namęczyliśmy was...
I w pokoju rozległ się jego śpiewny głos.
— Dobrze jest tak poczuć życie jak my teraz — prawdziwe, ludzkie życie!....
— Tak! — powiedział Paweł spojrzawszy na matkę.
— Wszystko stało się inne! — odezwała się. — Cierpienie inne, radość — inna...
— Tak właśnie powinno być! — powiedział chachoł. — Bo rośnie przecież nowe serce, mateńko moja miła, nowe serce w życiu wyrasta. Idzie człowiek, oświeca życie ogniem rozumu i krzyczy, i nawołuje: ludzie wszystkich krajów, łączcie się w jedną rodzinę! I na jego wołanie wszystko, co jest dobrego w sercach, łączy się w jedno wielkie serce, silne i dźwięczne jak srebrny dzwon...
Matka zacisnęła usta, żeby opanować ich drżenie i zamknęła oczy, żeby nie płakały.
Paweł podniósł rękę i chciał coś powiedzieć, ale matka ujęła ją, pociągnęła w dół i szepnęła:
— Nie przeszkadzaj mu...
Wiecie? — powiedział chachoł stając w drzwiach. — Dużo niedoli czeka jeszcze ludzi, wiele krwi wycisną z nich jeszcze, ale wszystko to, całe moje cierpienie i krew, to jeszcze mała cena za to, co już teraz jest w moim sercu i w moim mózgu... Jestem już bogaty, wycierpię, ponieważ jest we mnie radość, której nikt, nic, nigdy nie zabije! W tej radości — siła!
Pili herbatę, siedzieli przy stole do północy prowadząc szczerą i serdeczną rozmowę o życiu, o ludziach, o przyszłości.
I kiedy jakaś myśl była zrozumiała dla niej, matka westchnąwszy brała coś ze wspomnień swojej przeszłości, a było to zawsze coś ciężkiego i brutalnego, i tym kamieniem ze swego serca umacniała myśl.
Strach jej stopniał w ciepłym potoku rozmowy, czuła się teraz, jak w ów dzień, kiedy ojciec powiedział jej surowo:
— Dość tego wykrzywiania gęby! Znalazł się głupiec, chce cię brać, idź! Wszystkie dziewczyny za mąż wychodzą, wszystkie baby dzieci rodzą, wszyscy rodzice przez dzieci cierpią! Ty co jesteś — nie człowiek?
Po tych słowach zobaczyła przed sobą nieuniknioną ścieżkę, która wiła się wokół pustego, ciemnego miejsca. I nieunikniona konieczność pójścia tą ścieżką napełniła jej serce kamiennym spokojem. Tak było i teraz. Ale czując zbliżanie się nowego nieszczęścia, mówiła w duchu do kogoś:
— Macie! Weźcie!
I to sprawiało ulgę jej cichemu bólowi, który drgał i śpiewał w jej piersi jak napięta struna.
W głębi jej duszy tliła się jednak słabym, ale nie gasnącym płomieniem nadzieja, że wszystkiego jej nie zabiorą, nie wydrą... Coś zostanie...


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Maksim Gorki i tłumacza: Halina Górska.