Matka (Gorki, 1946)/Część pierwsza/XXIV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Maksim Gorki
Tytuł Matka
Wydawca Spółdzielnia Wydawnicza "Książka"
Data wyd. 1946
Druk Zakłady Graficzne "Książka"
Miejsce wyd. Łódź
Tłumacz Halina Górska
Tytuł orygin. Мать
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXIV

Z samego rana, zaledwie Paweł i Andrzej wyszli, zastukała do okna wystraszona Korsunowa i zawołała z pośpiechem:
— Isaja zabili! Chodźmy popatrzeć...
Matka wzdrygnęła się, a w głowie jej jak iskra, przeleciało imię zabójcy.
— Kto? — spytała krótko zarzucając na plecy chustkę.
— Nie siedzi tam przecie nad Isajem! Dźgnął i poszedł — odpowiedziała Maria.
Na ulicy dodała:
— Teraz znowu zaczną szperać, szukać winowajcy. Dobrze, że twoi byli w nocy w domu — ja mogę poświadczyć. Po północy przechodziłam, zajrzałam przez okno, wszyscyście przy stole siedzieli...
— Co ty, Mario? Czy o nich można nawet pomyśleć? — z przestrachem wykrzyknęła matka.
— A kto go zabił? Na pewno wasi! — z przekonaniem powiedziała Korsunowa. — Wszyscy wiedzą, że ich szpiegował...
Matka zatrzymała się tracąc oddech. Przyłożyła rękę do piersi.
— A tobie co? Nie bój się! Należało się to złodziejowi! Chodźmy prędzej, bo go wywiozą!...
Matka chwiała się na nogach na myśl o Wiesowszczikowie.
— No i zdobył się! — myślała tępo.
Niedaleko od murów fabryki, na miejscu niedawno spalonego domu depcząc węgle i podnosząc kurz z popiołu, stał tłum ludzi i huczał jak rój trzmieli. Dużo było kobiet, jeszcze więcej dzieci, sklepikarze, służący z szynku, policjanci, żandarm Peltin, wysoki starzec z puszystą srebrną brodą i medalami na piersiach.
Isaj pół leżał na ziemi, oparty plecami o opalone deski, zwiesiwszy obnażoną głowę na prawe ramię. Prawa ręka była wsunięta w kieszeń spodni, palce lewej wbiły się w pulchną ziemię. — Matka spojrzała mu w twarz. Jedno oko Isaja patrzyło zamglone na czapkę leżącą między jego rozrzuconymi, jakby ze zmęczenia, nogami, pół otwarte usta miały zdziwiony wyraz, ryża bródka sterczała w bok. Chude ciało o ostrej głowie i kościstej, piegowatej twarzy, stało się jeszcze mniejsze, ściągnięte przez śmierć. Matka westchnęła i przeżegnała się. Za życia był jej wstrętny, teraz budził w niej ciche politowanie.
— Nie ma krwi — zauważył ktoś półgłosem. — Pewnie kulakiem huknęli.
Rozległ się donośny, zły głos:
— Zamknęli pysk szpiclowi...
Żandarm wstrząsnął się i, rozsuwając tłum rękami, zapytał z pogróżką:
— Kto tu się mądrzy — co?
Ludzie rozsypali się pod jego szturchańcami, niektórzy szybko uciekli. Ktoś zaśmiał się złośliwie.
Matka poszła do domu.
— Nikt go nie żałuje! — myślała.
A przed nią stała jak cień szeroka postać Mikołaja, jego wąskie oczy patrzyły chłodno i z okrucieństwem, a prawa ręka kiwała się, jakby uderzył się w nią...
Gdy syn i Andrzej przyszli na obiad, spytała ich przede wszystkim:
— No i co? — Nikogo nie zaaresztowali za Isaja?
— Nie słychać! — odezwał się chachoł.
Widziała, że obydwaj byli przygnębieni.
— O Mikołaju nic nie mówią? — zapytała cicho.
Surowe oczy syna zatrzymały się na jej twarzy.
— Nie mówią — powiedział wyraźnie. — I chyba nie myślą. Nie ma go. Wczoraj w południe wyjechał nad rzekę i jeszcze nie powrócił. Pytałem o niego...
— Dzięki Bogu! — odetchnęła z ulgą matka. — Dzięki Bogu! Chachoł spojrzał na nią i spuścił głowę.
— Leży — w zamyśleniu powiedziała matka — i jakby się dziwił — taką ma twarz. I nikt go nie żałuje, nikt nie powie dobrego słowa. Mały taki, niepozorny, zupełnie jak odłamek — odłamał się od czegoś, upadł i leży...
Przy obiedzie Paweł nagle rzucił łyżkę i zawołał:
— Nie rozumiem tego!
— Czego? — zapytał chachoł.
— Zabić zwierzę tylko dlatego, że trzeba jeść — i to już nawet jest wstrętne. Zabić zwierzę — drapieżnika — to zrozumiałe! Ja sam mógłbym zabić człowieka, który stał się zwierzęciem dla ludzi. Ale zabić takiego nędznego człowieczka — że też ręka nie opadnie?
Chachoł wzruszył ramionami, po czym powiedział:
— Ten był szkodliwy nie mniej, niż zwierzę. Komar wypije trochę naszej krwi — też zabijamy!
— No, tak! Mnie nie o to chodzi... Mówię, że... to wstrętne!
— Co robić? — znowu powiedział Andrzej wzruszając ramionami.
— Czy ty mógłbyś zabić takiego? — zapytał w zamyśleniu Paweł, po długiej chwili milczenia.
Chachoł popatrzył na niego swoimi okrągłymi oczyma, przelotnie spojrzał na matkę i ze smutkiem, ale twardo odpowiedział:
— Za towarzyszy, za sprawę — wszystko mogę! I zabiję. Choćby syna.
— Oj, Jędrusiu! — cicho wykrzyknęła matka.
Uśmiechnął się i powiedział:
— Nie można inaczej! Takie jest życie...
— Taak!... — powoli przeciągnął Paweł — Takie jest życie...
W nagłym podnieceniu, jakby pod wpływem jakiegoś wewnętrznego wstrząsu, Andrzej wstał, machnął rękami i zaczął mówić:
— Cóż robić? Trzeba nienawidzić człowieka, żeby prędzej nastał czas, gdy będzie można tylko zachwycać się ludźmi. Trzeba niszczyć tego, kto przeszkadza biegowi życia, kto sprzedaje ludzi za pieniądze, żeby kupić za nie spokój albo szacunek. Jeżeli na drodze sprawiedliwych stoi Judasz i chce ich sprzedać, byłbym sam Judaszem, gdybym nie zgładził go! Nie mam prawa? A oni, nasi panowie, mają prawo utrzymywać żołnierzy i katów, publiczne domy i więzienia, katorgę i całe to plugastwo, które chroni ich spokój i ciepełko ich domowego ogniska? Czasem i ja mogę być zmuszony wziąć do ręki ich pałkę — cóż robić? Wezmę ją, nie uchylę się... Oni zabijają nas dziesiątkami i setkami — to daje mi prawo podnieść rękę i opuścić ją na jedną z głów wroga, który podszedł do mnie bliżej niż inni i jest niebezpieczniejszy dla sprawy mego życia. Takie jest życie. Idę przeciw niemu, nie chcę go. Wiem — ich krwią niczego się nie stworzy, ich krew nie jest płodna!... Prawda rośnie dobrze, gdy nasza krew zrasza ziemię rzęsistym deszczem. Ich krew jest zgniła i znika bez śladu. Wiem o tym! Ale przyjmę na siebie grzech, zabiję, jeśli zobaczę, że — trzeba! Ja przecież mówię tylko w swoim imieniu. Mój grzech umrze wraz ze mną, nie splami przyszłości, nie zabrudzi nikogo, prócz mnie — nikogo!
Chodził po pokoju machając ręką przed twarzą, jak gdyby rąbał coś w powietrzu, odcinał od samego siebie. Matka patrzyła na niego ze smutkiem i niepokojem czując, że coś pękło w nim i że boli go. Ciemne, niebezpieczne myśli o zabójstwie opuściły ją — jeśli nie zabił Wiesowszczikow, to nikt z towarzyszy Pawła nie mógł zrobić tego — myślała. Paweł opuścił głowę i słuchał chachoła, a chachoł mówił z uporem i z mocą:
— Na drodze w przyszłość trzeba czasem iść i przeciw samemu sobie. Trzeba umieć oddać wszystko, całe serce. Oddać życie, umrzeć za sprawę, to łatwe! Oddaj — więcej, oddaj to, co jest ci droższe, niż życie — oddaj — wtedy bowiem wzrośnie w moc to, co ci jest najdroższe — twoja prawda!
Zatrzymał się pośrodku pokoju, pobladły, z pół przymkniętymi oczyma, i przemówił podniósłszy rękę, jakby w uroczystym przyrzeczeniu:
— Wiem — przyjdzie czas, kiedy ludzie będą się sobą wzajemnie zachwycać, kiedy jeden człowiek będzie w oczach drugiego jak gwiazda. Wolni ludzie będą chodzić po ziemi, wielcy swoją wolnością. Wszyscy pójdą z otwartymi sercami, a serce każdego człowieka będzie czyste, wolne od zawiści, i nie będzie w nim złości. To już nie życie będzie wtedy, ale służba człowiekowi, i obraz człowieka wzniesie się wysoko — dla wolnych nie ma nieosiągalnych szczytów. Wtedy będzie się żyć dla prawdy, swobody i piękna, i za najlepszych będzie się uważać tych, którzy szerzej objęli sercem świat, którzy głębiej pokochają go — najlepszymi będą najwolniejsi — w nich jest najwięcej piękna! Wielcy będą ludzie tego życia...
Zamilkł, wyprostował się i powiedział donośnie, całą piersią:
— Tak — dla tego życia gotów jestem na wszystko...
Twarz drgnęła mu, z oczu popłynęły jedna za drugą duże i ciężkie łzy.
Paweł podniósł głowę i patrzył na niego blady, szeroko otwartymi oczyma, matka wstała z krzesła czując jak rośnie i nadciąga ciemny lęk.
— Co z tobą, Andrzeju? — cicho zapytał Paweł.
Chachoł potrząsnął głową, wyciągnął się jak struna i powiedział patrząc na matkę:
— Widziałem... wiem...
Wstała, szybko podeszła do niego, chwyciła go za ręce.
Próbował wydrzeć jej prawą, ale ona uczepiła się jej mocno i mówiła gorącym szeptem:
— Kochanie moje! Ciszej! Najdroższy mój!
— Poczekajcie! — głucho powiedział chachoł. — Opowiem wam jak to było...
— Nie trzeba! — szeptała patrząc na niego oczyma pełnymi łez. — Nie trzeba, Jędrusiu...
Paweł podszedł powoli patrząc na towarzysza wilgotnymi oczyma. Był blady i powiedział z uśmiechem, cicho i powoli:
— Matka boi się, że to ty...
— Ja nie boję się! Nie wierzę! Gdybym nawet widziała, nie uwierzyłabym!
— Poczekajcie! — powiedział chachoł nie patrząc na nich. Poruszał wciąż głową i starał się oswobodzić rękę.
— To nie ja... Ale... mogłem nie pozwolić...
— Zostaw, Andrzeju! — odezwał się Paweł. I ściskając jedną ręką jego rękę, położył mu drugą na ramieniu, jakby starając się powstrzymać drżenie, które wstrząsało jego ogromną postacią. Chachoł pochylił ku nim głowę i cicho, przerywanym głosem, zaczął mówić:
— Nie chciałem tego, wiesz o tym, Pawle. To było tak: kiedyś ty poszedł naprzód, ja zatrzymałem się na rogu z Dragunowem. Isaj wyszedł zza węgła. Stanął z boku. Patrzy na nas, uśmiecha się jadowicie... Dragunow powiedział — widzisz? To mnie on tak śledzi całą noc. Obiję go.
Poszedł. Myślałem, że do domu... A Isaj podszedł do mnie.
Chachoł westchnął.
— Nikt mnie jeszcze nie obraził tak ohydnie, jak ten pies.
Matka w milczeniu pociągnęła go za rękę ku stołowi i wreszcie udało się jej posadzić go. Sama usiadła obok niego, ramię przy ramieniu.
Paweł stał przed nim ponuro skubiąc brodę.
— Mówił, że znają nas wszystkich, że wszystkich nas żandarmi mają na oku i wyłowią nas przed majem. Nie odpowiadałem, śmiałem się, a w sercu aż kipiało. Zaczął mówić, że jestem rozumnym chłopcem i nie powinienem iść tą drogą, że lepiej bym...
Zatrzymał się, wytarł twarz lewą ręką, a oczy jego błysnęły suchym blaskiem.
— Rozumiem! — powiedział Paweł.
— Że lepiej bym — powiada — poszedł na służbę prawa... Ha?
Chachoł machnął ręką i potrząsnął zaciśniętą pięścią.
— Prawa — przeklęta jego dusza! — powiedział przez zęby. — Lepiej uderzyłby w twarz... Lżej by mi było — i jemu także być może. Ale gdy plunął mi w serce swoją śmierdzącą śliną, nie ścierpiałem!
Andrzej kurczowo wydzierał swoją rękę z ręki Pawła i jeszcze bardziej głucho, z obrzydzeniem mówił:
— Uderzyłem go w twarz i poszedłem. Słyszę — z tyłu Dragunow mówi cicho: wpadłeś? Widać stał za węgłem.
Po chwili milczenia chachoł powiedział:
— Nie obejrzałem się, chociaż czułem i słyszałem uderzenie... Idę sobie spokojnie, jakbym żabę odtrącił nogą.
Przyszedłem do roboty, krzyczą — Isaja zabili! Nie wierzyłem. Ale ręka ciągnie mnie — trudno mi nią władać — nie boli, ale, jakby krótsza się stała...
Spojrzał z ukosa na rękę i powiedział:
— Na pewno całe życie nie zmyję teraz tego obrzydliwego piętna...
— Byle tylko serce twoje było czyste, kochanie moje! — cicho powiedziała matka.
— Nie czuję się winny! Nie! — twardo odezwał się chachoł. — Ale takie to wstrętne! Niepotrzebne mi to jest...
— Nie rozumiem cię dobrze! — powiedział Paweł wzruszając ramionami. — Nie ty zabiłeś, a gdyby nawet...
— Bracie, wiedzieć, że zabijają i nie przeszkodzić...
Paweł powiedział twardo:
— Zupełnie tego nie rozumiem...
A potem, pomyślawszy, dorzucił:
— To jest — zrozumieć mogę, ale odczuć — nie.
Zaryczała syrena. Chachoł przechylił głowę na bok, słuchając jej władczego wołania i wstrząsnąwszy się powiedział:
— Nie pójdę do pracy...
— Ja także — odezwał się Paweł.
— Pójdę do łaźni! — uśmiechając się krzywo, powiedział Andrzej i pośpiesznie, zebrawszy się w milczeniu, wyszedł ponury.
Matka odprowadziwszy go współczującym spojrzeniem, zwróciła się do syna:
— Jak chcesz, Pawełku! Wiem, że to grzech zabić człowieka, a nie uważam nikogo za winnego. Żal mi Isaja, taki maleńki się zrobił jak gwoździk. Popatrzyłam na niego, przypomniałam sobie, jak wygrażał się, że cię powiesi — i ani złości do niego, ani zadowolenia, że umarł. Po prostu żal go tylko. A teraz — nawet i nie żal...
Zamilkła, pomyślała i, uśmiechając się ze zdziwieniem, zauważyła:
— Panie Jezu! Słyszałeś, Pawełku, co ja mówię?...
Paweł zdaje się nie słyszał. Chodząc powoli, ze spuszczoną głową po pokoju, w chmurnym zamyśleniu, powiedział:
— Ot, jakie jest życie! Widzisz jak postawiono człowieka przeciw człowiekowi? Nie chcesz, a — bij! I kogo? Takiego samego wydziedziczonego człowieka, który jest jeszcze nieszczęśliwszy od ciebie, bo — głupi. Policja, żandarmi, szpiedzy — wszystko to nasi wrogowie, a przecie — wszyscy są takimi samymi ludźmi jak my. I tak samo wysysają z nich krew, i tak samo nie uważają ich za ludzi. Wszystko tak samo! A przecież postawili ludzi jednych przeciw drugim, oślepili głupotą i strachem, związali im ręce i nogi, ścisnęli i ssą ich, dławią, biją jednych przy pomocy drugich. Zmienili ludzi w strzelby, pałki i kamienie i mówią: to jest państwo!...
Podszedł bliżej do matki.
— To jest przestępstwo, matko! Najpodlejszy mord milionów ludzi — mord dusz... Rozumiesz — duszę zabijają. Widzisz różnicę między nami i nimi — uderzył człowiek i brzydzi się, i wstyd mu, i boli go to. Ale najważniejsze — brzydzi się! A ci zabijają tysiącami, bez litości, bez drżenia serca, z zadowoleniem! I tylko dlatego zadławiają na śmierć wszystko i wszystkich, żeby ocalić srebro, złoto, marne papierki, całe to nędzne paskudztwo, które daje im władzę nad ludźmi. Pomyśl — nie siebie strzegą broniąc się mordem ludu, wypaczając dusze ludzkie, nie dla siebie robią to, ale dla swego majątku. Nie tego strzegą, co jest wewnątrz nich, ale tego, co z zewnątrz...
Wziął jej ręce, pochylił się i, potrząsając nimi, powiedział:
— Gdybyś odczuła całą obrzydliwość i haniebną zgniliznę tego — zrozumiałabyś naszą prawdę, zobaczyłabyś, jak wielka jest i jasna!...
Matka podniosła się wzburzona, przepełniona pragnieniem stopienia swego serca z sercem syna w jeden płomień.
— Poczekaj — Pawełku — poczekaj! — wyjąkała bez tchu. — Ja — czuję — poczekaj!...


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Maksim Gorki i tłumacza: Halina Górska.