Matka (Gorki, 1946)/Część pierwsza/XXV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Matka |
Wydawca | Spółdzielnia Wydawnicza "Książka" |
Data wyd. | 1946 |
Druk | Zakłady Graficzne "Książka" |
Miejsce wyd. | Łódź |
Tłumacz | Halina Górska |
Tytuł orygin. | Мать |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
W sieni ktoś zakrzątał się głośno. Paweł i matka wzdrygnęli się i spojrzeli po sobie.
Drzwi otworzyły się wolno i wszedł ciężko Rybin.
— Tak! — powiedział podnosząc głowę i uśmiechając się. — Naszego Fomę ciągnie do wszystkiego, do wódki, do winka, do chleba białego!... Pięknie go powitajcie, nisko mu się kłaniajcie!
Odziany był w półkożuszek poplamiony dziegciem i w łapcie, za pasem miał zatknięte czarne rękawice, na głowie kosmatą czapę.
— Zdrowi jesteście? Wypuścili cię, Pawle? Tak. Jak się miewasz, Niłowna? — Uśmiechał się szeroko ukazując białe zęby, głos jego dźwięczał bardziej miękko niż dawniej, twarz jeszcze gęściej zarosła brodą.
Matka ucieszyła się. Podeszła do niego, ściskała jego dużą, czarną rękę i wdychając zdrowy, mocny zapach dziegciu, mówiła:
— Ach ty!... Taka-m rada... taka-m rada!...
Paweł uśmiechał się oglądając Rybina.
— Dobry chłopek!
Rozbierając się powoli Rybin mówił:
— Tak. Znowu stałem się chłopem. Wy się na panów powoli kierujecie, a ja powracam... Ot co!
Obciągając pasiastą koszulę, wszedł do pokoju, obrzucił go uważnym spojrzeniem i oświadczył:
— Dobytku wam nie przybyło, ale książek więcej — tak! No, powiadajcie, jak tam sprawy?
Usiadł, rozstawiwszy szeroko nogi i oparłszy się d!ońmi o kolana, obmacywał pytająco Pawła swymi ciemnymi oczyma i, uśmiechając się dobrodusznie, czekał odpowiedzi.
— Sprawy idą doskonale! — odpowiedział Paweł.
— Orzemy i siejemy, chwalić się nie umiemy, a urodzaj zbierzemy — z żyta winko zwarzymy, pokotem się położymy — tak? — baraszkował Rybin.
— Jak się wam żyje, Michale Iwanowiczu? — zapytał Paweł siadając naprzeciw niego.
— Niczego sobie. Dobrze mi się żyje. W Jengildziejewie zatrzymałem się, słyszeliście o Jengildziejewie? Dobra wieś. Dwa jarmarki w roku, mieszkańców więcej niż dwa tysiące — zły naród! Swojej ziemi nie mają, na dzierżawach siedzą — marna ziemia. Poszedłem na wyrobnika do jednego pasożyta — jest ich tam jak much na padlinie. Dziegieć gonimy, węgiel palimy. Otrzymuję za robotę cztery razy mniej niż tutaj, a grzbiet gnę dwa razy więcej. Ot co! Siedmiu nas pracuje u niego, u pasożyta. Niczego sobie naród — młodzi wszyscy, oprócz mnie, tamtejsi i czytać umieją wszyscy. Jeden chłopak, Jefim, taka gorączka, że aż bieda z nim!
— Rozmawiacie z nimi? — z ożywieniem zapytał Paweł?
— Nie milczę. Zabrałem z sobą wszystkie tutejsze odezwy — trzydzieści cztery. Ale najwięcej biblii używam — stamtąd jest co brać. Książka gruba, rządowa, synod drukował, można jej wierzyć...
Mrugnął do Pawła i ciągnął dalej z uśmiechem:
— Tylko, że mało tego. Ja do ciebie po książki. Jesteśmy tu we dwóch — Jefima tego mam z sobą. Dziegieć woziliśmy, no, okrążyliśmy nieco i zajechaliśmy do ciebie! Zaopatrz mnie w książki, póki Jefim nie przyjdzie — po co ma za dużo wiedzieć...
Matka patrzyła na Rybina i wydawało się jej, że razem z marynarką zdjął z siebie jeszcze coś. Stracił coś ze swojej stateczności, oczy jego patrzyły chytrzej, nie tak otwarcie, jak dawniej.
— Mamo — powiedział Paweł — idźcie i przynieście książek. Tam wiedzą co dać. Powiedzcie, że dla wsi.
— Dobrze! — odpowiedziała matka. — Samowar zakipi, a ja tymczasem skoczę.
— To i ty zabrałaś się do tych spraw, Niłowna? — z uśmiechem zapytał Rybin.
— Tak. Chętnych do książki nam tam nie brak. Nauczyciel zachęca — mówią, dobry chłop, chociaż pochodzi z duchownego stanu. Nauczycielka także jest o siedem wiorst. No, ale oni się zakazaną książką nie posługują — naród rządowy — boją się. A mnie jest potrzebna zabroniona, ostra książka i ja na ich rachunek będę podrzucał... Gdy komisarz albo pop zobaczą, że to zakazana książka, pomyślą — nauczyciele rozrzucają! A ja na boczku do czasu zostanę.
I zadowolony ze swej przebiegłości wesoło wyszczerzył zęby.
— Widzicie go! — pomyślała matka. — Wygląda na niedźwiedzia, a żyje jak lis...
— Jak myślicie — zapytał Paweł — jeżeli zaczną podejrzewać nauczycieli, że rozdają zabronione książki — posadzą ich za to do więzienia, czy nie?
— Posadzą. A bo co? — zapytał Rybin.
— Wyście dawali książki, a nie oni, wyście powinni iść do więzienia...
— Dziwak z ciebie! — uśmiechnął się Rybin uderzając go ręką po kolanie. — Kto o mnie pomyśli? Prosty chłop zajmuje się takimi sprawami — czyż to kto widział? Książka to pańska sprawa i oni będą za nią odpowiadać...
Matka czuła, że Paweł nie rozumie Rybina, i widziała, że przymrużył oczy — gniewa się. Powiedziała ostrożnie, miękko:
— Michał Iwanowicz chciałby zrobić tak, żeby on pracował, a na rozprawę, żeby za niego inni szli...
— Ot co! — potwierdził Rybin gładząc brodę. — Do czasu.
— Mamo! — zwrócił się do niej sucho Paweł. — Gdyby ktoś z naszych, na przykład Andrzej, zrobił coś na mój rachunek, a mnie posadzili do więzienia — co byś ty na to powiedziała?
Matka drgnęła, spojrzała ze zdziwieniem na syna i rzekła kręcąc przecząco głową:
— Czy można względem towarzysza tak postąpić?
— Ahaa! — przeciągnął Rybin. — Zrozumiałem cię, Pawle.
Mrugnął kpiąco do matki:
— To, matko, delikatna sprawa...
I znowu, pouczająco, do Pawła:
— Zielono masz jeszcze w głowie, bracie! W tajnej pracy — nie ma uczciwości. Zrozum: po pierwsze, posadzą do więzienia tego chłopca, u którego znajdą książkę, a nie nauczycieli — to raz. Po drugie, chociaż nauczyciele dają dozwolone książki, ale sens jest w nich ten sam, co i w zabronionych, tylko słowa inne, prawdy mniej — to dwa. Więc chcą tego samego, co ja — tylko idą polną dróżką, a ja szerokim gościńcem — wobec władzy jesteśmy jednakowo winni, nieprawda? A po trzecie, oni mnie, bracie, nie obchodzą — pieszy konnemu nie towarzysz. Względem chłopa ja bym może i nie zechciał tak postąpić. Ale oni — jeden popowicz, druga — córka dziedzica. Do czego to im jest potrzebne, żeby naród buntować — nie wiem. Mnie, chłopu, nie są wiadome ich pańskie myśli. Co ja sam zrobię — wiem, a czego oni chcą — tego nie wiem. Tysiąc lat ludzie akuratnie panami byli, z chłopa skórę zdzierać, aż tu nagle przebudzili się i dalej chłopu oczy przecierać. Ja, bracie, bajek nie lubię, a to coś w rodzaju bajki. Dla mnie wszyscy panowie są dalecy. Jedziesz zimą polem, przed tobą coś żywego miga, co to takiego? Wilk, czy pies — nie widzę! Daleko...
Matka spojrzała na syna. Twarz miał smutną.
A ciemne oczy Rybina błyskały, patrzył na Pawła zadowolony z siebie, podniecony i, rozczesując palcami brodę, mówił:
— Na grzeczności nie mam czasu, życie jest surowe. Psiarnia — nie owczarnia, każde stado po swojemu beczy...
— Są panowie — odezwała się matka przypomniawszy sobie znajome twarze — którzy zabijają się dla narodu, całe życie w więzieniach się męczą...
— Z nimi inny rachunek i inny szacunek! — powiedział Rybin. — Chłop wzbogaca się, chce na pana wyjść, pan biednieje — do chłopa idzie. Po niewoli dusza czysta, jak kabza pusta. Pamiętasz Pawle, objaśniałeś mnie, że jak kto żyje, tak i myśli, i że jeśli robotnik mówi — tak, to pan z natury swojej musi krzyczeć — nie! Tak więc u chłopa z panem różne natury. Gdy chłop ma co w kałdun pchać, pan nie może w nocy spać. Oczywiście, w każdym stanie znajdzie się psi syn i wszystkich chłopów nie będę bronił...
Podniósł się na nogi, ciemny i silny. Twarz jego zgasła, broda wzdrygnęła się, jakby niedosłyszalnie zgrzytnął zębami i ciągnął dalej zniżonym głosem:
— Wałęsałem się po fabrykach pięć lat, odwykłem od wsi — ot co! Przyszedłem tam, popatrzyłem, widzę — nie mogę tak żyć! Rozumiesz? Nie mogę! Wy żyjecie tutaj — takich krzywd nie widzicie. A tam — głód za człowiekiem jak cień pełza i nie spodziewaj się chleba! Głód pożarł dusze, starł oblicza ludzkie, nie żyją ludzie, ale gniją w niesłychanej nędzy... A wokoło, jak kruki, zwierzchność pilnuje, czy nie ma zbędnego kęska? Zobaczy, wyrwie i w mordę ci da...
Rybin obejrzał się, pochylił się ku Pawłowi opierając się ręką o stół.
— Aż zemdliło mnie, jak znowu spojrzałem na to życie! Widzę — nie wytrzymam! Ale przemogłem się — nie, myślę, nie uda ci się, chłopie! Zostanę! Chleba — myślę — wam nie zdobędę, ale kaszy nawarzę — nawarzę ja, bracie, kaszy! Niosę w sobie gniew za ludzi i na ludzi. Jak nóż, który utkwił w sercu i chwieje się, wbiła mi się w serce krzywda ludzka.
Pot wystąpił mu na czoło, zbliżył się powoli do Pawła, położył mu rękę na ramieniu. Ręka jego drgała.
— Pomóż mi! Daj mi książek, ale takich, żeby człowiek, przeczytawszy je, nie mógł znaleźć już spokoju. Jeża pod czaszkę trzeba mu wsadzić, kolącego jeża! Powiedz swoim miastowym, którzy dla was piszą, że i dla wsi powinni pisać! Niech walą tak, żeby wieś jak warem oblało, żeby naród na śmierć poszedł!
Podniósł rękę i, oddzielnie wymawiając każde słowo, powiedział głucho:
— Śmiercią zwycięż — śmierć! Tak! Znaczy to — umrzyj, żeby ludzie zmartwychwstali. I niech umrą tysiące, żeby wskrzesiły nieprzeliczone tłumy ludzi na całej ziemi! Ot co. Umrzeć jest łatwo, ale żeby zmartwychwstali, żeby podnieśli się ludzie!
Matka wniosła samowar spoglądając z ukosa na Rybina. Jego słowa ciężkie i mocne przygniatały ją. Było w nim coś, co jej przypominało męża — tamten tak samo szczerzy! zęby, poruszał rękami, zakasywał rękawy. Była w nim taka sama niecierpliwa złość, niecierpliwa, ale niema. Ten — mówił. I był mniej straszny.
— To jest potrzebne! — powiedział Paweł kiwnąwszy głową. — Dawajcie nam materiał, a my będziemy drukować wam gazetę...
Matka popatrzyła z uśmiechem na syna, potrząsnęła głową i, ubrawszy się w milczeniu, wyszła z domu.
— Rób! Wszystkiego dostarczymy! Piszcie prościej, żeby nawet cielęta zrozumiały! — wołał Rybin.
W kuchni otworzyły się drzwi, wszedł ktoś.
— To Jefim! — powiedział Rybin zaglądając do kuchni. — Chodź tu, Jefimie!
— Oto Jefim, a to Paweł, mówiłem ci o nim.
Przed Pawłem stanął jasnowłosy, barczysty chłopak, w krótkim półkożuszku, zgrabny i widocznie bardzo silny. Trzymał czapkę w rękach i patrzył na niego spode łba szarymi oczyma.
— Dobrego zdrowia! — powiedział ochryple i, ścisnąwszy rękę Pawła, obiema rękami przygładził proste włosy. Obejrzał pokój i zaraz, powoli, jak gdyby skradał się, podszedł do półki z książkami.
— Zobaczył! — powiedział Rybin i mrugnął do Pawła. Jefim odwrócił się, spojrzał na niego i oglądając książki, mówił:
— Ile tu do czytania u was! A czytać pewnie nie ma kiedy. Na wsi więcej czasu dla tej sprawy...
— Ale ochoty mniej? — zapytał Paweł.
— Dlaczego? I ochota jest! — odezwał się chłopak pocierając podbródek. — Naród zaczął ruszać głową. „Geologia“ — co to?
Paweł objaśnił.
— Nam to niepotrzebne! — powiedział chłopak odstawiając książkę na półkę.
Rybin westchnął głośno i zauważył:
— Chłopa nie obchodzi, skąd się ziemia wzięła, ale jak ją podzielono — jak ją panowie chłopom spod nóg wyrwali? Stoi, czy wierci się — wszystko jedno! Powieś ją sobie nawet na sznurku, byle dawała jeść, przybij gwoździem — byle karmiła ludzi!...
— „Historia niewolnictwa“ — przeczytał znowu Jefim i zapytał Pawła:
— To o nas?
— Jest i o pańszczyźnie — powiedział Paweł dając mu inną książkę. Jefim wziął ją, poobracał w rękach i, odłożywszy na bok, powiedział spokojnie:
— To — przeszło!
— A wy macie nadział? — zapytał Paweł.
— My? Mamy! Trzech nas jest braci, a nadziału — cztery dziesięciny. Piaseczek. Do czyszczenia miedzi dobry, ale pod uprawę — niezdatna ziemia!...
Milczał chwilę, a potem ciągnął dalej:
— Oswobodziłem się od ziemi — na co mi ona? Karmić nie karmi, a ręce wiąże. Już czwarty rok po najmach chodzę. A jesienią do wojska mam iść. Wujko Michał powiada — nie chodź! Teraz — powiada — żołnierzy posyłają, żeby naród bił... A ja myślę iść. Wojsko i za Stieńki Razina naród biło, i za Pugaczowa. Czas z tym skończyć. A po waszemu jak? — zapytał patrząc z uwagą na Pawła.
— Czas! — odpowiedział z uśmiechem Paweł. — Tylko — trudno! Trzeba wiedzieć, co powiedzieć żołnierzom i jak...
— Nauczymy się, będziemy umieli! — powiedział Jefim.
— Jeżeli władze złapią was na tym — mogą rozstrzelać! — I Paweł popatrzył z ciekawością na Jefima.
— Nie oszczędzą! — spokojnie zgodził się chłopak i zaczął znowu przeglądać książki.
— Pij herbatę, Jefim, trzeba się już będzie zbierać! — zauważył Rybin.
— Zaraz! — odezwał się chłopak. I zapytał znowu — Rewolucja to bunt?
Przyszedł Andrzej, czerwony, zgrzany i ponury. W milczeniu ścisnął rękę Jefima, usiadł obok Rybina i, obejrzawszy go, uśmiechnął się.
— Coś niewesoło ci z oczu patrzy? — zapytał Rybin uderzywszy go ręką po kolanie.
— Tak jakoś... — odpowiedział chachoł.
— Także robotnik? — zapytał Jefim wskazując głową na Andrzeja.
— Także! — odrzekł Andrzej. — A bo co?
— Pierwszy raz fabrycznych widzi! — objaśnił Rybin. — Naród — powiada — osobliwy...
— Dlaczego? — zapytał Paweł.
Jefim uważnie obejrzał Andrzeja i odpowiedział:
— Kości macie ostre. Chłop ma kość okrąglejszą...
— Chłop spokojniej na nogach stoi — dorzucił Rybin. — Czuje pod sobą ziemię. Choć nie ma ziemi, a on czuje — ziemia! A fabryczny — niby ptak: nie ma rodzinnej ziemi, domu nie ma, dziś tu, jutro tam. Jego i baba do miejsca nie przywiąże, zdarzy się co — żegnaj, miła, skręć kark! I poszedł szukać, gdzie lepiej. A chłop wokoło siebie chce zrobić lepiej nie ruszając się z miejsca. Ot i matka przyszła!
Jefim podszedł do Pawła i zapytał:
— Może dacie mi jakąś książkę?
— Proszę bardzo! — chętnie zgodził się Paweł.
Oczy chłopca zapaliły się pożądliwie:
— Zwrócę! — powiedział pośpiesznie. — Nasi tu blisko dziegieć wożą, to przywiozą.
Rybin, już ubrany, ściągnął mocno pas i powiedział do Jefima:
— Czas jechać!
— A no poczytam sobie! — zawołał Jefim wskazując na książki i uśmiechając się szeroko.
Kiedy odeszli, Paweł zwrócił się do Andrzeja i wykrzyknął z ożywieniem:
— Widziałeś co za chwaty?...
— Taak! — powoli przeciągnął chachoł. — Oni są jak chmury...
— A Michał? — wykrzyknęła matka. — Jakby nigdy nie był w fabryce. Zupełnym chłopem się stał! I taki straszny!
— Szkoda, że cię nie było! — powiedział Paweł do Andrzeja, który siedząc przy stole patrzył pochmurnie w swoją szklankę herbaty. — Przyjrzałbyś się, jak mogą się rozkołysać uczucia — ty ciągle o sercu mówisz! Tu Rybin takiej pary dodał, że przewrócił mnie, zdławił. Nawet przeczyć mu nie mogłem. Ileż w nim nieufności do ludzi i jak on ich nisko ceni! Prawdę mówi matka — straszną siłę niesie w sobie ten człowiek!...
— Widziałem to! — ponuro powiedział chachoł. — Otruli ludzi! Gdy powstaną, będą obalać wszystko! Potrzebna im jest naga ziemia — i oni obnażą ją, wszystko zerwą!
Mówił powoli i było widać, że myśli o czymś innym. Matka dotknęła go ostrożnie.
— Otrząsnąłbyś się, Jędrusiu!
— Poczekajcie, mateńko, poczekajcie, kochana! — cicho i łagodnie poprosił chachoł.
I nagle podniecając się uderzył ręką w stół.
— Tak, Pawle, chłop obnaży ziemię, kiedy powstanie! Jak po dżumie spali wszystko, żeby ślady swego poniżenia rozwiać jak popiół.
— A potem stanie w poprzek naszej drogi! — cicho zauważył Paweł.
— Nasza rzecz — nie dopuścić do tego! Nasza sprawa, Pawle, zatrzymać go! My jesteśmy najbliżsi mu ze wszystkich. Nam uwierzy, za nami pójdzie!
— Wiesz, Rybin proponuje nam, żebyśmy wydawali gazetę dla wsi! — powiedział Paweł.
— I — trzeba!
Paweł uśmiechnął się i powiedział:
— Zły jestem, że nie dyskutowałem z nim!
Chachoł pocierając głowę zauważył spokojnie:
— Jeszcze podyskutujemy! Graj na swojej dudce — komu nogi w ziemię nie wrosły, ten w takt twojej muzyki będzie tańczyć! Rybin prawdę powiedział — my nie czuje — my pod sobą ziemi i nie powinniśmy jej czuć, bo naszym zadaniem jest rozhuśtać ją. Zahuśtamy raz — ludzie oderwą się, zahuśtamy dwa — i jeszcze!
Matka uśmiechnęła się i powiedziała:
— Dla ciebie, Jędrusiu, wszystko jest proste!
— No tak! — powiedział chachoł. — Proste! Jak życie! Po kilku minutach dodał:
— Pójdę w pole, pochodzę...
— Po łaźni? Wietrzno, przewieje cię! — ostrzegła matka.
— Właśnie potrzeba, żeby przewiało! — odpowiedział.
— Uważaj, przeziębisz się! — łagodnie odezwał się Paweł. Lepiej połóż się.
— Nie, pójdę!
Urał się w milczeniu i wyszedł...
— Ciężko mu! — zauważyła matka wzdychając.
— Wiesz co — powiedział Paweł — dobrześ zrobiła, że po tym, co się stało, zaczęłaś mu mówić „ty“!
Spojrzała na niego ze zdziwieniem i odpowiedziała:
— Nie spostrzegłam nawet, jak się to stało! Stał mi się taki bliski, że nie umiem nawet tego wypowiedzieć!
— Dobre masz serce, matko! — cicho odezwał się Paweł.
— Żebym tylko mogła tobie — wszystkim wam — jakoś pomóc! Gdybym umiała!
— Nie bój się — potrafisz!...
Zaśmiała się cicho i powiedziała:
— A właśnie — nie bać się, nie potrafię!
— Dobrze już, mamo! Nie mówmy. Wiedz — dziękuję ci! Mocno, mocno.
Poszła do kuchni, żeby nie niepokoić go swoimi łzami.
Chachoł wrócił późnym wieczorem, bardzo zmęczony, i natychmiast położył się spać powiedziawszy:
— Myślę, że z dziesięć wiorst goniłem...
— Pomogło? — zapytał Paweł.
— Nie przeszkadzaj, będę spał! I zamilkł, jakby umarł.
Po pewnym czasie przyszedł Wiesowszczikow, obdarty, brudny, niezadowolony jak zawsze.
— Nie słyszałeś, kto Isajkę zabił? — zapytał Pawła niezdarnie chodząc po pokoju.
— Nie! — odpowiedział krótko Paweł.
— Znalazł się człowiek — nie pogardził! A ja wciąż się zbierałem zadławić go. Dla mnie to była robota — najodpowiedniejsza dla mnie!
— Zostaw, Mikołaju, nie mów takich słów! — przyjaźnie powiedział Paweł.
— Bo cóż to, w samej rzeczy! — łagodnie odezwała się matka. — Serce miękkie, a — ryczy jak zwierz. Po co to?
W tej chwili było jej przyjemnie, że widzi Mikołaja, i nawet jego dziobata twarz wydała jej się ładniejsza.
— Nie nadaję się do niczego, prócz takich spraw! — powtórzył wzruszając ramionami Mikołaj. — Myślę, myślę — gdzie moje miejsce? Nie ma dla mnie miejsca! Trzeba mówić z ludźmi, a ja nie umiem! Widzę wszystko, czuję wszystkie ludzkie krzywdy, a powiedzieć — nie mogę! Niema dusza.
Podszedł do Pawła ze spuszczoną głową i, obdłubując palcem stół, powiedział jakoś dziecinnie i żałośnie, nie tak jak zwykle:
— Dajcie mi jakąś ciężką pracę, bracia! Nie mogę tak bez sensu żyć! Wy wszyscy — w sprawie. Widzę — sprawa rośnie, a ja — na uboczu! Wożę belki, deski. Czy można po to żyć? Dajcie mi jakąś ciężką robotę!
Paweł wziął go za rękę, przyciągnął do siebie:
— Damy!
Ale zza zasłony rozległ się głos Andrzeja:
— Nauczę cię, Mikołaju, składać litery i będziesz naszym zecerem — dobrze?
Mikołaj podszedł do niego mówiąc:
— Jeżeli nauczysz, podaruję ci za to nóż...
— Idź do diabła z nożem! — krzyknął Andrzej i nagle roześmiał się.
— Dobry nóż! — nalegał Mikołaj.
Paweł roześmiał się także.
Wtedy Mikołaj zatrzymał się pośrodku pokoju i zapytał:
— Czy to wy ze mnie?
— No tak! — odpowiedział chachoł zeskakując z łóżka. — Wiecie co? Chodźmy przejść się w pole! Noc ładna, księżycowa. Idziemy?
— Dobrze! — powiedział Paweł.
— I ja pójdę! — oznajmił Mikołaj. — Lubię, chachoł, kiedy się śmiejesz...
— A ja — gdy ty podarki obiecujesz! — odpowiedział Andrzej uśmiechając się.
Gdy ubierał się w kuchni, matka powiedziała gderliwie:
— Ubierz się cieplej...
A gdy wszyscy trzej wyszli, popatrzyła na nich przez okno, po czym spojrzała na ikonę i wyszeptała cicho:
— Boże — pomóż im!...