Melancholia (Przerwa-Tetmajer, cykl)/Na Wezuwiuszu
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Na Wezuwiuszu |
Pochodzenie | Melancholia |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1899 |
Druk | W. L. Anczyc i Spółka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały zbiór |
Indeks stron |
Pewnej wiosny, ze szczytu Wezuwiusza patrzałem na morze.
Był zachód słońca. Fala, cicha, jak sen, grała w kolorach złota, ponsu i szafiru.
Nieruchome, spokojne, małe okręty rybackie, łowem korali zajęte, bieliły się żaglami na wodzie, pochylone na bok, podobne do nenufarów, kwitnących na jeziorze.
Cicho było dziwnie.
W dali widać było Neapol, od zachodzącego słońca różowy, i hen, aż ku Polom Elizejskim, szła przestrzeń błękitniejącej w zmierzchu, zamyślonej ziemi. Kapryjskiej wyspy skała podnosiła się z morza, lekko różowa i cieniem przesłana podłużnym; nad Sorrentem i zatoką morską, śniegiem u szczytu srebrzyła się góra Świętego Anioła, i hen od niej biegły olbrzymim kręgiem, fioletowo-niebieskie i różowo-pozłociste kopy gór włoskich, podobne do rozkołysanych fal oceanu.
Niebo, nad wstęgą gór jasne, w światłach metalicznego amarantu i żółto-błękitnych kolorach, szarzało na wschodzie, i stawało się senne. Na Pompei padł mrok; miasto umarłych ginęło, jakby w mgle jakiejś wielkiej i spokojnej.
Szedł wieczór.
Cicho było dziwnie, tylko Wezuwiusz niekiedy wyrzucał w strop słupy czerwonej lawy, z hukiem i trzaskiem, i rozsypywał ją w powietrzu, że podobną się stawała do ogromnego stada płomiennych ptaków, które z szumem chmurą spadały na zbocze krateru, lśniąc jeszcze długo na ziemi, złowrogo, strasznie i jakby całej naturze przeciwnie.
A kiedy wybuch zgasł, znowu było dziwnie cicho.
Byłem tam sam, daleko od domu, który już zresztą nie jest moim domem — i naprzód czułem brak, że nie mam przy sobie nikogo, komubym mógł powiedzieć: „Patrz!” — a potem uczułem, że nie braknie mi nikt, bo nikogo nie miałem nigdzie...