Memento (Prus)/V
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Memento |
Pochodzenie | Pisma Bolesława Prusa. Tom XXII Nowele, opowiadania, fragmenty. Tom I |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1935 |
Druk | Drukarnia Narodowa |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst Cały tom I |
Indeks stron |
UWIADAMIAJĄCY PANNĘ ZOFJĄ O TRZECIM REZULTACIE
Wpadłem do pokoju jak bomba.
— Winszuję ci, kochany Izydorze — rzekłem mu — żeś otrzymał nominację na kieszonkowego złodzieja!...
I opowiedziałem mu wszystko, com od Holenderskiego słyszał.
Izydorek złapał się za głowę.
— A ja nieszczęśliwy! to znowu to głupie ogłoszenie!
— Cóż się stało, mów zaraz!
— Widzisz, mój drogi — zaczął Izydor — tego samego dnia po awanturze z tym bałwanem Bonifacym, poszedłem drugi raz do „Kurjera“ z pretensją, że mi dali fałszywe wskazówki co do osoby, która ogłoszenie przyniosła. Ci pomyśleli, pogadali między sobą i przypomnieli sobie wreszcie, że ogłoszenie to przyniósł wprawdzie posłaniec, ale inny.
Naturalnie wynalazłem zaraz owego drugiego posłańca, który powiedział mi, że ogłoszenie dała mu jakaś wdowa Bewustsein, mieszkająca pod strychem, w domu tym a tym na Tamce.
Idę na Tamkę, pod strych, na którym wisiała bielizna, i przez uchylone drzwi do izdebki słyszę jakąś rozmowę. Wchodzę, siedzi jakaś jejmość z kotem; jejmość ta, mówiąc nawiasem, przestraszyła się mnie okropnie.
Ponieważ byłem zmęczony, siadam więc na kufrze i mówię:
— Dzień dobry, kochana pani Bewustsein!
— Upadam do nóżek — odpowiada czarownica, kłapiąc ze strachu dwoma ostatniemi zębami.
— Pani wysyłałaś ogłoszenie do „Kurjera“?
— Ja, drogi panie! Prosiłam o wsparcie...
Odgadłem, że stara kłamie — rzekłem więc:
— O wsparcie?... A dużo też pani dali?...
— Nic mój królu, ani grosika jeszcze, niech w ziemię wrosnę!... niech się na mnie ten dach zapadnie!...
W tej chwili na schodach rozległ się łoskot ciężkich kroków; usłyszawszy go, stara ropucha zaczęła wrzeszczeć:
— Złodziej!... rozbójnik!... na pomoc!... ratuj, kto w Boga wierzy!...
— Cicho, ty stare próchno! — zawołałem, ale baba wrzeszczała jak opętana. W tej chwili wszedł stróż do izby.
— Panie Marcinie! — wołała czarownica — łap tego złodzieja... To ten sam, co w zeszłym tygodniu pokradł koszule ze strychu, a teraz przyszedł mnie zabić!...
Daremniem się tłomaczył. Głupi stróż uwierzył babie, i musieliśmy wszyscy iść do cyrkułu. Tu spisano protokół i uwolniono mnie wprawdzie, ale jakiś czas będę jeszcze musiał włóczyć się po sądach, bo stara czarownica wciąż plecie swoje.
Wysłuchawszy tego objaśnienia, poszedłem do Holenderskiego, i powtórzyłem mu je dosłownie. Uprzejmy człowiek uwierzył wszystkiemu, i z radością przystał na pojedynek, zastrzegając sobie jednak, aby odbył się jutro o szóstej z rana po amerykańsku. Kto wyciągnie czarną gałkę, ten palnie sobie w łeb we własnem mieszkaniu.
— Ależ panie, to jest okrucieństwo! — zawołałem.
— Inaczej nie mogę! — odpowiedział Holenderski z najsłodszym uśmiechem. — Wierzę pańskiemu objaśnieniu, ale swoją drogą nie mogę stawać naprzeciw człowieka, którego wodzono po cyrkułach w sprawie o kradzież.
A teraz żegnam pana! — dodał. — Muszę być dziś wieczorem w cyrku, teraz więc zabiorę się do pisania testamentu na wszelki przypadek...
Wyszedłem struty. Człowiek, który przed pojedynkiem idzie do cyrku, a przed pójściem do cyrku pisze testament, był podobno największem nieszczęściem, jakie biednego Izydorka spotkało.