Nowele, opowiadania, fragmenty/Tom I/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Bolesław Prus
Tytuł Nowele, opowiadania, fragmenty
Podtytuł Tom I
Pochodzenie Pisma Bolesława Prusa
tom XXII
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1936
Druk Drukarnia Narodowa
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
BOLESŁAW PRUS
(ALEKSANDER GŁOWACKI)
NOWELE
OPOWIADANIA
FRAGMENTY

NAKŁAD
GEBETHNERA I WOLFFA
WARSZAWA


OKŁADKĘ PROJEKTOWAŁ EDWARD MANTEUFFEL[1]


DRUKARNIA NARODOWA W KRAKOWIE
1936







BAL MASKOWY.

Kilkoletni pobyt wśród wiejskiego zacisza, kwaśne mleko i niczem nie zamącony spokój ducha — sprawiły to, że Tadzio, któremu z powodu zbyt (jak na wyrostka) bladej cery, kazano opuścić czwartą klasę, — dziś stał się bardzo ładnie uformowanym młodzieńcem. Jego oblicze walczyło o lepsze z ponsowym szlafrokiem ukochanego papy, struś mógłby mu pozazdrościć apetytu, a niedźwiedź snu; co zaś do karku, ten okazał się sklepionym tak szczęśliwie, że Tadzio nic z pewnością nie utraciłby z sympatji swych znajomych, gdyby zamiast wąskiego paryskiego krawacika, włożył na szyję naprzykład krakowskie chomonto.
Dla uzupełnienia edukacji jedynaka, który już znał na palcach wszystkie powiatowe jarmarki, rodzice postanowili wysłać go na karnawał do Warszawy. Szanowny ojciec dał mu osiemset rubli gotówką i swoje stare niedźwiedzie; dobra matka troskliwie zaopatrzyła go w garderobę i bieliznę, a kochająca ciotka, dla kompletu, ofiarowała mu tuzin skarpetek, przed miesiącem przywiezionych z Brodów. Żydzi miejscowi, przewidując, że artykuł ten dostanie się jakiemuś galicyjskiemu szlachcicowi, wyhaftowali na tej niezbędnej części męskiego ubrania hrabiowskie korony, co zobaczywszy, Tadzio postanowił sobie, że odtąd przestawać będzie tylko z takimi ludźmi, którzy ubiorem i znalezieniem się dowiodą, że mogą podobnie jak on, nosić skarpetki, a nawet koszule i chustki z hrabiowskiemi koronami.
Drobna ta napozór okoliczność sprawiła, że Tadzio, będąc pierwszy raz w teatrze, z całego mnóstwa osób, zapełniających salę, wszedł w ściślejsze związki z dwoma tylko młodzieńcami, których wykwintność dostatecznie odpowiadała jego wprawdzie wysokim, lecz słusznym wymaganiom. Przy winie, wypitem między pierwszym i drugim aktem na koszt Tadzia, nowi znajomi okazali mu bardzo wiele życzliwości, która wzrastała tak szybko, że już przy kolacji, zjedzonej tego samego wieczora, również na koszt Tadzia, trzej młodzi ludzie otworzyli przed sobą najskrytsze tajniki serca i zaprzysięgli dozgonną przyjaźń.
W tym samym czasie i okolicznościach postanowiono wybrać się na przyszłą niedzielę, na trzecią zkolei maskaradę.
Myliłby się ten, ktoby sądził, że tłuste policzki, oparte na zadziwiającym apetycie, wyłączają tkliwość uczuć i skłonność do marzycielstwa. Tadzio miał policzki bardzo tłuste, że nie powiemy pucułowate, niemniej jednak... marzył. W niespracowanym jego umyśle tkwiło kilka kryminalnych powieści Gaboriau, i Tadzio wśród głębokich westchnień wyznał swoim nowym przyjaciołom, że z największą rozkoszą poświęciłby cały zapas życia, zdrowia, a nawet pieniędzy, gdyby mu się udało, na nadchodzącej maskaradzie, zawiązać jakąś miłosną, a zarazem okropną intrygę.
— Powiedzcie mi, najdrożsi przyjaciele — pytał rozczulony Tadzio — czy trafiają się w Warszawie jakieś... tajemnicze powikłania, jakieś... delikatne kwestje pieniężne, jakieś... zadziwiające zdarzenia miłosne?...
— O tak, tak!... trafiają się rzeczy nadzwyczajne — zapewnił Tadzia Ernest, młodzieniec obeznany, jak tysiące innych, z powieściami Gaboriau.
— Szczególniej też z kobietami, mężczyznami i pieniędzmi — dodał Karol, który całego Gaboriau umiał napamięć.
Po tych słowach i wypiciu kilku butelek, nowi przyjaciele rozeszli się.
W ciągu tygodnia bohater nasz, znajomych swoich spotykał bardzo rzadko, głównie wieczorem przy kolacji, za którą zawsze sam płacił. — W dzień zdawało mu się tylko, że widział raz kogoś podobnego do Ernesta za kontuarem jakiegoś bławatnego sklepu, a drugi raz, że ktoś podobny do Karola starannie chował się za firanki, wiszące w oknie pewnego balwierza. Przywidzenia te wzmocniły w sercu Tadzia chęć oglądania swoich drogich towarzyszów i ubawienia się na maskaradzie razem z nimi.
W niedzielę, na godzinę przed północą, w mieszkaniu rozgorączkowanego Tadzia zjawił się bardzo ładnie uczesany, ogolony i uperfumowany Karol, donosząc, że ich przyjaciel Ernest w tej chwili odebrał zaproszenie na bal do jakiegoś księcia, i że sami tylko będą musieli udać się do teatru.
Poszli więc sami.

Wśród potoków światła, dźwięków muzyki, szmeru rozmów, prowadzonych we wszystkich indo-europejskich językach, — wśród tumanów pary wodnej, kwasu węglanego, amonjaku i kilkudziesięciu innych produktów potężnej waporyzacji, — ująwszy się pod ręce, spacerowali dwaj nasi bohaterowie, oczekując z biciem serca, rychło jakaś maska, zwabiona ich powierzchownością, gustownym ubiorem i pełnem elegancji obejściem, zarzuci na nich rozkoszną siatkę intrygi. Ale maski nie zaczepiały ich, zapewne przez delikatność, — młodzieńcy więc tymczasem musieli się zadawalniać patrzeniem co robią i słuchaniem co mówią inni.
Nieszczęściem najcharakterystyczniejsze, a więc najłatwiej wpadające w oko kostjumy, na później widać zachowywały potęgę swego dowcipu. Tu białowłosy pustelnik rączką od starego parasola błogosławił tłumy, ale milczał jak ryba. Tam krakowiak w bardzo wiotkich płóciennych okolicznościach i z maską, noszącą na sobie ślady uderzenia jakiejś potężnej pięści, przechadzał się ministerjalnym krokiem. Gdzie indziej znowu, powabna krakowianka ochrzypłym, zapewnie naumyślnie, głosem wymieniała nazwisko i numer domu jakiemuś mężczyźnie, przebranemu za podoficera policji. Słowem dużo rozmaitości, ale zabawy bardzo mało.
— Wiesz, drogi Tadziu — szepnął Karol — że nieźle byłoby dla nabrania fantazji kropnąć coś orzeźwiającego.
— Z największą przyjemnością! — odparł Tadzio.
W dziesięć minut potem dwaj przyjaciele, już z zarumienionemi policzkami, stali pod piecem, a współcześnie tkliwy Tadzio dostrzegł, że maskarada ożywiła się znakomicie.
Wkrótce też całkowicie utonął w obserwacji, i oto co widział i słyszał:
Żokiej w nankinowym garniturze. Ho! ho!... facecie, poznajesz mnie?...
Elegant. Aaa... to ty?... Winszuję ci awansu!...
Żokiej w nankinowym garniturze. Jakto, więc wiesz, żem awansował?...
Elegant. Ale jak!... Przed wieczorem jeszcze byłeś chłopcem do czyszczenia butów, a teraz jesteś już żokiejem. Winszować!...
Czarna maska. Znam cię!... Gdzieś podział zegarek, bałamucie?...
Jegomość w pewnym wieku. Zostawiłem w domu, wiedząc, że mnie będziesz intrygować.
Młody Żydek. Do interesu, państwo, do interesu!...
Maska zielona. Za parę lat, moje dziecko, boś jeszcze za młody!...
Maska biała. Znam cię!... jesteś literat!...
Literat. Skąd wiesz o tem, maseczko?...
Maska biała. Poznałam cię po głupiej minie...
Literat. Brawo, poetko!...
Maska biała. Skąd wiesz, że jestem poetką?...
Literat. Stąd, że czuję wieszczy ogień nawet przez maskę...
— A to zabawni ludzie!... — wykrzyknął zadowolony Tadzio.
— Widzisz, co to znaczy maskarada!... — odpowiedział Karol. Poczem obaj młodzieńcy roześmieli się na całe gardła, znajdując, że ze wszystkich dowcipów, grasujących obecnie w sali, ich był najdowcipniejszy.
W tej chwili uwaga Tadzia zwróciła się na nowy przedmiot: jakiś gruby, czerwony jegomość zataczał się w sposób niezwykły. W pierwszej chwili Tadzio byłby przysiągł, że jegomość jest haniebnie pijanym, chwila jednak namysłu wystarczyła dla upewnienia się, że jegomość był trzeźwy i tylko z trudnym do uwierzenia talentem udawał pijanego. Oczy Tadzia z upodobaniem śledziły tę okrągłą postać, ubraną w pomięty i zabielony tużurek, a dusza Tadzia doznała niezwykle przyjemnej emocji, gdy dostrzegł, że jeden z czynników porządku, złudzony nieporównaną grą otyłego pana, zabiera się do usunięcia jego osoby.
Już Tadzio zwrócił się do Karola, aby mu zakomunikować rezultat najświeższej obserwacji, gdy wtem jakieś kobiece domino schwyciło go za rękę.
— Panie — rzekło drżącym głosem domino — wyprowadź mnie do innej sali, broń mnie!...
W zwykłych okolicznościach Tadzio pomyślałby przedewszystkiem o zabezpieczeniu własnej egzystencji, ale teraz... nigdy!... Od chwili wyjścia z bufetu energja Tadzia dosięgła niepraktykowanych rozmiarów; bohater nasz sądził toż samo o jasności swego umysłu.
— Panie — wyszeptało słabym głosem domino — unikaj przedewszystkiem pajaca, jest to mój wróg!...
Usłyszawszy to, Tadzio uczuł gwałtowną chęć poszukania złowrogiego pajaca; ulegając jednak życzeniom damy, wcisnął się z nią na jakąś w kącie stojącą kanapkę i patrzył, — do mówienia bowiem stracił wszelką ochotę, a słuchać nie było czego.
Dama była prawdopodobnie piękna; głową sięgała Tadziowi do ucha, ręce jej były białe i drobne, kibić imponująca. Tadzio sądził, i miał prawo tak sądzić, że wszystkie części ciała tej doskonałej istoty muszą być jednakowo harmonijne i jakby dłutem najbieglejszego rzeźbiarza utoczone.
— O panie — zaczęło znowu domino — przebacz mi, że cię tak narażam...
— Na co narażam?... — spytał Tadzio bardzo niewyraźnie, zapewne skutkiem zachwytu.
— Na... na gniew mego prześladowcy... Och! okrutny to człowiek.
— Czegóż więc chce od pani ten człowiek?... Za co prześladuje?...
— Nie pytaj pan!... Dość będzie, jeżeli ci powiem, że w ręku tego człowieka spoczywa mój honor...
— Honor pani?... pani?... — powtórzył Tadzio strasznym głosem, czując w piersiach nadzwyczajne rozbudzenie odwagi.
— Och! — jęknęło domino.
— Co pani jest?...
— Nie... dobrze mi!...
Z wielką trudnością zaprowadził Tadzio interesującą nieznajomą do bufetu, gdzie prawie na klęczkach musiał ją błagać, aby raczyła przyjąć kieliszek wina. Jeżeli jednak dama zachowywała się bardzo powściągliwie, zato Tadzio, ulegając jej prośbom i tkliwym uściskom ręki, pił jak bąk i wcale nie żałował tego, czując, że stopniowo powiększa się jego niezrównane męstwo, giętkość umysłu i... że stosunki z nieznajomą przybierają coraz poufniejszy charakter.
Już Tadzio po raz setny zapewnił damę swojego serca o dozgonnej miłości, a po raz dziesiąty usłyszał od niej zapewnienie, że mu na wieki sprzyjać będzie, — już złożył pierwszy pocałunek na jej śnieżnem ramieniu i po raz drugi zabierał się w miejscu publicznem do popełnienia tej samej niedyskrecji, kiedy nagle:
— Ach!... — krzyknęło domino.
Tadzio spojrzał i oniemiał: za damą jego myśli stał złowrogi pajac, a nawet, groźnie gestykulując, coś jej szeptał do ucha.
Tadzio nie rozumiał rozmowy, czuł bowiem, zapewne skutkiem gorąca, gwałtowny szum w uszach, — nie mógł nawet zdać sobie dokładnie sprawy z kolorów, stanowiących ubranie pajaca, lecz widział, że piękna nieznajoma rozpaczliwie załamuje ręce.
— Co... co... co pani jest?... — zapytał.
— O nie powiem, nie mogę powiedzieć!... — wyszeptała dama.
— Więc ja panu powiem — rzekł pajac głosem stłumionym. — Ta pani ma męża, męża hrabiego, który nie wie o tem, że jego żona romansuje z panem na maskaradzie.
— Milcz, nędzniku! — szepnął Tadzio, pojmujący całą okropność położenia hrabiny.
— Właśnie, że będę gadał, bo za gadanie, za gadanie... zapłacą mi — odparł bezczelny pajac.
— Więc co chcesz?... — zapytał Tadzio, majestatycznie sięgając do kieszeni fraka.
— Całą portmonetkę! — odpowiedział prześladowca.
W każdym innym razie Tadzio byłby się zawahał, ale w obecnym — nigdy. Honor kobiety, honor hrabiny zależał od niego, i mógłże się wahać?
Nie, nie mógł!... to też za chwilę portmonetka Tadzia znikła w obszernej kieszeni pajaca, wzamian za obietnicę dotrzymania sekretu z jego strony — i... czuły uścisk delikatnej ręki hrabiny.
W kilka minut potem rozmarzona, szczęśliwa para opuściła maskaradę.

Napróżno dziś i dni następnych szukalibyście rumianego Tadzia na ulicach naszego miasta. Tadzio bawi jeszcze w Warszawie, ale od trzech dni nie wychodzi z mieszkania, jest blady i bardzo posępny. Wczoraj napisał list do rodziców, donosząc im o zgubie znacznej sumy pieniędzy, która to zguba tak podkopała jego kwitnące dotąd zdrowie, że zmuszony został oddać je pod kierunek lekarza, nietyle odznaczającego się wzrostem, ile obszernem doświadczeniem i głęboką nauką. Zgiełkliwa maskarada, zachwycająca hrabina, obmierzły pajac, dobrze nadziana portmonetka, — wszystko to znikło jak sen w umyśle Tadzia, który (o tajemnico duszy ludzkiej!) starał się odświeżać wspomnienia, wypijając z niezrównaną chciwością ogromną ilość orszady. Nie dziwimy się temu: ona też w czasie balu prawie wyłącznie poiła się orszadą.


LOKATOR PODDASZA.

Uczony Reb Lajzer Skowronek poprawił aksamitną krymkę na siwiejącej już głowie, wytrząsnął na ziemię i schował w tylną kieszeń prunelowego chałata swoją porcelanową fajkę i stojąc na środku brudnej sieni, głęboko rozmyślał nad tem, za którą też wyjrzeć ma bramę?...
Jeżeli wyjrzy za zieloną, na ulicę, może zobaczyć tam rzeźnika, pędzącego woły, starą babę z konewką, chlebem lub butelką w ręku, a w każdym razie brunatny drewniany dom, którego parter zajmuje blacharz i waciarz, a facjatkę... Pan Lajzer skrzywił się, odwrócił i postąpił parę kroków ku bramie żółtej.
W tej stronie wszystko należy do niego. Ten stróż, pokornie stojący z czapką w ręku, i to kwadratowe podwórze z wielką szopą na środku i te poduszki czerwone, pierzyny w niebieskie kratki, suszące się na słońcu, i ta o dach szopy oparta drabina, gdzie na trzecim szczeblu od ziemi dokazuje cudów zręczności pejsaty Dawidek, najmędrszy ze Skowronków, jacy egzystowali na świecie, wszystko to należy do niego.
Czy tylko to?... A tenże za szopą dom drewniany, mający osiem okien na górze i pięć na dole?... A tenże drugi, na prawo, z trojgiem drzwi i dachem blaszanym?... A ten chodnik, po którym mały Josek ciągnie na sznurze przewrócony do góry nogami stołek?... A ta na lewo zbutwiała parterowa rudera, pod którą na stosie desek gnijących igra troje brudnych i odartych dzieci, a goj bednarz z hałasem pobija wielką beczkę?...
Smutna rudera! Żadna deska w jej ścianach nie przystaje do drugiej, żadne drzwi nie domykają się, żadnego okna otworzyć nie można, żeby się nie rozleciało. Sczerniały, mchem porosły dach tworzy tak zawikłaną powierzchnią wichrowatą, że najznakomitszy jeometra nie podjąłby się jej badać, a przykrywa takich biedaków... ach! takich biedaków, że miłosierny Reb Lajzer już piąty miesiąc ociąga się z wymówieniem im komornego.
Żółtawe oko Skowronka zatrzymało się na ostatniem oknie facjatki, skąd przez wybite szyby od godziny już buchają kłęby pary. Tak wielka ilość pary zdradza wielki ogień, a zbyt wielki ogień...
— Ach!... ach!... — mruknął uczony Żyd — oni mi jeszcze domy spalą... — i zwolna postąpił ku bednarzowi.
— Niech będzie pochwalony, Marcinie...
— Na wieki wieków! — odparł bednarz, składając narzędzia i dotykając ręką czapki.
— Co u tego Jakóba taki ogień w izbie?
— To ona... gotuje wodę do prania.
— Ny! ny! A jak tam z nim?
Bednarz machnął ręką.
— Wun tak casem wygląda jak pijany — ciągnął Żyd.
— Gdzie zaś on tam pijany! Zwyczajnie, spadł z ruśtowania i z tych czasów zrobił się taki jakiś... że to... eee!... — objaśnił bednarz.
— Ny! ny! ja to zara pomiarkowałem. Wun raz u mnie drwa rąbał, ale nawet godziny nie porąbał i ustał. Ze jemu we śpitalu nic nie pomogli?...
— Co ta mieli pomóc, nawet mu nogi nie zgoili...
— Franek!... Franek!... chodź ino tu! — odezwał się głos z facjatki, a rozmawiający ujrzeli w wybitem oknie owiniętą w żółtą chustkę głowę kobiety.
Najstarsze z obdartych dzieci, które na widok gospodarza skryły się między gnijącemi belkami, pobiegło na schody.
— To jego dzieci? — spytał Lajzer.
— A jego! — odparł Marcin. — Troje na dole, a dwoje chorych w izbie.
— A wa! — mruknął Żyd i pochyliwszy głowę, począł przysłuchiwać się rozmowie na górze.
— Gdzie wczorajsze kartofle, co były w rynce... co?... — pytał gniewnie głos kobiecy.
— Abo ja wiem... matusiu! — odpowiedział z pewnem wahaniem głos dziecinny.
— Łżesz, boś sam zjadł w nocy; Józia cię widziała... Ja ci dam!...
— Jak Boga kocham, matusiu!... żeby mi ręce i nogi połamało!... żeby mnie cholera!... — piszczał chłopak przy akompanjamencie uderzeń.
— A masz!... a masz!... — krzyczała kobieta. — To będziesz łgał, będziesz kradł... będziesz się przysięgał?... A masz!...
Każdemu wyrazowi towarzyszył trzask mokrej ścierki, upadającej na różne części ciała chudego i brudnego chłopca, który zanosząc się od płaczu, mówił:
— A co ja temu winien, że mi matusia jeść nie dają, co?... Abom to jadł kolacją?... abom jadł śniadanie... co?... I jeszcze mnie matusia biją za to... U! hu!... hu!...
Zrobił się straszny wrzask, w którym oprócz bijącej matki i bitego pacjenta, przyjęło udział dwoje dzieci na górze i dwoje na dole. Zniecierpliwiło to Żyda, który po chwili namysłu wszedł do sieni, z sieni na brudne i ruchome schody, i sapiąc ze zmęczenia, stanął na progu izby pełnej pary, zaduchu i woni mydlin.
— Jakóbowa! pani Jakóbowa!... co u was zawdy takie krzyki? — zaczął przybyły.
— Ooo... to pan gospodarz?... — zdziwiła się licho ubrana kobieta, a potem płacząc dodała:
A cóż ja pocznę nieszczęśliwa z temi bachorami, kiedy nic się przed niemi nie uchowa i niczem ich nie nakarmi? Ten roboty nie ma, dzieci pięcioro, wszyscy wołają jeść, a ty choć sobie ręce do łokcia pozdzieraj, choć się sama rozedrzyj!...
— Ja wam co powiem, moja Jakóbowa — przerwał oburzony Lajzer, — Że wy biedni, to jest prawda, ale że wy mi wiele nieporządku w domu zrobicie i nie płacicie, to także prawda. Zawdy u was pranie, wylewanie, suszenie, ze świecą po strychu chodzenie, zawdy krzyk, a zapłaty niema, a pięć rubli winniście... Wy mi głowę rozkrzyczycie, wy mi domy spalicie, wy... wy się wyprowadzić musicie!... Już i was, i waszych pieniędzy widzieć nie chcę...
— A panie gospodarzu! — zawołała kobieta — niechże pan tego nie robi, niech pan jeszcze będzie cierpliwy!...
— Co to cierpliwy?... ja już jestem pięć miesięcy cierpliwy!...
— Może się też Pan Bóg nad nami zlituje i staremu da jaką robotę, to się jeszcze wypłacimy...
— Robotę!... robotę!... — mruknął Żyd. — Abo wy dbacie o co?... Abo wy nie wygnaliście od siebie jednej lokatorki?...
— To jest prawda, panie gospodarzu, ale widzi pan gospodarz, ona to była takie nic dobrego, że panu i nam wstyd robiła... Niech się pan Lajzer zmiłuje!... — mówiła dalej, składając ręce. — Niech się pan zmiłuje przynajmniej nad tym drobiazgiem!...
Gospodarz spojrzał po izbie, gdzie wszyscy jej mieszkańcy znajdowali się już w komplecie. Troje chudych, z nadmiernie wielkiemi brzuchami dzieci, kryło się między balją i stołem, zarzuconym mokrą bielizną. Czwarte, okryte jakimś czarnym łachmanem, leżało na łóżku, piąte w drewnianej pace na słomie, a ich nędzny ojciec z rozczochranym włosem, najeżonemi wąsami, z bojaźnią w oku stał oparty o komin, obok ciekącej konewki, na której siedział przed chwilą.
Poważną twarz Żyda przebiegł dreszcz wzruszenia.
— Co tamtemu? — spytał już łagodniej, wskazując na pakę.
— Coś kaszle, panie gospodarzu — odparła matka.
— A temu co? — ciągnął, wskazując na łóżko.
— To dziewczyna, oparzyła się niechcący ukropem.
— A wa!... — syknął gospodarz i zwracając się do Jakóba, dodał:
— A jak z wami, Jakóbie?
Biedak wstrząsnął głową, skurczonemi palcami podrapał komin, lecz milczał.
— No!... odpowiedzże panu gospodarzowi — wtrąciła żona.
Jakób poruszył ustami, wlepił niespokojnie swoje okrągłe, zapadłe oczy w twarz gospodarza, lecz znowu milczał.
— Zostańcie z Bogiem! — szepnął Żyd i nagle opuścił izbę.
— Niech Pan Bóg prowadzi! — odpowiedziała kobieta, wychylając się przez poręcz za schodzącym gospodarzem, którego w sieni zatrzymał bednarz pytaniem:
— A cóż, panie Lajzer?...
— Niech go Bóg ratuje, to bardzo biedny człowiek!... — odparł Żyd i poszedł dalej.

— No, Bogu dziękować! — mówiła pani Jakóbowa, znęcając się nad jakimś podejrzanej formy szmatem, który gwałtownie i rytmicznie targała prawą ręką, przycisnąwszy go lewą do dna napełnionej wodą balji. — No, Bogu dziękować, szczęśliwieśmy dzień zaczęli. Woda gorąca je, mydło je, roboty mamy na jakie purubla, i gospodarz ustatkował się na jaki miesiąc. Franek... nie grzeb patykiem w kominie, bo jeszcze co zmalujesz!... Za parę dni u sklepiciarki umyję podłogę, to nam może znowu zacznie borgować, a może i przyszle swego siestrzanka, co to je u felczera, żeby Józi poradził... Maniusiu! weź się do kartofli... Franuś, a biegaj do sklepiku i wyproś bułeczkę chleba, to się odda pojutrze... Moszkowa gadała, że ten siestrzanek to zdatniejszy od innego doktora, więc możeby on i tobie, stary, co poradził...
— Oj matusiu!... tak mnie kole... — szepnął chłopak w pace i zakaszlał.
— Niech kole, to i ty jego kol!... co ja tobie poradzę? — odparła kobieta. — Posłuchaj, stary! — zwróciła się do osłupiałego męża — ot widzisz, przecie to i twoje dzieci, pomóżże im. Oj, bodajem ja była pierwej oślepła, niżem wyszła za ciebie...
W tej chwili zatrzeszczały i zadudniły schody, a na progu izdebki ukazała się jakaś kobieta, jeszcze młoda, lecz wynędzniała i ubogo ubrana.
— Moja złocista pani Jakóbowa — zawołała przybyła — a oddajcież co prędzej statki, bo mi stara chyba łeb ukręci!...
— Statki?... — spytała przerażona praczka. — Statki?... a jakże ja dokończę?...
— Cóż ja na to poradzę, moiście wy!... Pókim mogła, pótym wam w sekrecie pożyczała, ale jak się wydało, stara ani słyszeć o was nie chce, woła, że pójdzie do cyrkułu, wyzywa od złodziei i powiada, że jak jej w moment nie oddacie balji i sagana, to wam policjantów naszle z całej Warszawy...
Praczka schwyciła rękoma za krawędź balji.
— Nie dam balji!... nie dam sagana!... nic nie dam!... Ja tu nigdzie statku nie dostanę, a w domu niema co jeść i robota pilna...
Przybyła załamała ręce.
— Bójcie się Boga! co wy gadacie?... To za moje dobre serce chcecie, żeby i mnie i was do cyrkułu powiedli? Jakóbowo!... kumo!...
Dzikie uniesienie biednej matki we łzy się rozpłynęło. Cóż miała robić? jak mogła nie oddać rzeczy, które nie były jej własnością?... To też nie dziw, że po kilkominutowych prośbach i zaklęciach, sama wreszcie wydobyła mokrą bieliznę z balji i sama pomogła wylać z naczyń do rynsztoka wodę gorącą, dla przechowania której nawet Marcin, poczciwy bednarz, nie mógł jej statku wynaleźć...
Drobny ten napozór wypadek obezwładnił biedną kobietę, która siadłszy na jedynym stołku w izbie i ukrywszy twarz w fartuch, zaniosła się od płaczu.
— Ot tobie, stary, żona, ot tobie dzieci! — wołała, szlochając. — Chciało ci się żenić, masz teraz! Wszystko wali się na moją biedną głowę, a jakąż ja radę dam, kiedy z izby ostatni żeleźniaczek i balijka między Żydy już poszły!...
We drzwiach stanął smutny i zadyszany Franek.
— Matusiu — rzekł — we sklepiku nie chcą dać chleba i jeszcze mówią, żeby matusia za dawniejszy zapłaciła...
— Ale!... A skądże ja zapłacę, kiedym ostatni grosz na mydło wydała?
— Matusiu!... — szepnęło chore dziecię z łóżka — matusiu!... chyba my już dziś nic nie będziemy jedli?...
I uroniwszy te słowa, biedactwo utkwiło bojaźliwe spojrzenie w zapłakanej twarzy matki.
Od palącego duszę wzroku dziewczyny, Jakóbowa odwróciła oczy w inną stronę, a tam zobaczyła pożółkłą twarz kaszlącego chłopca, który ze swojej paki wytknął najeżoną głowę; spojrzawszy ku drzwiom, spotkała trzy pary lękliwie pytających o chleb źrenic; zwróciła się wreszcie ku kominowi, lecz i tam znowu dostrzegła oczy, okrągłe, zapadłe oczy swego biednego męża, utkwione w nią z jakimś bezsilnym wyrazem.
Wówczas w sercu tej kobiety żal i rozpacz przemieniły się we wściekłość; łzy jej oschły, a przed chwilą uboga praczka zamieniła się teraz w wilczycę, która wietrzy niebezpieczeństwo i postanawia bronić szczeniąt.
— Słuchaj-no stary! — syknęła przez zaciśnięte zęby do męża, kładąc mu na ramieniu ciężką, spracowaną i jeszcze wilgotną rękę. — Słuchaj i rusz-no się, bo w domu niema nic...
Stary milczał; żona wstrząsnęła nim.
— Słuchaj, stary, radź co teraz, boś ty chłop, a mnie już wszystko z rąk ucieka... Idź między ludzi i dostań robotę, albo użebraj co, byle chleb był w domu, bo ja tu z dzieciskami nie wytrzymam...
Stary znowu milczał i błędnem okiem patrzył przed siebie; żona pochyliła się nad nim jeszcze bardziej i głucho szepnęła:
— Idź już!... powiadam ci, idź!... Zrobisz, czy nie zrobisz co — idź, byleś mi z oczu zszedł, bo albo twoja albo moja śmierć...
Nędzarz ocknął się; czy zrozumiał co, trudno zgadnąć, lecz pewnem jest, że czuł wszystko. Czuł wilgoć w mieszkaniu, czuł głód, ból okaleczałej nogi, zawrót swojej biednej rozbitej głowy, a nadewszystko to, że niema już dla niego miejsca na rodzinnym barłogu.
Gdy wstał z konewki, żona wcisnęła mu czapkę na głowę i zlekka popchnęła ku drzwiom. Nie obejrzał się nawet, lecz schodząc na dół, usłyszał głos syna, mówiącego:
— No, nie becz, Mańka!... Tatuś poszedł na miasto i chleba nam przyniesie, ba, jeszcze i wędzonki, jak dawniej.

Wyszedłszy z domu, nędzarz zatrzymał się przed bramą zdziwiony. Dziwiła go jasność dnia i ciepło słoneczne; dziwiły go wesołe twarze przechodniów, którzy mówiąc nie narzekali, ani wołali o chleb; dziwił go obszar ulicy, na której mógł odetchnąć, nie czując woni mydlin, i poruszyć się, nie czując na sobie wzroku zrozpaczonej żony i zgłodniałych dzieci. Gasnący umysł rozjaśnił się nieco, i Jakób przypomniał sobie, że powinien gdzieś iść i szukać chleba.
Iść — lecz gdzie?... ulica ciągnęła się w obie strony. Na lewo bruk był bardzo nierówny, na prawo chodnik; Jakób miał nogę skaleczoną, więc poszedł na prawo. Mógłże pomyśleć, że ów niewyraźny, instynktowny pociąg do gładkiej drogi, jest jednem z szarpnięć straszliwej machiny przeznaczenia, której niemiłosierne tryby w tym dniu jeszcze zdruzgotać go miały?...
Na skręcie ulicy zetknął się z jakimś stróżem w niebieskiej bluzie, nader pilnie zamiatającym schody nędznego szynku.
— I i i... hy!... — zawołał stróż — bandzie pogoda, kiej pan Jakób wylazł. Jak się macie?...
— Bóg zapłać, panie Walenty! — mruknął Jakób, zapewne pierwszy raz od dni kilku.
— Coście wy się tak już z tydzień nie pokazywali?... Gadają ludzie, że u was w chałupie bida, hę?...
— Jużci, że bieda! — odparł Jakób. — Roboty nie mam...
— Roboty!... kto ją ta ma? Tak samo jak pieniędzy; tylo Zydy i wielkie panowie mają... No, chodźta do cukierni!...
Z temi słowy wprowadził Jakóba do szynku, gdzie oprócz właściciela, Żydka z bardzo chytrą miną, siedział a raczej drzemał wsparty o dużą kufę jakiś jegomość w pomiętym kapeluszu i wypłowiałym surducie, którego barwy, najjaśniejsze przy kołnierzu, na plecach przechodziły w kolor musztardowy, a około kieszeni w ciemno-tabaczkowy.
— A wa... nas pan Jakób!... — wykrzyknął Żyd. — Taki gość... chyba węglem w kominie zapisać?... Co sze to z panem Jakóbem rabiało?...
— Niech-no Jankiel śpagatówki tu postawi, ino prandko — zakomenderował Walenty.
— Pan Jakób jesce robi u mulaze?...
— Aha, robi!... Zleciał na łeb z ruśtowania i tera ameryture dostał... No, prandzy wódki!... — odparł Walenty.
— A pyniędzy?... — spytał Żydek, zakładając ręce wtył i chwiejąc się na rozkraczonych nogach.
— Jakie pieniądze?... a bez pieniędzy to nie łaska? Ja funduję!... — huknął Walenty.
— Pan Walenty funduje?... Ny, to z tegie chlebie... to z tegie mąkie... No, nic nie będzie z tegie... — zakonkludował Jankiel.
— A... a... panu Walentemu!... — ocknął się wypłowiały jegomość z pod kufy. — A... moje... u...szanowanie... Cóżto za obdartus z panem Walentym przyszedł?... niechże mam honor poznać!...
— To mój kamrat — odparł stróż. — Pan Jakób, co był u mulazy, ale rozbiuł się i tera roboty suko...
— Ha! ha!... roboty w szynku? Głupstwo robota — w całej Europie nie znajdzie roboty, tylko wódkę... wódkę, jeżeli ma pieniądze... Jankielku, mój szczupaczku, a daj-no mi tam kieliszczynę...
— Znowu na burg?... — spytał Żyd płaczliwie. — Juz mi pan Ignac tyle od rana winien i jesce chce?...
— Com ci od rana winien, ty psi flaku?... ja?... tobie?... winien?...
— Moze nie?... Pan Ignac z samego rana zjad obazanek, potem wódki wypiuł, potem znowu wypiuł, i znowu zjad, i znowu wypiuł ze dwa razy, i znowu chce pić?
— Panie Ignacy — zaczął Walenty — ja sobie myślę, mozeby pan Jakóbowi jaką prośbę wyśtafirował do państwa, zeby choć trochę cłekowi dopomóc...
— Prośbę?... temu obdartusowi?... — dziwił się pan Ignacy, widocznie bardzo pobłażliwy na usterki swojej garderoby. — To się na djabła nie zdało... Mnie zapytajcie, co prośby znaczą, mnie... bom ja sam chodził z listem, gdzie było napisano... Wódki, psiawiaro!...
— Nima wódki!... — odparł Żyd.
— W liście moim — ciągnął pan Ignacy — stało wyraźnie napisano, jako ja, Ignacy, od urodzenia głuchoniemy, a przytem zbankretowany majster, polecam się wzglę... względom Jaśśśnie Wielmożnych i Wielmożnych państwa... I co myślicie?... Może myślicie, że oni wspomagają kogo?... Sto djabłów tam!... Oni tylko umieją wyzywać od pijaków... Mnie... mnie samego nazwali pijakiem!... Wódki, bydlęcy ogonie!... bo cię zabiję, spalę, zaskarżę... hup!...
W tej chwili wpadła do szynku jakaś zaperzona kobiecina z okrzykiem:
— Ty znowu w szynku, nicponiu, znowu?... A ja ci tu...
— Magdziu!... Magdusiu!... — zaczął zdetonowany Walenty. — Ja nic... Ja tylko z Jakóbem...
— Z Jakóbem?... — wrzasnęła żona. — I ty się nie wstydzisz chodzić z Jakóbem, co jest gorszy od dziada, bo i sam nie ma co jeść, i jeszcze dzieciom chleb odbiera?...
To powiedziawszy, schwyciła męża za kołnierz.
— Waluś!... nie daj się, mój cynaderku!... — zachęcał go pan Ignacy.
— Jeszcze i ty, pijaku, i ty?... Ja wam obu sprawię!
I po tej groźbie zepchnęła męża i pana Ignacego ze schodów na ulicę, rozdając między obu z wielką wprawą po parę kopnięć nogą, od której na surducie pana Ignacego bardzo wyraźny ślad pozostał. Jakób wyszedł za nimi.
— Fiuuu... jaka jędza! — zwrócił się do biedaka Ignacy, gdy już małżeństwo znikło im z oczu. — Prawdziwa łaska Boża, żem jej w moje ręce nie dostał... Fiuuu!...
Tak pogwizdując i zataczając się, chwycił pod rękę Jakóba i pociągnął go za sobą.
— A jak ci tam, moja miętóweczko? — zaczął.
— Jakób — odpowiedział oszołomiony biedak.
— Otóż widzisz, mój Ja...Jasiu, powiem ci tyle, żeś głupi, kiedy szukasz roboty... Robota to nie dla takich jak ty, robota to głupstwo i wszystko głupstwo!...
Przy tych słowach blada i napuchnięta twarz pijaka okazywała wielkie zmartwienie.
— Powiadam ci... — prawił dalej — jak ci tam?...
— Jakób.
— Powiadam ci, mój Jacusiu, wszystko głupstwo! I to słońce... a psik!... Ja zawsze kicham, ile razy spojrzę na słońce... Głupstwo słońce, i ziemia, i domy, i bogactwa!... Taki, powiadam ci, człowiek z edukacją, jak ja, utrzymać się nie może, a dopiero ty?... O zaślepienie ludzkie!... Ale... jakże ci tam, bo ciągle zapominam?...
— Jakób.
— Otóż, powiadam ci, mój Jędrusiu, ja, z moją szlachetnością w sercu, żebym miał dzieciom chleb odbierać i być niepotrzebny na tym świecie... powiadam ci, poszedłbym na most i... i słowo honoru... hult w wodę!... Hult w wodę!... żeby nikomu nie zawadzać, mój Józiu...
A może ci świata żal?... — dodał pan Ignacy, patrząc błędnemi oczyma w twarz Jakóba. — Jęd... Jędrusiu, turrrkaweczko moja, nie bądź głupi!... Wszystko, co tu widzisz dokoła, to marność... to czczość... Plunąć nie warto, powiadam ci!...
Nagle urwał i stanął z podniesionym do góry palcem, jakby pragnął powstrzymać grom wzgardy, zbyt pośpiesznie rzucony na otaczającą go rzeczywistość, jakby uznał, że miejsce, na którem znajdują się obecnie, nie usprawiedliwia bynajmniej, może słusznego, lecz w każdym razie zbyt gwałtownego wstrętu do świata. Tu wodociąg, tam szynk, w suterynie flaczarnia, a obok niej jeden stragan z pietruszką, drugi z pieczywem, trzeci z wędlinami, przy którym w kociołkach, mających formę wanienek, gotowały się kiszki i kiełbasy... Pan Ignacy uczuł, że na widok ten mięknie mu serce, zaczął więc znowu, ale już z innego tonu:
— Wiesz co, mój Fran... Jakże bo ci tam?...
— Jakób — odpowiedział nieszczęśliwy towarzysz.
— Aha! Otóż wiesz, mój Jasieczku, że... że dalibóg miałbym wielką ochotę zafundować ci co... Możebyśmy też tak... kiszeczki z bułeczką? Aż mi pachnie, powiadam ci...
— Jeżeliście łaskawi...
— A możebyśmy, słuchaj, pierwej wódeczki, a potem flaczków?... Widzisz... kiszkę jeść pod straganem, to strasznie ordynarrr...
— Iii... co tam! — odparł Jakób.
— A gdyby też, posłuchaj-no mnie, naprzód wódeczki, a potem kiełbaski, hę?...
— Możnaby!... Dlaczegóż!...
— Hum! Widzisz... mój Piotrusiu, ja funduję... tylko ja, nikt więcej... No, ale daj pyska, daj dzióbka... niech cię!... — To powiedziawszy, pochylił się na prawo i ucałował kołnierz, potem na lewo i zawadził nosem o ucho Jakóba. — Ale widzisz, pożycz mi złotówczynę, nie więcej, niech cię Bóg broni!... bo... bo ja nie wziąłem z sobą...
— Abo ja mam!... skądbym ja wziął złotówkę? — odpowiedział smutnie Jakób.
— Nie masz?... złotówki?... Fiu!... A chciało ci się prośbę pisać?... Fiu!... A chce ci się z porządnymi ludźmi pod rękę chodzić?... Dla Boga! i ten bezecny Walek zaznajamia mnie z takim hołyszem?... Bywaj zdrów, Jacusiu! Muszę wstąpić do cukierni... może jest kto znajomy... Adiu!...
Z temi słowy pan Ignacy wbiegł do nowego szynku i upadł na ławę, pozostawiając Jakóba na ulicy, zwróconego twarzą ku Wiśle, do której stąd było zaledwie kilkaset kroków.

Jakim sposobem trafił, kiedy zasnął i jak długo spał Jakób, trudno zgadnąć; dość, że około zachodu obudził się pod szychtami, wprawdzie rozgorączkowany, lecz spokojniejszy i przytomniejszy niż zwykle.
Spał na śmieciach, które rozgrzebywało kilka kur i prosię tuż koło niego i nie zważając na niego jak na rzecz martwą, lecz Jakób był na to obojętny. O kilka kroków od siebie widział on starą i poplamioną lecz jeszcze dość całą czapkę, z której mógłby zrobić bardzo miły podarunek dla swego syna, nie podniósł jej jednak, tak jakby nie podniósł w tej chwili i woru ze złotem.
Poniżej swego ohydnego posłania dostrzegł on dwu chłopców, widocznie nie znających się z sobą, z których mniejszy rzucał kamienie na wodę, wyższy zaś zdawał się rozmyślać nad sposobem zawarcia z nim znajomości. Jakób uczuł dziwną sympatją dla tych wyrostków, chętnieby nawet porozmawiał z nimi, tylko że nie mógł jakoś zebrać się na wypowiedzenie pierwszego słowa; milczał więc i słuchał.
— Hej tam! — zawołał nagle wyższy — a nie przestaniesz rzucać, he?...
— No, abo co? — odparł niższy.
— Bo to, że w mordę dostaniesz, jak będziesz rzucał!...
— O! a za co?...
— Za to, że niewolno rzucać na wodę kamieni. Nie wiesz, czy co?
Podczas gdy Jakób napróżno usiłował przypomnieć sobie tak dziwny zakaz, mały chłopiec przystąpił do wyższego, który znowu zaczął:
— Widzisz ty, cybulusie, tego łobuza na górze? — i to mówiąc, wskazał na Jakóba.
— Możeby w niego z parę razy?... — spytał nieśmiało młodszy.
— Pal go! — zawołał starszy.
Po tej komendzie, kilka kamieni świsnęło nad Jakóbem, jeden padł około jego głowy, drugi trafił w chorą nogę. Jakób syknął z bólu i usiadł na śmieciach, co widząc, chłopcy uciekli.
— Czego oni chcą ode mnie?... com ja im winien?... — mruknął nędzarz, lecz nim zdołał odpowiedzieć na to pytanie, usłyszał za sobą gruby głos:
— Oho! znowu jesteś, ptaszku!... nie widzieli go tu!...
Jakób obejrzał się; za nim stał silny i wysoki człowiek, wyglądający na stróża.
— Jeszcze ci się chce co upolować? — ciągnął przybyły. — Niedawnoś pokradł deski i dziś znowu przychodzisz, kanaljo!
— Ja nie kradnę desek — szepnął Jakób.
— Nie kradniesz ty, tylko twój brat za ciebie... Znamy się, lisku... Won stąd!
Biedak podniósł się.
— Czego wy chcecie ode mnie, człowieku?...
— Won stąd! — krzyknął jeszcze głośniej przybyły i schwyciwszy Jakóba za ramię, gwałtownie wypchnął go na drogę.
Nędzarz teraz dopiero uczuł, że go noga boli straszliwie, że go głowa pali, i język mu z pragnienia wysycha. Chciał jeść, chciał pić, chciał spocząć gdzie, ale miejca nie było.
Na skręcie pustej i niebrukowanej ulicy, za stosem belek, dostrzegł rudego dziada, w starym wojskowym płaszczu i z płócienną torbą na ramieniu. Dziad, siedząc, układał coś na kolanach i mruczał:
— Krajanka chleba... za duszę Piotra i Agaty. Suchy chleb!... Trzy ogórki, żeby Pan Bóg dał deszcz... Może i da? Szóstka za dusze zmarłe... Wieczny odpoczynek...
Jakób zrobił parę kroków naprzód.
— Litościwa osobo, zmiłuj się nad biednym sierotą!... — zaczyna dziad, raczej skutkiem przyzwyczajenia niż nadziei, aby prośba jego przydać się na co mogła.
Jakób stanął.
— I i i... dziadku — rzekł — jeszczeby mnie się co od was należało...
— Wam?... ode mnie?... — zawołał dziad zdumiony.
— A ino?... Wyście dziś jedli, a ja nic! .
— No, patrzaj! nie jedliście?... a to jedzcie, kto wam broni? — mruknął dziad, szybko chowając swe zapasy.
— A kiej nie mam co jeść...
— To sobie zaróbcie. On myśli, że teraz dziady to tak wielkie panowie jak dawniej...
— Pewnie, że chciałbym zarobić, ale nie mam gdzie.
— O ho... nie mam gdzie! To się powieście!
— I powroza nie mam.
— To go ukradnijcie! — zakończył dziad z gniewem. — Ja tam ani wasz brat, ani swat, żebyście mi głowę zawracali.
Wszystkie cierpienia fizyczne i moralne odżyły w biednym Jakóbie. Zdawało mu się, że go ze wszech stron otaczają jakieś sieci niewidzialne, jakieś narzędzia męki, przed któremi chciał uciec. Chciał uciec przed swoją nogą krwawiącą się i opuchłą, przed swoją głową, w którą tysiące młotów kuło, przed spojrzeniami głodnych dzieci, które jak ostre gwoździe wbijały się mu w serce, przed wyrzutami żony, które jak roztopiony ołów upadały na niego, słowem — przed wszystkiem... przed wszystkiem...
Z tej strasznej zadumy ocucił go brzęk szkła i krzyki.
— Giewałt!... lufcik zbił!... łapaj!... trzymaj!...
To on zbił lufcik, to jego łapać kazano!... Jakób rozejrzał się: był już niedaleko swojej ulicy, wpadł więc na nią, zmieszał się z tłumem przechodniów i znikł w bramie.
Na podwórzu zaczepił go bednarz Marcin.
— Nie macie się czego kwapić do domu: Mańka gdzieś zginęła na ulicy, i wasza wyszła za nią z chłopcem, a resztę dzieci zamknęła w izbie.
Jakób, nie odpowiedziawszy nic, wbiegł na schody, a ze schodów do komórki pod strych, gdzie były sznury, na których wieszano bieliznę, i garstka grochowin, na których zwykle sypiał. Tu zziajany, rozgorączkowany, sparł się o jedną z belek i w najwyższym niepokoju począł wyglądać przez dymnik, oczekując na coś...
Czekał niedługo, w kilka minut bowiem ukazał się na podwórzu jakiś Żyd w towarzystwie kobiety.
— Marcinie! — zawołała do bednarza kobieta — a gdzie tu Jakób siedzi?
— A naco go wam?...
— Jakto naco?... — wtrącił Żyd. — Nato, żeby nam za szybę zapłacił, co ją zbił...
— I toście wy, Katarzyno, pokazali drogę do Jakóba? — spytał bednarz kobiety.
— Przecie to nie darmo — objaśnił Żyd. — Wuna ode mnie wódki dostanie...
— Widać, żebyście wy, Katarzyno, rodzonego ojca za kieliszek wódki sprzedali — mruknął pogardliwie bednarz.
— Nu, co tu dużo gadać — przerwał Żyd — pokazujcie, Katarzyno, bo ja nie mam czasu.
Zawstydzona kobieta milczała, spoglądając ukradkiem na dymnik, gdzie w półcieniu dostrzegła wynędzniałą twarz Jakóba.
— Nu, gdzie to jest, Katarzyno?... — nalegał Żyd.
W tej chwili ręce Jakóba podniosły się nad głowę.
— Dajcie mi tam spokój! — odparła kobieta.
Głowa w dymniku poruszyła się gwałtownie, twarz przebiegły konwulsyjne dreszcze.
— Wynoś się, Żydu! — huknął Marcin. — Co się będziesz w cudzym domu rozbijał!...
Twarz wyglądającego ze strychu Jakóba zrobiła się bladosiną.
— Za co wynoś... co to wynoś?... giewałt! — wrzeszczał rozgniewany Żydek, i na podwórzu rozpoczął się hałas, który dopiero przybycie Lajzera Skowronka uciszyło.
Stary gospodarz uspokoił poszkodowanego i kazał mu iść do domu.
— Niech panu Bóg wynagrodzi — rzekł bednarz, uchylając czapki. — Już na tych biednych ludzi tak się wszystko wali, że aż strach... Teraz oto dziecko im zginęło.
— I dziecko się znajdzie — odparł gospodarz — i jeszcze dobrze będzie. Ja dziś gadałem o nich z zakonnicą, a zakonnica powiedziała, że starego zabierają do śpitale i dzieci do ochronę i Jakóbowe dadzą robotę... Będzie gut!
— Jakóbie! — zawołał bednarz, podnosząc głowę — a zejdźta ino na dół... — Nagle urwał i potem niespokojnie dodał: — Co jemu jest?...
— Co jemu jest? — powtórzył wybladły gospodarz, patrząc w dymnik.
W tej chwili w bramie domu ukazała się praczka, niosąc na rękach znalezioną, śpiącą ze zmęczenia dziewczynę; obok niej biegł najstarszy chłopiec z potężnym kęsem chleba, nad zmniejszeniem którego nader usilnie pracował.
Zobaczywszy sędziwego Żyda, Jakóbowa zaczęła mu dziękować; ten jednak machnął niecierpliwie ręką i poszedł na górę, a za nim bednarz i praczka z dziećmi, w towarzystwie kilkorga podwórzowych gapiów.
Przede drzwiami komórki gospodarz zatrzymał się i rzekł:
— Wejdźcie wy naprzód, panie Marcinie...
Lecz i Marcin nie wszedł, spojrzał tylko w głąb komórki przez szczelinę między deskami i cofnął się przerażony.
Nie wiedząc, o co chodzi, Jakóbowa pierwsza stanęła we drzwiach, a za nią gapie.
— O Matko moja Boska! — zawołała nagle kobieta — a cóżeś ty zrobił najlepszego Jakóbie!...
— Dajcie znać do policji — dodał ktoś. — Jakób się powiesił!
— Oderznijcie go, może jeszcze ciepły..;
— Nie dotykajcie się, bo za to kryminał!
Powstał zgiełk i bieganina; najsprzeczniejsze zdania krążyły między gromadą, która w kilka minut zapełniła korytarzyk i schody.
— A wa! a wa!... — lamentował gospodarz, drżąc na całem ciele. — Taki strach, taki grzech, taka kompromitacja!... Zaco on to zrobił?... poco on to zrobił?... Ja komornego nie brałem, ja jego dzieciom dopomagałem, ja za nim do zakonnic poszedłem, a on się powiesił... Nu, róbże tu ludziom dobrze, to oni ci tak zapłacą...
— Nie gniewajcie się, panie Lajzer! — wtrącił niemniej zmieszany bednarz — bo on nie przez złość tak zrobił, ino przez to, że miał źle w głowie... Jemu i sam Pan Bóg daruje...
Tak narzekali i litowali się dobrzy ludzie, a tymczasem przywiązany do krokwi dachu wisiał trup Jakóba. Biedna głowa jego opadła ku ziemi, lecz na zsiniałej twarzy, zamiast obłędu, trwogi i boleści, rozlewał się majestatyczny spokój śmierci.


MEMENTO.
ROZDZIAŁ I,
Z KTÓREGO PANNA ZOFJA DOWIADUJE SIĘ O ZDOLNOŚCIACH,
JAKIEMI OBDARZONY BYŁ PAN IZYDOR.

Pewnego dnia kółko moich znajomych odczytywało w jednem z pism następujące ogłoszenie:

Prędzej niż spodziewać się mogłem, będę musiał prosić o dotrzymanie słowa; czasu pozostaje dni kilka, więc memento!

B.

Przeczytał Piotr i nie zrozumiał nic, mimo to, że biegle władał kilkoma europejskiemi językami. Przeczytał Paweł i także nie zrozumiał nic, chociaż był aplikantem sądu kryminalnego. Przeczytał Gaweł i zrozumiał jeszcze mniej od tamtych, co przecie nie zdziwiło nikogo, wiedziano bowiem, że Gaweł, oprócz swoich własnych sonetów, nie rozumie nic więcej.
Wkońcu przeczytał to samo pan Izydor; przeczytał, pomyślał, i stuknąwszy się palcem w czoło, rzekł:
— Aha!
— Więc wiesz, o co chodzi? — spytano go.
— Czuję.
— Ale nie wiesz!
— Gdybym chciał, tobym za parę dni wiedział.
— A jakim sposobem?
— Bardzo prostym. Do rozwiązywania podobnych szarad trzeba mieć trochę instynktu, takiego, co to nazywają psim węchem, no — i trochę zdolności kombinowania!
Piotr spojrzał na Pawła i ruszył ramionami, Paweł spojrzał na Piotra i także ruszył ramionami, lecz Gaweł, który każdą wzmiankę o zdolności kombinowania uważał za obrazę osobistą, — odezwał się dość kwaśno:
— Nie barłożyłbyś Izydorku, nie barłożył!...
— Co? — zawołał Izydorek, wpychając z wielką fanaberją rękę w kieszeń.
— To, że nie lubię samochwalców! — odpowiedział takim samym tonem Gawełek.
— Załóżmy się, że za tydzień będę wiedział, co znaczy to ogłoszenie...
— Załóżmy się!
W tej chwili jeden z przyjaciół odwołał mnie w kąteczek. Odchodząc, widziałem, że obaj antagoniści wyciągają do siebie ręce i że ktoś trzeci przecina zakład. Gdym wrócił, wszyscy się rozeszli, o wysokości więc stawki dowiedzieć się nie mogłem. Odgadywałem jednak, że musiała być słoną, zagadnienie bowiem nie należało do łatwych.
Szanse także djabelnie wydawały się nierównemi. Gawełek, jedynaczek swojej mamy, mógł w danym razie zaryzykować i kilkaset rubli, — ale Izydorek, taka golizna?!...
— Ha! — myślę — w dziewiętnastym wieku kapitał ruchomy także coś wart, a Izydorek posiada go niewątpliwie.
Naprzód bowiem ma wiarę we własne siły, tę wiarę, która pozwala jołopom uzyskiwać patenta na doktorów filozofji, a lichym komedjopisarzom traktować przez nogę Moliera. Dalej posiada znakomitą zdolność kombinacyj, manifestującą się tem, że w każdej stronie miasta umie wymijać ulice, na których mieszkają jego szewcy i krawcy. Nareszcie ma, bez żadnej wątpliwości, ów instynkt, który sam nazwał psim węchem, a który choć zwodzi go niekiedy w sprawach zaciągania pożyczek, niemniej jednak świetnie objawia się wówczas, gdy idzie o stan pogody na jutro lub o to, która z restauracyjnych potraw zbyt wymownie przypomina dzień wczorajszy.
Ostatnim i najważniejszym przymiotem Izydorka, była nieporównana śmiałość. Zuch ten bez ceremonji zapytywał porządne damy na ulicach, która godzina? lub zatrzymywał spieszących się mężczyzn prośbą o ogień. Gdy proszony szedł dalej, Izydorek nie obrażał się, — lecz jeżeli stanął, wówczas Izydorek szukał gwałtownie tytoniu w kieszeniach, a po upływie paru minut, żegnał zatrzymanego słowami:
— Mocno przepraszam! ale w tej chwili przypomniałem sobie, że nie palę!...
Takie to właściwości posiadał charakter człowieka, który postanowił bądź co bądź wygrać zapewne gruby zakład. W następnych rozdziałach przekonasz się, kochana panno Zofjo, jak daleko zaprowadzić mogą przymioty podobne, jeżeli je silna wola podpiera.


ROZDZIAŁ II,

UWIADAMIAJĄCY PANNĘ ZOFJĄ O MOICH STOSUNKACH

Z PANIĄ KOPYŚCINĄ I O POPĘDLIWOŚCI PANA BONIFACEGO.

Pani Kopyścina utrzymywała się z niewielkiej emeryturki, bawiła się zaś, a więcej jeszcze swoich znajomych, kabałą polityczną. Prócz tego wierzyła w sny i zażywała tabakę; gdym więc pewnego razu odwiedził ją, podając mi swoją cynową tabakierkę, rzekła:
— Ach! nie umiem ci opowiedzieć, kochany panie Bolesławie, jak trudno wyżyć na świecie w dzisiejszych czasach.
— Cieszę się, droga pani, że cię widzę w pożądanem zdrowiu — odparłem.
— Mieszkanie coraz droższe, mięso, chleb, krupy idą wgórę, słowem strach, co się dzieje. A jakie sługi niegodziwe! Wyobraź sobie, że mi już emerytura nie wystarcza...
— Sądzę, kochana pani, że w roku bieżącym Bóg najwyższy da nam dobry urodzaj.
— I ja tak myślę, ale tymczasem musisz mi zrobić jedną grzeczność.
— Słucham szanownej pani.
— Widzisz jest tak. Dziś tydzień śnił mi się mój mąż nieboszczyk, który mi powiedział: „Franiu! Prusaka niedługo djabli wezmą, więc będzie lżej na świecie, ale tymczasem kup sobie magle, bo inaczej...“
— Cóż inaczej?...
— No, już nie pamiętam co, bom się obudziła i zaraz naturalnie wzięłam „Kurjera“ do ręki. Patrzę, magle są, na ulicy Chmielnej; sprzedaje je mój znajomy nawet, pan Bonifacy...
— To jest bardzo interesujące — wtrąciłem.
— Właśnie. Otóż chciałem cię, kochany panie, prosić, ażebyś zaszedł do niego i wypytał o cenę. Dam ci nawet „Kurjera,“ ale zróbże mi niezawodnie tę łaskę, bo już sama chodzić nie mogę.
Nie ociągając się, wziąłem „Kurjera“ z ogłoszeniem o maglach i poszedłem za wskazanym adresem.
Dom, w którym mieszkał pan Bonifacy, był mi znany. Odznaczał on się tem, że na trzeciem piętrze posiadał wielką liczbę kawalerskich mieszkań i że, o ile pamiętam, niezamożni studenci, którzy go zajmowali, nie mieli zwyczaju popełniać nadużycia zwanego opłatą za komorne.
Ponieważ pan Bonifacy zajmował właśnie jedno z owych kawalerskich pomieszkań, począłem więc wdrapywać się na górę. Minąłem bez wypadku pierwsze piętro, minąłem drugie i już postawiłem nogę na schodach do trzeciego, gdy wtem...
— A ty chłystku! a ty skurczypałko!... będziesz sobie wykpiwał z ludzi porządnych?... — zawołano nad moją głową.
Jednocześnie rozległy się odgłosy, podobne do trzepania odzieży.
— No!... no!... no!... tylko się pan nie rozbijaj, bo jak Boga kocham tak sekundantów przyszlę!... — odezwał się jakiś głos znajomy.
— Przyszlij, chłystku, przyszlij!... a ja ich tak odeszlę!... Ot tak!...
Tym razem upadł mi przy nogach filcowy kapelusz, a za chwilę po nim, z wielkim łoskotem stoczył się ze schodów jakiś młodzieniec.
— Strzelę w łeb jak psu! — wołał zlatujący.
— Kości pogruchoczę!... — odpowiedział mu gniewny głos z góry.
Młodzian, wymachując rękami i nogami, bardzo szybko dosięgnął swego kapelusza. Gdy podniósł się, poznałem w nim Izydorka.
— Przebóg! co ci się stało? — zawołałem.
— Nic! nic!... oh!... zawołaj mi dorożki... — odpowiedział.
— Odpocznij sobie parę minut, biedny Izydorku!... W tej chwili służę ci, ale chciałbym pierwej krótki interes załatwić.
Po tych słowach szybko przebiegłem schody i wszedłem na korytarz.
— Łotr! cymbał!... skurczypałka!... — wołał jakiś drągal, uzbrojony długim cybuchem.
— Przepraszam pana — rzekłem, uchylając kapelusza — gdzie mieszka pan Bonifacy?...
— Ja nim jestem!... ha, truteń! ha, libertyn!...
— Przychodzę w imieniu pani Kopyściny, dowiedzieć się o cenę magli?...
— Już sprzedane. Przed dziesięcioma minutami kupiła jakaś dama. Ha, farmazon!... piasek nosić!... obarzanki sprzedawać!...
— Żegnam pana!...
Drągal z cybuchem wszedł do jednej z celek i gniewnie drzwi zatrzasnął.
Uciekłem co tchu, a na pierwszem piętrze spotkałem Izydorka, starannie otrzepującego się chustką.
Wyszliśmy razem.


ROZDZIAŁ III,
W KTÓRYM DONOSZĘ PANNIE ZOFJI O PIERWSZYM REZULTACIE POSZUKIWAŃ IZYDORKA.

— Cóż u licha! — zawołałem — ten impetyk zrzucił cię ze schodów?
— Nie, to ja się sam potknąłem.
— Aha! No — ale kapelusz?
— Sam zleciał. Zanadto wygiąłem się przez poręcz.
— A cóż znaczą te trzy pręgi na surducie?
— Tam do djabła! Wytrzepże, wytrzep... Mam taką głupią służącą, która nie umie czyścić męskiego ubrania.
Wytarłem pręgi, choć byłem aż nadto pewny, że surdut wytrzepano przed chwilą, — i dodałem:
— Cóżto za awantura?... skąd kłótnia z tym facetem?
— I nic! to ten głupi zakład wszystkiemu winien. W każdym jednak razie wygrałem go...
— Jakże toi było, opowiedz mi!
Izydorek parę razy przeciągnął się, syknął i zaczął mówić:
— Czytałeś ogłoszenie?
— Czytałem.
— No, więc widzisz, ja chcąc dowiedzieć się, kto je pisał, poszedłem przedewszystkiem do redakcji. Ceregielowali się tam trochę, w rezultacie jednak przypomnieli sobie, że przyniósł je taki to a taki posłaniec.
Szukam posłańca, i dowiaduję się, że wysyłał go z ogłoszeniem do redakcji właśnie ten stary bałwan, któremu zrobiłem awanturę.
Mając już nić w ręku, idę wprost do faceta, i spotykam w korytarzu jakąś damę, która wchodzi do jego mieszkania. Mam cię, ptaszku, myślę sobie, to tu widocznie jakaś sprawa miłosna!... Stanąłem cicho pode drzwiami, patrzę przez dziurkę, dama siedzi i molestuje o coś faceta. Mówili o biedzie, o dziecku, i jestem prawie pewny, że facet, suchotnik, chce pewnie... No, ale mniejsza!...
Nie rozumiałem nic, lecz Izydorek mówił dalej:
— Kiedy dama wyszła, poczekałem chwilę na korytarzu, a następnie, dla ostatecznego skonstatowania faktu, zapukałem do mieszkania.
— Proszę! — odpowiedział ten bałwan.
Wchodzę, — patrzę... facet leży na łóżku, chudy i mizerny jak śmierć angielska. Siadam tedy na krześle i pytam:
— Panie! przed chwilą była tu jakaś dama.
Facetowi przeszedł strach po piętach, ale nadrobił miną i odpowiedział:
— Tak jest, była.
— Zapewne w interesie ogłoszenia, które pan zrobiłeś w tym a tym numerze „Kurjera“?
Facet struchlał, ale odpowiedział rezolutnie:
— Tak jest, w interesie ogłoszenia.
Widząc, że go odkrycia moje zmieszały, postanowiłem przyprzeć faceta do muru i rzekłem:
— I cóż, przyprowadzi panu córeczkę?
— Jaką córeczkę?...
— Swoją i pańską...
— Czyś pan zwarjował?... — zawołał ten bałwan, udając wielkie zdziwienie.
— Kochany panie! — przerwałem — poco mamy grać komedją? Wiem wszystko i szanuję ludzi, którzy przed śmiercią naprawiają błędy młodości...
Facet skoczył jak oparzony i zaczął wykrzykiwać, co widząc, zacząłem i ja też wykrzykiwać. Od słowa do słowa powadziliśmy się na dobre... No, alem zakład wygrał!
— Człowieku! — zawołałem, patrząc z przestraohem na Izydorka — czyś zmysły stracił?...
Posądzasz o jakąś sprawę miłosną faceta, który sprzedaje magle i mówisz o rychłej śmierci na suchoty drągalowi, który cię ze schodów...
— No, no, no!... — oburzył się Izydorek.
— Ależ jesteś niebezpiecznym szaleńcem — dodałem i opowiedziałem mu historją pani Kopyściny, magli i damy, która je przed dziesięcioma minutami kupiła.
Izydorek zamyślił się.
— Eh, co tam... głupstwo wszystko! Może być, że ten bałwan ogłaszał tylko o maglach, ale ja mam inne ślady...
— Więc będziesz jeszcze dalej robił poszukiwania?
— A będę! będę szukał dotąd, dopóki nie znajdę.
Pożegnałem go, nie śmiąc już pytać, jaka wygrana stanie się nagrodą sińców, które poniósł, i które ponieść jeszcze może.


ROZDZIAŁ IV,

W KTÓRYM PANNA ZOFJA SŁYSZY O POJEDYNKU Z PANEM

HOLENDERSKIM I O WIELU INNYCH RZECZACH.

Trzy dni przepędziłem w pokoju, namyślając się nad tematem do nowej powiastki. Czwartego dnia wpadł do mnie strasznie zaperzony Izydorek.
— Wyobraź sobie, że mi odmawia pojedynku!... — zawołał w progu.
— Kto? pan Bonifacy?...
— Ale gdzież tam, ten rozbójnik Holenderski, który mnie sam wyzwał, a teraz napisał do sekundantów impertynencki list, że z nimi może się bić, jeżeli zechcą, ale ze mną nigdy...
— Cóż sekundanci?
— Sekundanci bardzo rozsądnie odpowiedzieli, że ponieważ on ze mną bić się nie chce, więc i oni bić się z nim nie mogą, według honorowego kodeksu.
— Dziwny kodeks! Cóż myślisz robić?
— Ha cóż? Przyszedłem cię prosić, ażebyś poszedł w mojem imieniu do niego i wyzwał go ostatecznie.
— No, a jeżeli on odpowie mi to samo?
— A to go zwalisz kijem według kodeksu honorowego! — zawołał namiętny Izydorek.
— Człowieku! Ależ ja tego Holenderskiego jak żyję nie widziałem!... Cóżeś znowu zmalował?...
Izydorek rzucił z gniewem swój filcowy kapelusz na podłogę i usiadł na krześle.
— To znowu to głupie ogłoszenie — dodał po chwili. — Wyobraź sobie, że już trzeci ślad tracę!...
Uspokoiłem go, jak mogłem, i uprosiłem wreszcie, aby mi opowiedział swoją awanturę z Holenderskim, którego (dalibóg! nie wiem z jakiej racji) miałem według kodeksu honorowego zwalić kijem!...
— Widzisz, było tak. Zaraz na drugi dzień po awanturze z Bonifacym, wyszedłem do Saskiego ogrodu. Patrzę, jakiś facet wyciąga chustkę z kieszeni; patrzę dalej, wylatuje mu kawał „Kurjera.“ Czytam „Kurjera“... o nieba!... znajduję to przeklęte ogłoszenie...
No, myślę sobie, mam cię ptaszku, nareszcie, ale już obcesowo nie będę robił interesów, tylko ostrożnie!...
Chodzę tedy za facetem jak zmora. On do cukierni, ja do cukierni, — on z ogrodu, ja z ogrodu, — on do teatru, i ja do teatru, — on do domu, i ja do domu.
Na drugi dzień ta sama historja, — aż nareszcie, około południa, facet podchodzi do mnie i mówi:
— Panie! dlaczego pan za mną włóczysz się jak cielę za krową?
— Panie! — odpowiadam — dlatego, że mi się tak podoba.
— Panie! pan szukasz ze mną awantury?... Jeżeli tak, to służę. Nazywam się Holenderski, oto moja karta i proszę o pańską.
Dałem mu kartę, zgodnie z przepisami kodeksu honorowego, i tego samego dnia sekundanci nasi ułożyli się o termin za tydzień. Tymczasem, patrz! on się wycofał i to w sposób ubliżający dla mnie!
Skończywszy swoją powieść, Izydorek dał mi adres Holenderskiego i gwałtem do niego wyprawił. Będąc ciekawym, na czem skończy się awantura, poszedłem.
Holenderski był w domu. Przedstawiłem mu się i w niewielu słowach objaśniłem powód wizyty.
— Panie szanowny! — zawołał ten człowiek, ozdobiony straszliwemi wąsami i kamaszami z żaglowego płótna — dziwię się, jak możesz popierać podobną sprawę!
— Dlaczego panie?
— Dlatego, że pański (a i mój na nieszczęście) znajomy pan Izydor, jest poprostu kieszonkowym złodziejem...
— Ależ panie?!
— Ależ panie, tak jest niestety! Dowiedziałem się o tem wypadkowo, od jednego z urzędników sądowych, który mi powiedział, że pański (i mój jak na teraz) znajomy kradł na strychu bieliznę...
Czułem, że mi się miesza w głowie.
— A jeżeli przekonam pana, że podejrzenie to jest czystem nieporozumieniem?...
— W takim razie z największą przyjemnością postrzelę pana Izydora, który mi zrobił impertynencją — odparł Holenderski, nastawiając wąsy tak, że aż mi się niedobrze zrobiło.

Pożegnałem go co rychlej i wróciłem do domu, gdzie czekał na mnie Izydorek.


ROZDZIAŁ V,

UWIADAMIAJĄCY PANNĘ ZOFJĄ O TRZECIM REZULTACIE

POSZUKIWAŃ IZYDORKA I O PŁOCHLIWOŚCI WDOWY BEWUSTSEIN.

Wpadłem do pokoju jak bomba.
— Winszuję ci, kochany Izydorze — rzekłem mu — żeś otrzymał nominację na kieszonkowego złodzieja!...
I opowiedziałem mu wszystko, com od Holenderskiego słyszał.
Izydorek złapał się za głowę.
— A ja nieszczęśliwy! to znowu to głupie ogłoszenie!
— Cóż się stało, mów zaraz!
— Widzisz, mój drogi — zaczął Izydor — tego samego dnia po awanturze z tym bałwanem Bonifacym, poszedłem drugi raz do „Kurjera“ z pretensją, że mi dali fałszywe wskazówki co do osoby, która ogłoszenie przyniosła. Ci pomyśleli, pogadali między sobą i przypomnieli sobie wreszcie, że ogłoszenie to przyniósł wprawdzie posłaniec, ale inny.
Naturalnie wynalazłem zaraz owego drugiego posłańca, który powiedział mi, że ogłoszenie dała mu jakaś wdowa Bewustsein, mieszkająca pod strychem, w domu tym a tym na Tamce.
Idę na Tamkę, pod strych, na którym wisiała bielizna, i przez uchylone drzwi do izdebki słyszę jakąś rozmowę. Wchodzę, siedzi jakaś jejmość z kotem; jejmość ta, mówiąc nawiasem, przestraszyła się mnie okropnie.
Ponieważ byłem zmęczony, siadam więc na kufrze i mówię:
— Dzień dobry, kochana pani Bewustsein!
— Upadam do nóżek — odpowiada czarownica, kłapiąc ze strachu dwoma ostatniemi zębami.
— Pani wysyłałaś ogłoszenie do „Kurjera“?
— Ja, drogi panie! Prosiłam o wsparcie...
Odgadłem, że stara kłamie — rzekłem więc:
— O wsparcie?... A dużo też pani dali?...
— Nic mój królu, ani grosika jeszcze, niech w ziemię wrosnę!... niech się na mnie ten dach zapadnie!...
W tej chwili na schodach rozległ się łoskot ciężkich kroków; usłyszawszy go, stara ropucha zaczęła wrzeszczeć:
— Złodziej!... rozbójnik!... na pomoc!... ratuj, kto w Boga wierzy!...
— Cicho, ty stare próchno! — zawołałem, ale baba wrzeszczała jak opętana. W tej chwili wszedł stróż do izby.
— Panie Marcinie! — wołała czarownica — łap tego złodzieja... To ten sam, co w zeszłym tygodniu pokradł koszule ze strychu, a teraz przyszedł mnie zabić!...
Daremniem się tłomaczył. Głupi stróż uwierzył babie, i musieliśmy wszyscy iść do cyrkułu. Tu spisano protokół i uwolniono mnie wprawdzie, ale jakiś czas będę jeszcze musiał włóczyć się po sądach, bo stara czarownica wciąż plecie swoje.
Wysłuchawszy tego objaśnienia, poszedłem do Holenderskiego, i powtórzyłem mu je dosłownie. Uprzejmy człowiek uwierzył wszystkiemu, i z radością przystał na pojedynek, zastrzegając sobie jednak, aby odbył się jutro o szóstej z rana po amerykańsku. Kto wyciągnie czarną gałkę, ten palnie sobie w łeb we własnem mieszkaniu.
— Ależ panie, to jest okrucieństwo! — zawołałem.
— Inaczej nie mogę! — odpowiedział Holenderski z najsłodszym uśmiechem. — Wierzę pańskiemu objaśnieniu, ale swoją drogą nie mogę stawać naprzeciw człowieka, którego wodzono po cyrkułach w sprawie o kradzież.
A teraz żegnam pana! — dodał. — Muszę być dziś wieczorem w cyrku, teraz więc zabiorę się do pisania testamentu na wszelki przypadek...

Wyszedłem struty. Człowiek, który przed pojedynkiem idzie do cyrku, a przed pójściem do cyrku pisze testament, był podobno największem nieszczęściem, jakie biednego Izydorka spotkało.


ROZDZIAŁ VI,
W KTÓRYM KU WIELKIEMU ZADOWOLENIU PANNY ZOFJI,
IZYDOREK NAJNIESPODZIEWANIEJ W ŚWIECIE WYGRYWA ZAKŁAD.

Resztę dnia ja i sekundanci spędziliśmy na namawianiu Izydorka, aby się wycofał z pojedynku, ale zacięty chłopak pozostał niewzruszonym. To też nikogo nie zdziwię chyba, gdy powiem, że całą noc spać nie mogłem i że następnego dnia o ósmej z rana byłem już w mieszkaniu domyślnego nieboszczyka.
Otworzywszy drzwi, zastałem go bardzo spokojnie zapijającego herbatę.
— No i cóż? — zawołałem — wyciągnąłeś białą gałkę.
— Nie.
— A więc czarną?...
— Nie.
— A więc jakąż?
— A żadnej!
— Rozmyśliłeś się zatem?
— Nie.
— Więc nie poszedłeś do Holenderskiego?
— Owszem, poszedłem, razem ze swoimi sekundantami.
— Powiedzże u licha, cóż się ostatecznie stało? — spytałem niecierpliwie.
— Widzisz, było tak. O wpół do szóstej wyszliśmy z domu, a o trzy kwadranse stanęliśmy u Holenderskiego, który ze swymi sekundantami pił herbatę.
— Panowie — rzekł Holenderski, gdyśmy weszli — zegarek mój dobrze idzie. Mamy jeszcze kwadrans czasu, możemy więc napić się razem herbaty. — Usiedliśmy tedy do stołu, piliśmy herbatę i jedli ser szwajcarski, i szynkę surową aż do szóstej.
O szóstej Holenderski wydobył z szuflady nabity rewolwer, a nasi sekundanci w braku gałek popisali kartki. Potem mieli do nas mówkę o miłości bliźniego, jedności i zgodzie.
Mowy tej obaj wysłuchaliśmy przykładnie, — poczem jeden z sekundantów rzekł do mnie:
— Panie Izydorze, zaczynaj pan!...
— Niech zacznie pan Holenderski — odpowiedziałem, zgodnie z przepisami kodeksu honorowego.
Holenderski sięgnął ręką do kapelusza, i wyciągnął czystą kartkę.
— A zatem pan Izydor strzeli sobie w łeb — rzekł, podając mi rewolwer.
— Panie! — odpowiedziałem — jeszcze nie wyciągnąłem kartki.
— A więc ciągnij pan!
— Nie mogę, panie, ponieważ przypomniałem sobie, że muszę pierwej wyzwać na pojedynek pana Bonifacego.
— A cóż mnie jakiś tam Bonifacy obchodzi? — zawołał Holenderski.
— Pana nic, ale mnie obchodzi, a nawet bardzo, ponieważ zrzucił mi kapelusz.
— Bagatela! — wtrącił jeden z sekundantów.
— Ale ba! on mnie jeszcze ze schodów zepchnął!...
— Pysznie! — wtrącił drugi sekundant.
— Wcale nie pysznie — dodałem z zimną krwią — bo on mnie jeszcze cybuchem parę razy uderzył.
— Panie! — przerwał Holenderski z ukłonem — wybacz pan, że nie mogę się ani pojedynkować, ani nawet znać z człowiekiem, którego ze schodów spychają i biją cybuchami. Żegnam!
Jeszczem nie ochłonął z wrażenia, jakie na mnie ta powieść zrobiła, kiedy nagle otworzyły się drzwi Izydorowego pokoju, i wszedł jakiś nieznany mi młody człowiek.
— Aa! — rzekł Izydorek, powstając. — Zapoznajcie się panowie... pan Bronisław, mój przyjaciel...
— Nie nazywaj mnie swoim przyjacielem, blagierze jakiś! — odparł przybyły z gniewem.
— Cóżto znaczy? — spytał zdumiony Izydor.
— To znaczy, żeś pożyczył ode mnie pięćdziesiąt rubli, miałeś je oddać na pierwsze żądanie i nie oddałeś...
— Alboż upominałeś się?...
— Pisałem do ciebie trzy listy...
— Nie widziałem żadnego.
— Wezwałem cię przez „Kurjer“...
— Żartujesz?!... — zawołał Izydor.
— Żartuję? więc czytaj! — odparł przybyły, rzucając mu pismo.
Izydor czytał:

Prędzej niż spodziewać się mogłem, będę musiał prosić o dotrzymanie słowa; czasu pozostaje dni kilka, więc memento!

B.

— Więc to ty? ty naprawdę pisałeś?
— Naturalnie, że ja!
— Jak Boga kocham, wygrałem zakład!... Bolciu, biorę cię na świadka... — wołał Izydorek.
— Więc, jeżeli wygrałeś zakład, to mi oddaj moje pięćdziesiąt rubli — rzekł przybyły trochę łagodniej.
— Ale bo...
— O cóżeście się założyli? — spytałem Izydora, chcąc nareszcie dowiedzieć się o wysokości stawki.
— O sto... papierosów za rubla!...
— A nacóż ci papierosy, człowieku?
— Ach! prawda — odparł Izydorek — na śmierć zapomniałem, że nie palę!...



POWIASTKI CMENTARNE.
I
OPOWIADANIE AUTORA.

Rzecz dzieje się pod werendą pewnej cukierni w ogrodzie...
...Wieczór letni, słońce idzie już spać i mówi dobranoc gwiazdom, które tu i owdzie wyglądają z przepaści błękitu, niby kąpiące się dziewice z gęstwin tataraku, gdzie zapędziły je zuchwałe spojrzenia nieskromnego lecz ognistego chłopca.
Balsamiczna woń ogrodu miesza się z dymem tytoniu, wyziewami kawy i herbaty i pyłem, wznieconym przez damskie suknie. Szmer liści przedwcześnie zgrzybiałych drzewek i kaskada słowiczego śpiewu walczą o lepsze z szelestem wykrochmalonych ogonów, brzękiem łyżeczek, basowemi głosami gości i dyszkantem krótko ostrzyżonych, lecz niedość krótko utrzymywanych chłopców.
Od kilku godzin, przed zmieniającemi się dość często szklankami ponczu, siedzą trzy indywidua z linji obrończej. Jedno z nich jest patronem, drugie adwokatem, a trzecie mecenasem.
Panowie ci o godzinie piątej mówili o tem, że dnie są gorące, o szóstej przeszli do reform sądowych, o siódmej do polityki, o ósmej do piękności natury, przyczem jednomyślnie zgodzili się, że widok księżyca w pełni pozostanie na zawsze pięknym.
Gdy słońce zaszło, na ulicach zapłonął gaz, a każdy z obecnych powitał szóstą zkolei szklankę ponczu, gdy w dodatku księżyc ukazał się na firmamencie, wówczas lodowata skorupa wzajemnej nieufności poczęła topnieć. Trzej juryści dostrzegli, że w piersiach ich, obok kodeksu cywilnego i kryminalnego, istnieją jeszcze serca, poczęli rozmawiać o miłości i o dawno ubiegłych młodzieńczej swobody latach...
Potem nastało milczenie...
Potem niebo okryło się gwiazdami niby złotym makiem, a słowiki w różnych stronach ogrodu śpiewały tak, jak tylko zakochane słowiki śpiewać umieją...
Potem dusze prawników wypełniły się wspomnieniami, jakąś nieokreśloną melancholją, jakiemś uczuciem potrzeby wylania się...
Poczem wniesiono nowe szklanki ponczu i zaczęły się opowieści.


II
OPOWIADANIE PATRONA.

— Mówię wam, panie dobrodzieju, że w naturze jest coś!... — rzekł patron.
— Może być! — dorzucił krótko mecenas.
— O jest i niejedno!... Woda, arak, cukier naprzykład... — zakończył adwokat.
— Kolego! — upominał go patron — kolego!... Znałem ja takich, którzy wyśmiewali wszystko, byli zdecydowani na wszystko i wkońcu, panie dobrodzieju, zbankrutowali na czysto! W naturze jest coś i w duszy ludzkiej także coś. Nie drwijcie z tej struny tajemniczej, bo jak wam, panie dobrodzieju, pęknie!...
Patron zabębnił w stół palcami, skosztował odrobinę ponczu i zamyślił się. Młody adwokat z lekkim uśmiechem spojrzał na mecenasa, lecz dostrzegłszy w twarzy jego chłód dyplomatyczny, spuścił oczy i słuchał.
— W szkołach jeszcze — prawił podtatusiały obrońca — kolegowałem z niejakim Stefanem... Kochaliśmy się bardzo. Kiedy profesor wykładał lekcją, a nasi towarzysze sensaci czytywali romanse, my obaj rznęliśmy w djabełka, albo pod ławką spaliśmy na jednym płaszczu.
Chłopak ten miał wielki spryt. To też kiedy jedni utrzymywali się z lekcyj, drudzy z przepisywania, inni nawet z czyszczenia butów profesorom, on opłacał mundur i stancją swoim dowcipem, bo ojciec coprawda, oprócz starych, panie dobrodzieju, szopów i wolterjańskich zasad nic mu nie zostawił.
Nawiasem wspomnę, że Stefanek a nie kto inny wynalazł loterją na rubla. Rozpisywał sto biletów po pięć groszy, losował — i wygrywającemu oddawał rubla, a sam chował półtora. Chcieli go tam i inni naśladować w tej sztuce, ale chłopak miał pięść, panie dobrodzieju, twardą i przy monopolu utrzymał się.
Mnie osobiście najwięcej imponował odwagą. W naszych czasach człowiek w dwudziestym roku życia nie bawił się w filozofją, ale jak i jego ojcowie w karty grał, czasem wypił, jeżeli co było, za dziewczętami, panie dobrodzieju, latał jak kot z pęcherzem, a dla strachów poszanowanie miał wielkie. Stefan zaś, o ile w hulatyce trzymał prym, o tyle kpił sobie z żywych i umarłych, tak jak naprzykład nasz kochany adwokat, co zresztą kryminału jeszcze nie stanowi.
Jednego dnia, jakoś w czasie egzaminów, zeszło się nas kilku na mojej stancji, gdzieśmy mieli pokoik pod strychem do nauki. W dzień, jeszcześmy tam miętosili trochę książczyny, ale jak nadszedł wieczór ciepły, widny, taki, panie dobrodzieju, pociągający do złego... odleciały, powiadam wam, książki w kąt! Każdy czuł, że trzeba dziś zrobić jakieś głupstwo, ponieważ jednak na to, coby się nam podobało, pieniędzy nie mieliśmy, ktoś zatem szepnął, aby iść na cmentarz...
W tym punkcie opowiadania, mecenas zauważył, że wieczór robi się chłodny, uwagę tę potwierdzili dwaj inni, skutkiem czego na stole ukazały się nowe szklanki ponczu.
— No, ale może was nudzi to opowiadanie? — spytał nagle patron.
— Bynajmniej! Gdzież znowu!... — zaprzeczyli słuchacze.
— Ha! jeżeli tak, panie dobrodzieju, to słuchajcie dalszego ciągu.
W stancyjce było nas ośmiu, lecz wyszło nas tylko siedmiu, potem na mieście zrobiło się sześciu, a na rogatce zostało tylko pięciu. O ile pamiętam, kpinkowaliśmy sobie całą drogę, stopniowo jednak gardła nam jakoś chrypły, dowcip zakulał na powagę, a u wrót cmentarnych skończyło się na tem, że wszyscy, z wyjątkiem pogwizdującego Stefana, zdjęliśmy, panie dobrodzieju, czapeczki i przeżegnali się z większą niż kiedykolwiek pobożnością.
Szanowny mówca, zapewne dla nadania dźwięczności swemu głosowi, coraz częściej podnosił szklankę do ust, choć jako człowiek wstrzemięźliwy niewiele połykał odrazu.
— Kiedyśmy się znaleźli za cmentarnym murem, rzetelnie powiadam, że nam w pierwszym momencie tchu, panie dobrodzieju, zabrakło. Cmentarz zupełnie inaczej wygląda w dzień, a inaczej w nocy...
Księżyc jakoś wtedy nie świecił, wiatr wiał... Kiedyśmy jeszcze szli prędko naprzód i każdy o własnym strachu myślał, było jako tako, ale kiedyśmy się już znaleźli na środku...
Patron znowu łyknął ogrzewającego likworu.
— Cmentarz w porze nocnej, powiadam wam, to nie chychy! Przed tobą groby, za tobą groby, na prawo i na lewo także groby, pod tobą resztki, panie dobrodzieju, ludzkie, a nad tobą być może rój duchów... Ten krzyż pokazuje ci, że pod nim leży, panie dobrodzieju, umarły, ten kamień, zdaje ci się, że przyciska nieboszczyka, który inaczej wychyliłby, panie dobrodzieju, na świat głowę; te drzewa i krzaki, wykarmione krwią i ciałem, pochylają się tak jakby ci w oczy, panie dobrodzieju, spojrzeć lub do ucha szepnąć coś chciały...
Patrząc na garbate mogiły, przypomniałem sobie kretowiska na łąkach. Co będzie, pomyślałem, jeżeli się kopce te poruszą, panie dobrodzieju, rozpadną, i jeżeli uwolnieni z grobów, panie dobrodzieju, nieboszczykowie tłumem pędzić poczną około nas, uciekając z tych, panie dobrodzieju, miejsc strasznych, do których my, dzieciaki głupie, przyszliśmy samochcąc?...
Mówiąc to, szanowny patron był widocznie nietylko głębiej wzruszony od obu swoich towarzyszów, ale nawet od wszystkich razem spacerujących w Saskim ogrodzie.
— W tej chwili — ciągnął obrońca — dzika myśl przemknęła mi przez głowę. Przypomniałem sobie, że ja mam szkielet i moi koledzy mają także szkielety, że cały ten piękny świat jest niczem więcej jak tylko pokrywką, z poza której wyszczerza, panie dobrodzieju, zęby śmierć obrzydliwa...
Powiadam wam, myśli te tak mi zamąciły w głowie, że pod słowem, zwarjowałbym niechybnie, gdybym w tej chwili jakiś oryginalny szelest usłyszał. Na szczęście, oprócz jednostajnego szumu liści i krakowiaków, wygwizdywanych przez Stefana, nie było słychać nic...
Gdyśmy nieco z wrażenia ochłonęli, odezwał się jeden, już nie pamiętam który:
— Więc ty, Stefek, naprawdę się nie boisz, czy tylko tak miną, panie dobrodzieju, nadrabiasz?
— Cha! cha! cha!... Jak się masz, głupi! — krzyknął Stefan. — Ja się boję?... Jeżeli chcecie, to wam zaraz trupią, panie dobrodzieju, głowę wykopię...
— I jabym to potrafił! — szepnął któryś.
Stefan zakipiał z rozdrażnienia.
— No, słuchajcie! Ja zrobię to, czego żaden z was nie potrafi... Oto przyniosę wam ten krzyż spróchniały, około którego przechodziliśmy...
— Zgoda!
Krzyż ów, porosły mchem i opleciony, panie dobrodzieju, bluszczem, stał o kilkaset kroków, pośród gąszczu, do którego żaden z nas pojedynczo nie poszedłby za neapolitańskie sumy. Stefan jednak ani się zawahał; pobiegł śmiało naprzód, a my tymczasem usiedliśmy na mogiłce.
Dziś jeszcze słyszę szelest jego kroków i klątwy, jakie rzucał, potykając się o groby. Drżałem jak listek, zdawało mi się, że Stefanowi ktoś drogę zastępuje, albo znowu, że nieboszczyk, którego przysiedliśmy, chce kościstemi i z mięsa obranemi palcami uszczypnąć mnie, panie dobrodzieju, w łydkę...
Brru...
Nagle ucichły kroki Stefana, a w mojej piersi dech... Słucham, coś puka: łup! łup! łup!... — to tak pulsa biją mi w głowie. Wreszcie i pulsa bić przestały, a wtedy rozległ się na cmentarzu suchy, przeciągły trzask, którego nawet przy śmierci nie zapomnę...
To Stefan złamał krzyżyk nadpróchniały i ciągnął go z wielkim hałasem po zagonach grobów.
Pobiegliśmy naprzeciw. Tamci winszowali Stefanowi odwagi, a ja tymczasem obejrzałem złamaną figurę. Drzewo było sczerniałe i miękkie, a na nim blacha zardzewiała, na której z trudnością przeczytałem:

Marja...

...t 17...
...stchnie...

... Boga

W kwadrans potem byliśmy już przy rogatce...
Patron umilkł, a mecenas odezwał się:
— W opowiadaniu tem uważam jakiś brak. Spodziewałem się, że będzie ono cudowne, tymczasem zaś nie widzę tego...
— Przypominam koledze — odparł patron — żem ja co innego miał na myśli. Chciałem poprostu naszemu koledze adwokatowi dowieść, że ludzie zdecydowani na wszystko stają się niekiedy moralnymi bankrutami...
— Więc ma być dokończenie?
— Rozumie się.
— A zatem słuchamy. Chłopcze! daj-no jeszcze trzy szklanki ponczu...

— Od owej nocy — ciągnął patron — Stefan zmienił się, jakby nie... ten sam. Nie powiem, broń Boże, aby mniej pił, albo mniej w karty grał; owszem, robił to częściej i w porcjach większych. Zmiana jednak była gorsza: z odważnego bowiem zrobił się (jakby siekierą ciął) tchórzliwym, sam spać w jednym pokoju nie mógł i często zrywał się, przez sen wrzeszcząc:
— Maniu! Maniu!...
W parę miesięcy później dowiedzieliśmy się, że owa Mania była jedną z pierwszych ofiar jego, że się tak wyrażę, niepowściągliwości i że przed trzema laty zmarła.
— W tem miejscu — przerwał adwokat — pozwolę sobie zrobić uwagę, żeś kolega miał porządnych przyjaciół!...
— Niczego, panie dobrodzieju, niczego! — odparł patron i mówił dalej:
Upłynęło lat kilka.
Byłem już wtedy tem, czem jestem do dziś dnia, czyli patronem, i konkurowałem już o moją pierwszą nieodżałowanej pamięci małżonkę; lecz choć stołowałem się u jej rodziców, od czasu do czasu jednak zaglądałem do starych znajomych.
Pewnego wieczora zaszedłem do jednej lichej kawiarenki, w której nie byłem już od półtora roku. Wchodzę, patrzę, dziewczęta te same, choć podstarzały się, ściany te same, choć poczerniały bardziej, i kanarek ten sam, choć mu ogon, panie dobrodzieju, kot urwał...
Wchodzę, witam się, i one się witają; mówię: „Dajcie kawy!“ — dają kawy; siadam na krześle i gapię się po ludziach.
Eh! panie dobrodzieju, jakże ten świat zmienia się powoli! Goście ci sami, a choć przybyło kilku nowych, zato trzech starych umarło, a jeden się ożenił. Ubiory te same, rozmowy te same, a nawet i te same fajki, bo wówczas papierosów nie używano.
Już chciałem knajpinę opuścić, kiedy nagle weszło do niej dwu grajków: jeden mały i pękaty z fletrowersem, drugi wysoki, czerwony i zarośnięty ze skrzypcami...
Siadają... grają... Tfy! do kaduka, a toż ten skrzypek wykapany Stefan!
Podchodzę, on sam! — „Jak się masz...“ — „Jak się masz...“ — „Co robisz?“ — „Jestem grajkiem. A ty co?...“ — „Jestem patronem.“ Od słowa, panie dobrodzieju, do słowa, kupiłem mu kawy, wódki, którą pasjami lubił, i dla oporządzenia, jako dawnego przyjaciela, wziąłem do siebie na noc.
Posłałem mu na kanapie, dałem koszulę i parę innych rzeczy... Gadaliśmy może do pierwszej, a potem dalejże spać, panie dobrodzieju, aż do śniadania...
Ledwiem się zdrzymnął, słyszę krzyk:
— Maniu!... panie dobrodzieju... Maniu! twój krzyż!... nie wiedziałem! nie wiedziałem!...
Zrywam się na równe nogi, zapalam światło... Patrzę, Stefan siedzi na łóżku, z oczyma w słup, z pięściami zaciśniętemi, i ciągle jedno wkółko powtarza...
Nimem go dotrzeźwił, ranek nadszedł, a gdy na drugi dzień odprowadziłem go na powiśle do domu, w którym mieszkał wraz z pękatym fletrowersistą, ten na moje pytania krótko mi odpowiedział:
— Co pan chcesz, to człowiek, panie dobrodzieju, nieprzytomny! W dzień dlatego, że pije, w nocy dlatego, że go prześladuje jakaś Mania, którą nietylko że o śmierć przyprawił, ale jeszcze krzyż jej z grobu ukradł!...
Powiedziawszy to, patron wychylił szklankę do dna i umilkł.
Dwaj jego słuchacze byli głęboko wzruszeni: adwokatowi melancholicznie błyszczały oczy, a zimny mecenas miał na obu policzkach ciemno-amarantowe plamy.
— Dziwna rzecz! — zaczął mecenas. — Świat ten niby jest zbudowany poprostu. Rządzą nim niezłomne prawa natury. A jednak... są tu zagadkowe powikłania interesów.
Któżby się naprzykład spodziewał, że ja panom dokończę historją Stefana? Przypomniałem ją sobie w tej chwili dopiero.
— Czy być, panie dobrodzieju, może! — wykrzyknął bardziej niżby wypadało nawet zdumiony patron.
— Szanowni panowie! — wtrącił adwokat — prosiłbym o słówko ad hoc. Przypuszczam, a nawet jestem prawie pewny, że będę mógł szanownym panom udzielić niejakich informacyj co do interesującej Marji...
Zaniepokojony patron szeroko otworzył usta. Patrząc na jego fizjognomją, można było mniemać, że człowiek ten wszystkiego spodziewał się w życiu, wyjąwszy uzupełnień do swej zajmującej historji.
— Ustępuję adwokatowi głosu — rzekł mecenas — ponieważ chciałbym mieć ostatnie słowo.
Przyniesiono znowu poncz, i adwokat tak rzecz rozpoczął:


III
OPOWIADANIE ADWOKATA.

— Miło mi jest — prawił adwokat — oświadczyć panom, że życie moje rozwijało się, jeżeli nie powiem: nadzwyczaj, to przynajmniej bardzo wszechstronnie...
Dziś jako adwokat jestem do pewnego stopnia organem władzy i czynnikiem porządku. W wieku chłopięcym, byłem nauczycielem elementarnym i pochlebiam sobie, że zarówno książką jak i dyscypliną przyczyniałem się do rozszerzenia w masach oświaty i dobrych obyczajów. Później zostałem nauczycielem tańców, a więc jednym z kapłanów sztuki.
Nawiasowo dodam, że honorowano mnie wówczas nędznie, choć tańczyłem bardziej z natchnienia, niż skutkiem odpowiednich studjów. Przy pomocy wiotkiej postawy i interesującej fizjognomji, zebrałem sobie jedynastu uczniów, którzy płacili mi po dziesiątce za lekcją, a którym ja, sprzedawszy nadpsutą pozytywkę, zamiast grać, śpiewałem popularniejsze tańce.
Nareszcie, widząc, że lada baletmistrz, który (ze względów intelektualnych) nie wart był mi butów wyczyścić, lepiej się ma ode mnie, rzuciłem zawód choreografa i zostałem kancelistą przy szpitalu.
Tu nauczyłem się sprawować władzę z godnością.
Jeżeli przywieziono nowego chorego, miałem zwyczaj, wpisując go do ksiąg, udawać kandydata na lekarza, egzaminowałem pacjenta i kiwałem przytem głową, tudzież gryzłem wargi tak, jak najprawdziwszy doktór medycyny i chirurgji. Kiedy do chorego przychodzili krewni, pocieszałem ich frazesami: „Będzie lepiej!... Silna kompleksja...“ — pozwalałem marniejszym z pomiędzy nich całować się w rękę i, z miną głównego opiekuna, polecałem szwajcarowi, aby ich puścił (jeżeli notabene był dzień po temu).
Zakonnice lubiły mnie, ponieważ modliłem się klęczący i namówiłem do spowiedzi dwu chorych ateuszów. Lubili mnie i posługacze, ponieważ nie przeszkadzałem im brać łapówek, lub upijać się nawet, jeżeli był czas odpowiedni. Przypuszczam, że i z chorymi trafiłbym do ładu, gdybym im mógł dawać większe „porcje.“ Na nieszczęście, nie ode mnie to zależało...
— Przepraszam, panie dobrodzieju, szanownego kolegę, ale chcielibyśmy się czegoś o Marji dowiedzieć — przerwał obrońca.
— Nie myśl, szanowny kolego, abym ci chciał opisywać powody, dla których rzuciłem szpital, wziąłem się do nauki i wszedłem następnie do uniwersytetu. Ponieważ jednak Marję poznałem w szpitalu, nie mogłem więc o nim przynajmniej krótko nie wspomnieć...
— Słuchamy! słuchamy! — wtrącił mecenas.
— Pewnego zimowego wieczora, około jedynastej, siedziałem w kancelarji szpitalnej. Tego dnia mieliśmy parę pogrzebów, paru konających i wogóle dosyć zajęcia, niedobrze wpływającego na nerwy.
Na dworze szumiała burza. Śnieg bił w szyby, wiatr z jękiem wpadał do komina i trząsł blachą, co nader przykry wywoływało efekt.
Dodajcie do tego niezbyt jasne światło łojówki, olbrzymi krucyfiks wiszący na ścianie, a wreszcie to, że posługacz, śpiący w kancelarji chrapał jakby go zarzynano, a zrozumiecie łatwo stan, w jakim znajdowałem się podówczas.
Nagle, u furty, targnięto parę razy za dzwonek. Ze sposobu targnięcia poznałem, że interesant sam jest chory, sznur bowiem poruszył się parę razy, a dzwonek uderzył tylko raz. Przez skórę czułem, że jakaś bardzo osłabiona ręka wykonywa tę czynność.
Nie wiem dlaczego, przeraziłem się i nie ruszyłem nawet z miejsca...
Tymczasem za sznur pociągnięto znowu, choć jeszcze niedołężniej niż poprzednio.
Pobiegłem do sieni, lecz w tej chwili usłyszałem cichy jęk i upadek za drzwiami, w które wiatr gwałtownie uderzał.
Teraz już nie miałem odwagi wyjść sam, ale zbudziłem szwajcara i posługacza. Mruczeli obaj wprawdzie jak wilki, ogarnęli się jednak względnie dość prędko, i wyszliśmy razem.
W progu, przysypana śniegiem, leżała jakaś kobieta. Wnieśliśmy ją do kancelarji, i tu przekonałem się, że kobieta owa, mimo dostatecznie rozwiniętych kształtów, miała rysy dziecinne. Liczyła co najwyżej lat siedemnaście.
Wkrótce znalazł się felczer i zakonnica. Otrzeźwiliśmy chorą, daliśmy jej parę łyżeczek wina i trochę ciepłego kleiku; otworzyła biedactwo, mówiąc nawiasem, bardzo piękne oczy, ale podnieść się nie mogła.
— Co ci jest, moje dziecko? — spytała poczciwa zakonnica.
— Córeczka mi umarła! — jęknęła.
Spojrzeliśmy po siebie.
— Gdzie pani mieszka? — spytałem.
— Nigdzie! Trzy dni tułam się po ulicach, a dzisiejszej nocy...
— Nie masz więc pani nikogo w Warszawie?
— Mam opiekuna, ale on już prawie od roku wygnał mnie...
Zapytana o bliższe informacje, powiedziała, że ma na imię Marja. Nazwiska jej jednak w tej chwili nie pamiętam.
Ponieważ szpital był przepełniony, chorą więc umieszczono w pokoiku przy kancelarji. Zainteresowany jej nieszczęściami i pięknością, odwiedzałem ją częściej może niżby wypadało, i powoli wydobyłem z niej historją, którą mi z naiwną prostotą opowiedziała.
Rodziców nie pamiętała, wychowali ją zaś pewien lokaj, którego nazywała tatkiem, z żoną swoją praczką, która jej istotnie zastępowała matkę.
Póki żyła przybrana matka, uczyła ją czytać i pisać, czesała jej z rana włosy, a męża wieczorem dla rozmaitości nazywała pijakiem. Wówczas tatko irytował się niesłychanie, matkę klął, a dziewczynę poszturgiwał...
Mniejsza jeszcze o sierotę, ale pijaczyna miał obmierzły zwyczaj rzucać za żoną rozmaitemi naczyniami i sprzętami. To też wszystkie stołki były połamane, szklanki i garnki potłuczone, a poczciwa kobieta nosiła sińce na całem ciele. Raz nawet jak ją uderzył nogą w piersi, rozchorowała się nieboga, leżała miesiąc w łóżku i wreszcie zmarła.
Po śmierci żony tatko sprzedał połowę rzeczy, pił coraz mocniej i stracił służbę. Od tego czasu poczęli dom odwiedzać różni panowie, a także jakieś panie młode i stare.
O czem konferowali z dymisjowanym lokajem, Marja nie wiedziała, dostrzegła jednak to, że w owych czasach miał więcej grosza niż dawniej, a pijał tylko arak.
Najczęściej odwiedzał ich pewien stary bogacz, o którym opiekun mówił, że ma fałszywe zęby, cudze włosy i przyprawioną rękę. Nazywał go też wielkim nicponiem, ale kłaniał mu się do samej ziemi, bo mu stary najwięcej dawał zarabiać.
Pewnego dnia stary przyniósł dziewczynie kolczyki i broszkę. Bała się go bardzo, lecz gościniec wzięła, ponieważ był ładny.
Tego samego wieczora eks-lokaj powiedział jej, że pójdzie do starego na służbę...
Jakie tam przy okazji wystąpiły propozycje, łatwo domyślicie się, szanowni koledzy. Uczciwa, choć niedoświadczona dziewczyna, pamiętając o przestrogach opiekunki, odparła je ze wstrętem. Łotr jednak tatko, dla którego skrupuły podobne nie istniały, wpadł we wściekłość i wygnał z domu sierotę.
— Ha! wtedy — mówiła biedna Marja — porwała mnie złość. Klękłam na bruku i przysięgłam Bogu Najwyższemu, że już do tego domu, gdzie chcą duszę moją zgubić, skąd mnie gorzej niż psa wypędzają, nigdy nie wrócę. I powiadam, że i dziśbym nie wróciła, chyba, żeby Bóg za taką dobroć moją oddał mi córeczkę.
Potem z naszej ulicy uciekłam jak warjatka, sama nie wiedząc gdzie. Chciałam iść do jednej stróżki znajomej, ale mi wstyd było, i nie poszłam. Potem pomyślałam, że najlepiej zrobię, jeżeli się w Wiśle utopię, i pobiegłam na most.
Póki ludzie czuwali i światła paliły się w domach, chodziłam po moście i mówiłam sobie tak: Jeszcze się popatrzę na Warszawę, to znowu na Pragę, to na Saską Kępę, a potem skoczę w wodę. Takem się zamyśliła, aż naraz zrobiło się strasznie pusto na ulicach. Wtedy, mówię panu, taki lęk mnie ogarnął!... Zdawało mi się, że się most załamuje, albo woda podnosi, to znowu... Albo ja już wiem, co mi się nie zdawało!
Ach! od jednego razu jak nie zacznę uciekać, jak nie zacznę... Jeszcze trzeba nieszczęścia, że za mną leciał ktoś na ulicy... Małom nie padła!
Stanęłam pod murem i słucham, słucham: idzie ktoś, ale nie z tej strony, co mnie gonili, tylko z drugiej. Idzie sobie i gwiżdże...
To tak szedł i wygwizdywał sobie pan Stefan. Wtedy naraz zaczęłam płakać, sama nie wiem nawet czego...
Pan Stefan zobaczył mnie i stanął.
— Coś ty za jedna, czego płaczesz?...
— Sierota jestem, panie, a płaczę, bo mnie ojciec z domu wygnał.
Potem opowiedziałam mu wszystko, co się stało.
— Ha! — mówi pan — tyś sierota i ja sierota, więc chodź ze mną. — I poszedł naprzód do jednego drewnianego domu, gdzie mieszkał na facjatce.
— Biedne dziecko! — mruknął mecenas.
— Istotnie że biedne! — potwierdził adwokat. — Uciekając przed starym rozpustnikiem, trafiła na młodego filantropa, który przez litość wziął ją naprzód do siebie, a potem, rozumie się, porzucił!
Wówczas poszła na służbę, ale i tam jej się nie wiodło, ponieważ w kilka miesięcy państwo odprawili ją, zobaczywszy, co się święci.
Wtedy dostała miejsce w szynku, gdzie robota była ciężka, ale strawa niedobra. To też chorowała tam prawie codzień, szukała także i Stefana, ale on zginął gdzieś jak kamień w wodzie!
— Wreszcie — mówiła dalej Marja — nie mogąc już wytrzymać w szynku, podziękowałam za służbę i z kilkoma zebranemi rublami poszłam w komorne do jednej starej kobiety.
Staruszka była bardzo poczciwa, choć biedna. Zdaje mi się, że chodziła po proszonem; to też jeść choć licho mieliśmy, ale palić nie było czem w izbie.
W tych czasach dał mi Bóg córeczkę; ale biedactwo umarło, trochę może z zimna, a trochę i z głodu. Niedługo potem staruszkę sankarz rozjechał na ulicy, a mnie gospodarz z domu wypędził...
Teraz już zostałam sama na świecie i w takiej jeszcze nędzy!
Państwa wstydziłam się prosić o co, ale prosiłam babek żebrzących, i te mnie przez kilka dni karmiły. Dawały mi wódki, chleba, zimnych kartofli, a nawet i po parę groszy.
Jednej nocy spałam w takiej pace, co to w niej fortepiany rozwożą, a drugiej w kościele, gdzie mnie dziadek jakoś nie dopatrzył po nabożeństwie. Na trzecią noc poszłam do psiej budy, i tam mi było najcieplej, ale że się ludzie jakoś po podwórzu kręcili, musiałam więc uciekać, i wtedy Pan Bóg do szpitala mnie doprowadził.

Adwokat przerwał opowiadanie i duszkiem wychylił pozostałą resztę ponczu.
— Ciekawa, panie dobrodzieju, historja — mruknął patron.
— Zdaje się, że jeszcze nie skończona — zauważył mecenas.
— Do końca już niedaleko, szanowni koledzy — rzekł adwokat.
Ojciec mój w tym czasie wezwał mnie do domu w interesie familijnym, którego wymieniać nie widzę potrzeby. Jako dobry urzędnik wziąłem urlop na osiem dni, siedziałem dwa tygodnie, gdym zaś powrócił do obowiązków szpitalnego kancelisty (a działo się to wieczorem), pobiegłem najpierwej do pokoju Marji. Łóżko jej znalazłem posłane, tablicę startą, miskę umytą, lecz lokatorki już nie było.
W tej chwili, panowie, uczułem to, co czuć musi korek, gdy w istotę jego wszrubowują trybuszon... „Czy choć aby wyzdrowiała?...“ — pomyślałem.
Na korytarzu spotkałem szwajcara, który miał jak zwykle minę Aleksandra Macedońskiego; przeszedłem obok szarytki, która, ze spuszczonemi jak zwykle oczyma, niosła komuś kubek z lekarstwem, lecz o Marję pytać nie śmiałem. Zdawało mi się, że gdy wymówię to imię, wstyd ściśnie mi gardło tak, że nie będę mógł więcej słowa przemówić.
Należało jeszcze zajrzeć na sale ogólne.
Wszedłem do największej, którą od kilku dni zajmowali mężczyźni.
Paliło się w niej parę łojowych świeczek. Jeden chory wciskał w łapę posługaczowi dyskę i bilecik, prawdopodobnie miłosny. Dwaj inni kłócili się o porcją, którą jeden zjadł drugiemu w chwili, gdy tamten spoczywał na łonie Morfeusza. Jeszcze dwaj inni, ubrani w sukienne szlafroki, pantofle z drewnianemi podeszwami i szlafmyce podobne do głów cukru, grali w warcaby zrobione z ośródków chleba i bułki. Na drugim wreszcie końcu sali, felczer stawiał bańki jakiemuś otyłemu mężczyźnie, który wzdychał jak wół, a klął jak potępieniec.
Łatwo odgadnąć, że Marji w tem towarzystwie nie było.
Poszedłem do oddziału kobiecego, lecz stamtąd musiałem się cofnąć już ode drzwi. Na łóżku jakiejś chorej staruszki siedział ksiądz w komży, obok zaś klęczała siostra z gromnicą w ręku. Żółta jak wosk kandydatka do wiekuistej podróży widocznie była już na wsiadaniu.
Pojmujecie, szanowni koledzy, że widok ten nie mógł mnie natchnąć dobremi przeczuciami. Grajcarek boleści wświdrowywał mi się coraz głębiej w serce, puls bił prędzej niż zwykle, słowem, czułem się bardzo nieszczęśliwym.
Nie pytałem już nikogo o Marję, lecz machinalnie skierowałem się do trupiarni.
Budynek, do którego zmierzałem, dzielił się na dwie części: jedna była składem zmarłych, druga mieszkaniem żyjących. Oba te lokale miały sień wspólną, odgradzała zaś je tylko ściana.
Będąc już o kilkanaście kroków od budowli, usłyszałem jakiś hałas. To stróż wyprawiał chrzciny, na które zeszło się parę przychylnych mu osób.
— Pij-no, Kasperek! — mówił ktoś grubym ochrypłym głosem. — Tak się delikatnie bierzesz do szkła, jakbyś był z rysztokracji.
— Ignaś! Ignasiu! nie przymuszaj nikogo, bo to nie pięknie. Inny nie ma takiej głowy jak ty, a po drugie, wódka przecież nie twoja... — odezwał się głos kobiecy.
— Wszystko moje, co w brzuchu!... — wykrzyknął pierwszy, a potem zaśpiewał:

Jakże ja se gorzaliny w gębę naleję,
To aże mi, panie tego, oczko zbieleje!

Huczny śmiech stał się nagrodą mniej trzeźwego niż wesołego śpiewaka.
Pchnąłem drzwi boczne i wszedłem do trupiarni.
Przybita do ściany kopciła się tutaj lampka naftowa, której zapomniano zagasić. Przy jej niepewnem światełku, dostrzegłem kilka tapczanów, na których owinięci w białe prześcieradła spoczywali umarli.
Choć drzwi i okna okryte były szronem, z sufitu jednak spływały duże krople wilgoci. Zdawało się, że są to łzy, które nad ludzką nędzą wylewa ten dom okrutny.
Trupy leżały, jak los zdarzył. Na ramieniu jakiegoś silnego mężczyzny z wyszczerzonemi zębami, opierała się głowa dziecka, niby pogrążonego w śnie głębokim. Za nimi, na prawym boku, spoczywał jakiś młody blondyn, z rękami skurczonemi tak, jakby chciał okręcić się całunem i w ten sposób zabezpieczyć od przejmującego zimna...
W samym rogu leżała Marja...
Na ten widok dziwne opanowało mnie uczucie. Pierzchnął strach, wzburzenie i odraza, a miejsce ich zajęła głęboka obojętność. Siadłem u jej nóg, spokojnie patrzyłem na wpół otwarte usta i bez dreszczu ucałowałem wyprężoną i chłodną jej rękę... Gdyby wtedy młody blondyn uniósł się ze swej twardej pościeli, aby mi zrobić miejsce, wówczas bez obawy i wstrętu, ległbym między nimi na tym ohydnym tapczanie...
W tej chwili, ze szpitalnego kancelisty stałem się bohaterem jakiejś tragedji bez tytułu i aktów, której za scenę służyła dusza moja. Wtedy to po raz pierwszy w życiu, najciemniejsze zakątki mego wnętrza rozświetliła jakaś złowroga błyskawica, przy której dostrzegłem, że nawet kamienie umieją płakać a trupy śmiać się, że ten świat w gruncie rzeczy jest innym zupełnie, niż mi się dotąd wydawał, i że całe życie nasze jest bardzo ciężkiem, ale i bardzo głupiem brzemieniem.
Ach! szanowni koledzy, czuję, że mówiąc to, muszę się wam bardzo zabawnym wydawać, lecz taki to już mój temperament. Przy gorącym ponczu, a zresztą i bez niego, spada na mnie od czasu do czasu jakiś duch z tej izby ponurej, który unosi mnie gdzie?... nie wiem, ale w każdym razie gdzieś bardzo wysoko.
Smutne te dumania przerwał mi nagle głos mówiący:
— A póświeć-no Michał, bo się coś tam tłucze po sieni...

Zaświeć, matlu zaświeć,
Bo w komorze niedźwiedź...

zaśpiewał wesoły biesiadnik, nazywany Ignasiem.
Jednocześnie otworzyły się drzwi, i ujrzałem stróża z gośćmi. Biesiadnicy na mój widok chcieli uciekać, myśląc zapewne, że jestem nieboszczykiem; na szczęście, pohamował ich stróż.
— To pan!... A pan tu co robi?... — zapytał dozorca zmarłych.
— Przyszedłem zobaczyć tę biedną dziewczynę — odparłem, wskazując na Marją.
Goście, oglądając się na wszystkie strony, weszli do trupiarni.
Nagle jeden z nich zawołał:
— O!... a toż to moja wychowanka!... widzieliście wy?...
— Ta o?... — spytał stróż.
— Ona sama, ona! Bez mała już rok jak ode mnie uciekła... Naszukałem się jej co niemiara i nie znalazłem, a teraz nie szukałem i znalazłem. Słyszane to rzeczy?
— I i i... nic jej ta nie będzie! — mruknął gospodarz.
— Chodźcie, marudy, chodźcie do izby, bo zimno! — zawołała stróżowa.
W parę minut później pan Ignacy pił za zdrowie znalezionej przez siebie wychowanki.
W takich to okolicznościach widziałem po raz ostatni Marją i miałem honor zrobić znajomość z jej szanownym opiekunem.


IV
OPOWIADANIE MECENASA.

— O czem ja to chciałem panom powiedzieć?... — zkolei zabrał głos mecenas.
Po tych słowach zamyślił się, utarł nos i znowu się zamyślił.
— Aha!... nie... i to nie!...
Czy uważacie, panowie, bo ja sprawdziłem na sobie, że powietrze wieczorne oddziaływa na pamięć w sposób bardzo szkodliwy?...
— To prędzej poncz! — mruknął adwokat, patrząc w ziemię.
— Ale cóż znowu, panie dobrodzieju! — oburzył się patron — przecież nie wypiliśmy go zbyt... zbyt... jakby tu, panie dobrodzieju, powiedzieć?...
— Rozumie się! — poparł go mecenas.
— Sądzę, że najlepiej będzie sprawdzić — rzekł adwokat. — Chłopcze! ile się od nas należy?...
— Za trzydzieści trzy szklanek ponczu i dwa syfony wody...
— Co? co?... — wykrzyknęli patron z mecenasem. — Po ileż to wypada na jednego?...
— Po jedynaście.
Nastała chwila milczenia.
— Ja, panie dobrodzieju, nie mogłem wypić jedynastu szklanek — rzekł patron — lecz swoje zapłacę.
— Ja także nie, jednak zapłacę — powtórzył mecenas.
— No, mniejsza o to! — odezwał się adwokat. — Widocznie jeden z nas wypił za siebie i dwu pozostałych, co zresztą nie przeszkadza nam wysłuchać opowiadania szanownego kolegi.
— Kiedy bo... takeście mi głowę zamącili, że doprawdy nie pamiętam...
— Miałeś mecenas, panie dobrodzieju, mówić o Stefanie.
— No tak! Ale oprócz tego miałem na myśli jeszcze jedną kwestją bardzo ważną, powiem nawet palącą, o której literalnie zapomniałem!
— Znajdzie się później — przerwał adwokat — a teraz słuchamy zakończenia o Stefanie.
— Ha! powiem i o nim, choć ta przeklęta kwestja nie da mi spokojności. Hum! hum!
Otóż tedy, pewnego dnia umarł mój szkolny kolega, a następnie radca Chapandrowicz, ten sam, co to kiedyś konkurował o pannę Wierciszewską z Kurzychstopek, a potem z powodu nagniotków przez całe życie nosił sukienne kamasze.
Otóż tedy, kiedy umarł, jego brat wyprawił mu świetny pogrzeb, a potem odezwał się bardzo rozsądnie: „Moi panowie! ponieważ w domu ś. p. nieboszczyka nie znajdziemy nawet szklanki wody, ja zaś sam stoję w hotelu, proszę więc was, najszczerszych przyjaciół zmarłego, dziś wieczorem do Stępka, a jutro na nabożeństwo do kaplicy cmentarnej...“
Ach!... Co też ja miałem panom powiedzieć?... szczególniejsza rzecz na honor! mam taką pamięć lokalną... No, ale mniejsza!
Poszliśmy sobie tedy wieczorem do poczciwego Antka, na drugi dzień na cmentarz, wysłuchaliśmy nabożeństwa, no, a ponieważ Chapandrowicz młodszy nie znał Powązek, więc odprowadziliśmy go i naturalnie pocieszali po tak dotkliwej stracie.
Szlachcic rozruszał się bardzo prędko. Tu podziwiał armatkę na grobie, tam znowu katakumby, ale najwięcej zaciekawiały go studnie i baranki. „Co to za baranki?... poco te baranki?...“ — pytał nas, a my naturalnie wytłomaczyliśmy mu, że matki na grobach dzieci składają zabawki, na jaką którą z nich stać.
Piękny ten zwyczaj mnie samego rozrzewnił. Wyznam panom, że i ja mam duszę poetyczną, powiem nawet, że ten dowód przywiązania rozczulił mnie niezwykle...
Na honor!... Taż sama myśl, którą wam miałem zakomunikować, w tej chwili przemknęła mi przez głowę. Gdybym choć parę minut... Ale mniejsza o to!
Byłem więc, jak powiadam, rozrzewniony. Cmentarz ma swoje powaby. Te naprzykład drzewa i kwiaty, te ławki, na których żywi siadają, aby rozmyślać o umarłych, są bardzo przemawiającemi do duszy. A weźmyż teraz dzieci bawiące się, lub strudzonych robotników, spoczywających między grobami; wszystko to jest bardzo poetyczne!
Idziemy w ten sposób z alei do alei, od grobu do grobu, gdy wtem pod krzyżem między drzewami spotykamy klęczącego człowieka...
Człowiek... klęczący... pod krzyżem... między drzewami?... Zastanowiło mnie to!... Zbliżamy się, klęczy. Wołamy — klęczy... Młodszy Chapandrowicz, jako najbardziej zdeterminowany, podchodzi bliżej, dotyka się człowieka, klęczącego pod krzyżem, i... cofa się wtył z okrzykiem.
Człowiek był powieszony!
Nogi jego były zgięte, a kolana znajdowały się w odległości ćwierci werszka od ziemi. Ręce zwieszały się po obu stronach ciała: lewa w odległości jednego werszka od krzyża, prawa w odległości arszyna od akacji. Na twarzy denata znajdowały się sine plamy, na szyi zaś mocno zaciśnięty pasek, którego górny koniec był przywiązany do ramienia krzyża.
Pierwszem naszem zadaniem wobec podobnego wypadku było uwiadomić właściwe władze. Jakoż pobiegliśmy ku rogatce. W bramie jednak cmentarza młody Chapandrowicz zauważył, że należałoby dać pomoc nieszczęśliwemu. Uderzeni trafnością jego zdania, wróciliśmy napowrót i przekonaliśmy się, że denat był jeszcze ciepły. Zdjąwszy go zatem, przy pomocy robotników, ułożyliśmy go na sąsiednim grobie, lecz ponieważ żaden z nas nie wiedział, jakim sposobem należy ratować wisielców, pobiegliśmy więc po lekarza.
Gdy lekarz przyszedł, znaleźliśmy już na miejscu właściwy sąd... Od niego dowiedzieliśmy się, że denat już nie żyje, że śmierć nastąpiła przez powieszenie na pasku, że prawdopodobnie nieboszczyk był samobójcą i że nazywał się Stefan...
— Co? Stefan? — wykrzyknął do najwyższego stopnia zdziwiony patron.
— Stefan! pański kolega... To samo nazwisko — rzekł mecenas.
— Ale ja, panie dobrodzieju, nazwiska nie mówiłem, mówić nie mogłem! — wołał prawie zrozpaczony patron.
— Upewniam pana, że to on sam! — twierdził mecenas.
— Nieszczęście! panie dobrodzieju.
— Sąd Boży! — wtrącił adwokat. — Prawie przysiągłbym, że się powiesił na krzyżu Marji.
— Tak jest! na krzyżu Marji! — potwierdził mecenas. — Pijaków i bezbożników zawsze spotyka los podobny.
— Pijaków! — jęknął patron. — Wybaczcie, panie dobrodzieju, ale muszę już iść do domu.
— Proponowałbym, abyś kolega do końca wysłuchał historji — zawołał adwokat.
— Historja już skończona — rzekł mecenas — ale ta druga kwestja, o której zapomniałem...
— Czy istotnie jest tak ważną?
— Dałbym na honor piętnaście rubli na ubogich, gdybym ją mógł sobie przypomnieć; no, ale kiedy panowie śpieszycie się...
Nastąpiły bardzo czułe pożegnania, w ciągu których mecenas napróżno chciał sobie przypomnieć swoją ważną kwestją, a patron ciężko wzdychał. Poczem mecenas poszedł w jedną stronę, jego zaś koledzy w drugą.
Upłynęło kilkanaście sekund, gdy nagle od strony Saskiego placu rozległ się okrzyk:
— Panie adwokacie! panie patronie!... zaczekajcie! zaczekajcie!...
Zmęczony mecenas przebiegł jak jeleń obok cukierni, doganiając kolegów, którzy zatrzymali się zdumieni.
— Co za pamięć! co za pamięć!... Teraz dopiero przypomniałem sobie, com miał wam zakomunikować — mówił mecenas.
— No cóż, cóż takiego?...
— Kiedy skończył adwokat opowiadanie o Marji, przypomniałem sobie, że mam bardzo ważną sprawę i że z powodu braku czasu nie będę wam mógł dokończyć historji o Stefanie...
— Tylko to?... — zapytał adwokat.
— To tylko... Dobranoc!
— No, a jakże będzie z piętnastoma rublami, które miałeś kolega dać na ubogich w razie przypomnienia sobie kwestji?
— Ehe, to tylko była ozdoba stylowa! — odparł z najpiękniejszym uśmiechem mecenas. — Do zobaczenia!


V
JESZCZE OPOWIADANIE AUTORA.

Los, który interesuje się widocznie piśmiennictwem, zdarzył, że siedząc przy drugim stoliku w cukierni, wysłuchałem opowiadań jurystów. Zainteresowały mnie one w wysokim stopniu; a ponieważ ze szczegółów tych chciałem zrobić przynajmniej trzytomową powieść, postanowiłem więc od osób lepiej poinformowanych zasięgnąć dokładniejszych objaśnień. W tym celu, wystarawszy się o stosowne rekomendacje, poszedłem naprzód do mecenasa.
— Czy pan mecenas dobrodziej nie raczyłbyś mi dać objaśnień o samobójcy Stefanie, który się powiesił na cmentarzu?
— O Stefanie?... Ja wiem tylko o samobójcy, który się powiesił po pogrzebie Chapandrowicza starszego. No, ale ten nazywał się Franciszek...
— Aha! bardzo dziękuję panu mecenasowi.
— Powiesił się na własnym pasku, w przystępie melancholji dnia...
Udałem się zkolei do adwokata, myśląc, że dzięki przemianie Stefana we Franciszka, powieść moja zredukuje się do dwu tomów.
— Czy nie mógłbyś mi pan mecenas dobrodziej — rzekłem zkolei do adwokata — udzielić bliższych informacyj o Marji, która zmarła w szpitalu?...
— Mówiono mi już o tem — odparł adwokat — żeś pan słyszał moje opowiadanie. Otóż resztę szczegółów zostawiam pańskiej twórczości, ja bowiem, przy moich zajęciach...
— Więc postać Marji?...
— Jest płodem mojej własnej fantazji. Prawda, że piękna postać?... Odstąpię ją panu, z prośbą, abyś wymienił w książce i moje także nazwisko.
— Dobrze, panie mecenasie.
— Oprócz tego, racz pan podać mój adres z dodatkiem, że interesantów przyjmuję od dziesiątej do dwunastej, i że głównie powodzi mi się w regulowaniu działów, tudzież w sprawach rozwodowych.
Wyszedłem zgryziony, powieść moja bowiem zmniejszyła się o całe dwa tomy. Pozostał mi tylko patron, udałem się więc do niego.
— Czy pan mecenas dobrodziej nie raczyłbyś mi...
— Wiem, już wiem! — krzyknął przerażony. — Na rany boskie nie dotykaj pan tej głupiej sprawy!... Stefan nigdy w szynku nie grywał, nigdy pijakiem nie był, nigdy się nie wieszał, nigdy rubli na loterją nie puszczał!... To kompletnie bogaty chłopak i mój osobisty przyjaciel!...
Panie literacie! — ciągnął dalej obrońca. — Ja was wszystkich, panie dobrodzieju, bardzo szanuję, ale nie opisujcie tej historji, bo przez nią mogę stracić najprzyzwoitszego klienta, który mi dostarcza mnóstwo spraw i po książęcemu płaci.

Wybiegłem znękany.


NIESZCZĘŚLIWI
POWIEŚĆ MORALNA.
ROZDZIAŁ I,
Z KTÓREGO WIDAĆ, ŻE PAN MEDARD BYŁ NIESZCZĘŚLIWYM OJCEM,
A PAN ALFONS NIESZCZĘŚLIWYM KONKURENTEM.

W przyzwoitym saloniku widzimy czterech mężczyzn, z których jeden jest młody i wykwintny, jeden dojrzały i zaniedbany, dwaj zaś inni, niemniej dojrzali, nie posiadają żadnych szczególnych znaków.
Mężczyzną dojrzałym i zaniedbanym jest gospodarz domu pan Medard Paluszkiewicz, były obywatel ziemski, odznaczający się niepospolitemi planami w zakresie finansowości. Z treścią tych planów obznajmia on rano swego ukochanego syna, w południe w restauracji swoich przyjaciół, po południu przy czarnej kawie wszystkich, którzy go słuchać pragną, wieczór zaś we własnym domu wszystkich, którzy go odwiedzają.
Młodzieńcem wykwintnym jest pan Alfons Paluszkiewicz, który w chwili obecnej bardziej zajmuje się spoglądaniem na zegarek i zwierciadło, niż słuchaniem rozmowy starszych.
Z dwu osób pozostałych, pan Piotr jest wspólnikiem Paluszkiewicza ojca i na zebraniach cukierniczo-restauracyjno-finansowych największem obok niego cieszy się uznaniem, pan Paweł zaś jest prowincjonalnym kapitalistą, ma folwark z pasieką i własne konie, któremi dziś przyjechał do Warszawy odwiedzić swoich przyjaciół.
Piękny Alfons coraz częściej spogląda na zegarek i lustro; niecierpliwość tryska z każdego włosa jego czarnych wąsików. Światły ojciec dostrzega to i przerwawszy swój wykład o hodowli drobiu pod miastem, mówi do młodzieńca:
— Chciałbyś już wyjść?...
— Muszę — odparł syn.
— No, więc panowie wybaczą!
Goście uznają całą ważność interesów Alfonsa, który lekko skłoniwszy się im, niknie w pokoju bocznym. Następuje chwila milczenia, poczem zabiera głos przybyły własnemi końmi pan Paweł.
— Taki przystojny chłopak i dlaczego się nie żeni?...
Ojciec machnął ręką.
— Miał parę świetnych partyj, ale... Nieszczęśliwy w wyborze!
— W naszych stronach mówili coś o hrabiance Bostandżogło? — badał dalej Paweł.
— Było tam coś, było!... ale rozmyślił się. Hrabianka Bostandżogło miała dużo grymasów a posag wcale skromny! — odpowiedział ojciec z widocznym niesmakiem.
— Ja znowu słyszałem — wtrącił pan Piotr — że najwięcej Fonsiowi zaszkodziła siostra tą swoją nauką buchalterji...
— Anielcia uczy się buchalterji? — zapytał Paweł.
— Ach! uczy się, uczy!... — odparł gospodarz z największą niechęcią. — Ta dziewczyna uwzięła się nato, aby kompromitować nasze nazwisko.
— Nauka buchalterji nie kompromituje nazwiska — zaprotestował Paweł. — Sami przecież jesteście przemysłowcami.
— To zupełnie co innego! — rzekł gospodarz. — Ja wprawdzie byłem prezesem naszej spółki budowlanej, a Fonsio ma swój dom komisowy, ale my obaj jesteśmy mężczyźni, a operacje finansowe należą dziś do dobrego tonu...
— Więc Fonsio ma swój dom komisowy? Fiu! fiu! — dziwił się Paweł.
— Facecje! — wtrącił z lekceważącym uśmiechem Piotr.
Starszy Paluszkiewicz oburzył się.
— Jakto facecje? przecież nabył świadectwo gildyjne.
— Co znaczy świadectwo bez interesów? — ciągnął niezmieszany Piotr.
— Ma już umeblowanie do biura...
— A tak! stolik i dwa krzesła...
Paluszkiewicz starszy zerwał się z szezlonga i szybko przebiegł salonik, co oznaczało gwałtowne wzruszenie. Widząc to, spokojny Paweł skierował rozmowę na inny temat.
— Mówiono też w naszych stronach, że Fonsio starał się znowu o jakąś pannę Donnerwetter...
— Von Donnerwetter — poprawił pan Medard, zatrzymując się na środku pokoju.
— Cóżto za jedna? — pytał dalej Paweł.
— Córka bogatego przemysłowca — odpowiedział Medard.
— Mularza! — wtrącił Piotr.
Gospodarz ruszył ramionami i znowu począł przebiegać pokój.
— Dlaczegóż nie doszło małżeństwo?
— Intrygi... nieszczęście!... — objaśnił zirytowany ojciec.
— Podobno w liście do panny zażartował sobie z jej matki — zauważył Piotr.
Cichy Paweł bez znacznych wysiłków zauważył, że Paluszkiewicz starszy chce coś bardzo przykrego odpowiedzieć Piotrowi. Na szczęście w tej chwili ukazał się w mocnym negliżu piękny Alfons i z oburzeniem wykrzyknął:
— Nie rozumiem, słowo honoru daję, kto panu Piotrowi takie plotki donosi, a jeszcze mniej rozumiem, jak może człowiek poważny i przyjaciel naszego domu powtarzać je... słowo honoru!
— Robi to w dobrej wierze, w kółku zaufanem... — mitygował go Paweł.
Ale pan Piotr należał do ludzi twardych.
— Jakże, więc nie posyłałeś listów do panny? — spytał Alfonsa.
— Co za listy?... Napisałem do niej wiersz!
— Więc w tym wierszu musiało być coś ubliżającego dla matki...
— Cha! cha! cha!... — zaśmiał się ironicznie wykwintny Alfons, wbiegł do swego pokoju i poszperawszy tam między papierami, wyniósł niebawem inkryminowany dokument.
— Proszę cię, mój ojcze — rzekł do pana Medarda — odczytaj to panu Pawłowi, niech sam osądzi...
Poczem znowu ukrył się przed oczyma obecnych i wrócił do swojej toalety.
Ponieważ oburzonemu ojcu binokle ciągle spadały z nosa, wyręczył go więc Paweł i zaczął:

DO MARJI.

Maryja jest imię Twe.
Chocieś podobna do róży;
Zraniłaś serce me,
Które Ci wiernie służy.

— No przecież tu nic niema o matce — rzekł Paweł.
— Czytajmy dalej — upomniał go Piotr.

Więc pozwól, różo nadobna,
By motyl przy Tobie siadł,
Królowej kwiatów podobna,
On Twe uczucia zgadł...

— Nie widzę w tem nic złego — przerwał Paweł. — Owszem wiersz bardzo grzecznie i z komplimentami napisany!
— Ale sam fakt pisania listów do panien jest wysoce naganny — mruknął uparty Piotr.
Tym razem Alfons wszedł do salonu już zupełnie ubrany.
— Dziwaczysz pan, panie Piotrze — odezwał się. — Mając do czynienia z osobą młodą i poetyczną...
— Dzisiejsze młode osoby nie rozczulają się poezjami — przerwał mu Piotr. — Otworzenie domu komisowego lepiejby im trafiło do gustu!...
Piękny Alfons uśmiechnął się ironiczniej niż kiedykolwiek.
— Spodziewam się — rzekł — że mi pan Piotr pozwoli wyznawać własną teorją o gustach panien. Dla człowieka pięćdziesięcioletniego dom komisowy stanowi w małżeństwie jedyny argument, do którego ja jeszcze odwoływać się nie potrzebuję!...
— Brawo! — wykrzyknął rozweselony ojciec.
Pan Paweł przymrużył tylko oko i uściskał Alfonsa, który, pożegnawszy obecnych, wyszedł niebawem do miasta.
— Trzeba go ożenić! — mruczał Paweł — trzeba go ożenić!...
— Ależ my obaj tego ze wszystkich sił pragniemy! — upewnił go ojciec — tylko ta Warszawa jest dla nas tak nieszczęśliwą, że, jak cię szanuję, jesteśmy bliscy rozpaczy.
— Jeżeli dla niego Warszawa nieszczęśliwa, to niech spróbuje na prowincji — zauważył Paweł.
— Zapewne! — odparł gospodarz. — Na nieszczęście jednak ja między mojemi dawnemi znajomościami nie widzę dla niego stosownej partji, a nowych stosunków nie pozawiązywałem jeszcze.
— Jeżeli tylko o to chodzi, to wam najchętniej pomogę. W mojej okolicy znam kilka panien ładnych i posażnych...
— Drogi Pawle! — zawołał rozczulony ojciec, ściskając przyjaciela za rękę.
— Możesz polegać na mnie, tylko... nie traćmy czasu.
Pan Medard nagle zamyślił się, a potem, ściskając powtórnie dłoń zacnego człowieka, rzekł z powagą:
— Tylko Pawle... nie zapominaj o nazwisku Paluszkiewiczów!
— Rozumie się.
Ponieważ i pan Piotr bez względu na swój kwaskowaty temperament podzielał plany obu przyjaciół, uczuciowy więc gospodarz domu wpadł w ekstazę, w następstwie której, przeprosiwszy szanownych gości, wybiegł do przedpokoju.
— Józefie! — zawołał na lokaja.
— Słucham jaśnie pana! — odparł drzemiący sługa.
— Skoczysz do Fukiera i przyniesiesz trzy bocianki... tego po dwa ruble.
— Dobrze, jaśnie panie!...
Już miał się wrócić do gości finansista, kiedy nagle famulus jego, przypomniawszy coś sobie, rzekł:
— Jeszcze jedno, proszę jaśnie pana... Tam panna Aniela czeka na jaśnie pana w pokoju.
— Powiesz, że nie mam czasu — odparł niecierpliwie gospodarz.
— Kiedy, bo panna Aniela już z godzinę, jak mówiła mi o tem, a tylko ja nie chciałem prosić jaśnie pana przy gościach.
— Dobrze! dobrze!... — mruknął pan Medard. — Skaranie Boże z tą...
I z temi słowy wszedł do pokoju córki.
Panna Aniela, którą brat i ojciec oskarżali o kompromitowanie świetnego nazwiska Paluszkiewiczów, czytała w tej chwili jakąś książkę. Ujrzawszy ojca, powstała.
— Cóż za interes? — spytał pan Medard, majestatycznie patrząc na biedną dziewczynę.
— Chciałam z papą pomówić w ważnym interesie — odparła, rumieniąc się — ale może papa zajęty?...
— Nie mam wprawdzie czasu, ale... słucham! — rzekł ojciec rodziny, składając ręce tak po napoleońsku, jak najżarliwszy bonapartysta.
— Mój narzeczony — mówiła stłumionym głosem — chce się koniecznie z papą rozmówić...
Pan Medard uczuł dotkliwy ból w kościach.
— A jeżeli twój narzeczony rozmówi się ze mną, to czy się ciebie wyrzeknie?
— Nie...
— W takim razie nie mam do niego interesu.
Anielka zbladła i szepnęła:
— W takim razie pojutrze... nasz ślub...
— Twój ślub pojutrze?... z tym... z tym stolarzem?
— Tak, papo.
— Któremu dasz w posagu dwa tysiące rubli, mnie i Alfonsowi wydarte.
— Zrobię to dla... dla dobra papy! — odparła z wybuchem łez Aniela.
Pan Medard zsiniał, usłyszawszy ostatnie wyrazy córki, dowodzące najzupełniejszego braku wiary w jego finansowe zdolności, a bodaj czy nie w zdrowy rozsądek. Chwilę milczał, a potem podnosząc do góry prawą rękę, rzekł z namaszczeniem:
— Przeklinam cię, wyrodna córko!...
Poczem wrócił do gości.
— Co ci jest, Medardzie? — spytał uprzejmy pan Paweł.
— Jestem najnieszczęśliwszym ojcem! — westchnął gospodarz.
— Zapewne jakieś nowe zajście z córką? — dorzucił Piotr.
— Ja nie mam córki! nie wspominajcie mi jej imienia!... Ona dopełniła miary nieszczęść naszych w Warszawie!...
Ponieważ pan Paweł rad był poznać cały ogrom niedoli, przygniatającej jego szlachetnego przyjaciela, i ponieważ Józef z bociankami powrócił, pan Medard więc, usiadłszy w jak najtragiczniejszy sposób przy stoliku, rozlał wino w kieliszki i zaczął swoją ciekawą historją.



ROZDZIAŁ II,
W KTÓRYM CZYTELNIK PRZEKONYWA SIĘ, ŻE PAN MEDARD
JEST NIESZCZĘŚLIWY JAKO PRZEMYSŁOWIEC I JAKO PRZYJACIEL.

— Wiecie, że prowadziłem gospodarstwo przemysłowe — mówił pan Medard.
— Niekoniecznie — wtrącił Piotr, patrząc we wnętrze pustego już kieliszka.
— Jakto nie?... Miałem przecież zamiar stawiać młyn parowy, gorzelnią, olejarnią...
— Aleś nie postawił.
Paluszkiewicz starszy poruszył się niespokojnie na fotelu i mówił dalej.
— Bądź co bądź przekonałem się, że daleko lepiej zużytkuję zdolności swe w mieście, i dlatego Suche Łapy sprzedałem.
— Prawdziwe szczęście! — dorzucił Piotr.
— Prawdziwe nieszczęście! — pochwycił gospodarz. — Wziąłem przecież za nie tylko siedem tysięcy rubli.
— Nie były warte więcej! Dom stary, budynki porozwalane, pola zaniedbane i las wycięty...
Paluszkiewicz usiadł bokiem do uszczypliwego Piotra i patrząc w oczy Pawłowi, ciągnął dalej:
— Przyjechawszy do Warszawy z synem i... z nią, umyśliłem stanowczo wejść na drogę operacyj przemysłowych. Tymczasem wyrodna ta córka wycofała z mego kapitału dwa tysiące rubli.
Paweł cmoknął, niewiadomo jednak, czy unosząc się nad dobrocią wina, czy nad złośliwością córki, a Piotr dodał:
— Panna Aniela miała prawo do pięciu tysięcy rubli.
— Zostawszy z czterema tysiącami rubli... — mówił gospodarz do Pawła.
— Było przecież pięć jeszcze — wtrącił zlekka Paweł.
— No, tak, — ależ utrzymanie domu!...
Zostawszy tedy z czterema tysiącami rubli, pomyślałem, że z taką sumą na własną rękę nic zrobić nie można i postanowiłem wejść do jakiejś znaczniejszej spółki...
— Na prezesa, albo dyrektora — uzupełnił Piotr.
— Sądzę, że miałem do tego prawo! — odparł Paluszkiewicz, patrząc na Piotra przez ramię. — Moje nazwisko i wiadomości...
— Nie robiły wrażenia na bankierach — dorzucił znowu Piotr.
Gospodarz zerwał się z krzesła; lecz po chwilowej rozwadze usiadł znowu i rzekł do Pawła:
— To wino jest bardzo mocne.
— Nie uważam tego — odpowiedział Paweł.
— Ale ja uważam!
Teraz już Piotr usiadł bokiem do gospodarza.
— Ponieważ — mówił znowu Paluszkiewicz — zmaterjalizowani tutejsi bankierzy nie umieją cenić przymiotów moralnych, ja więc i Fonsio nie mogliśmy robić z nimi interesów. Zdecydowaliśmy się więc utworzyć spółkę budowlaną...
— Na której ja straciłem połowę majątku — mruknął Piotr.
— Ty osądź nas, Pawle — rzekł podniesionym głosem Paluszkiewicz. — My z Fonsiem daliśmy trzy tysiące rubli...
— Było przecież cztery? — wtrącił zarumieniony Paweł.
— Tak, — no, ale wydatki na dom! Otóż daliśmy trzy tysiące rubli, Piotr sześć tysięcy, Marjan pięć tysięcy, — razem czternaście tysięcy. Za plac daliśmy sześć tysięcy rubli, nasze pensje wyniosły trzy tysiące...
— Jakie pensje? — spytał zdziwiony Paweł.
— No, moja pensja jako prezesa spółki, Fonsia, jako wice-prezesa, a Piotra i Marjana jako dyrektorów...
Pan Paweł pokręcił głową.
— Pozostało pięć tysięcy rubli, za które wystawiliśmy... powiadam ci, gmach!...
— Który się po upływie miesiąca zawalił! — krzyknął wzburzony Piotr — i na którym mimo to jest jeszcze kilkanaście tysięcy rubli długów. Ciekawym, kto je zapłaci?...
— My wszyscy, kochany Piotrze, ponieważ nas wszystkich wspólne spotkało nieszczęście!
Mówią, że wino posiada własność rozczulania temperamentów łagodnych, co najzupełniej sprawdziło się na Pawle, który już po raz drugi obcierał nos i załzawione oczy. Piotr jednak był odmiennego usposobienia, pałał więc gniewem.
— Wszyscy! wszyscy... — mówił Piotr. — Ja zapłaciłem i za ciebie i za siebie, a dotychczas nie wiem, kto mi owe cztery tysiące rubli zwróci!...
— Powiedziałem, że zwrócę i zwrócę!... — odparł podniesionym głosem gospodarz.
— Z czego?... kiedy?...
— To już moja rzecz.
— A więc moją rzeczą jest przynajmniej odbierać zaległe procenta, których doprosić się nie mogę.
— Cicho! cicho!... — uspakajał Paweł.
— Widzę, panie Piotrze, tak jest, panie Piotrze, że między ludźmi łatwiej znaleźć można pieniądze niż tak fi... dobre wychowanie!... — krzyknął Paluszkiewicz.
— A ja widzę, panie Medardzie, że pyszałki i zarozumialcy bez trudu zniżają się do kłamstwa i... i zapominają o obowiązkach honoru!... — odpowiedział tym samym głosem Piotr i powstawszy, począł szukać kapelusza.
Gospodarz zbladł, oprzytomniał i rzekł już spokojnie:
— Panie! w ciągu miesiąca... dwu najwyżej, odbierzesz pan swoje cztery tysiące rubli... lecz odtąd dom mój... Pan pojmujesz?
— Pojmuję panie, że dom swój przeniesiesz wkrótce na Leszno, do czego ci pomogę! — wrzasnął Piotr i wybiegł z saloniku, gwałtownie trzaskając drzwiami.
Paluszkiewicz starszy upadł w objęcia zgorszonego i zatrwożonego Pawła, wołając:
— Przyjacielu!... ożeń... ożeń Alfonsa!...
— Upewniam cię...
— Znajdź mu kobietę godną jego...
— Najniezawodniej... Jest kilka krociowych partyj w naszej okolicy.
— Wszystko mnie zawiodło: moje plany przemysłowe, córka, przyjaciel... niechże choć z syna doczekam się pociechy!
Wylew rodzinnych uczuć starego Paluszkiewicza był tak gwałtowny, że stroskany przyjaciel ledwie po półgodzinnych wysiłkach zdołał go zatamować. Czy skutkiem wzruszeń, czy też skutkiem zbyt dokładnego wypróżnienia butelek, zacny pan Paweł nie pamiętał słów własnych, uronionych przy tej okazji, utkwiła mu jednak dobrze w umyśle następująca rozmowa:
— A więc mogę liczyć na ciebie, drogi Pawle? — pytał już około północy pan Medard.
— Możesz... niezawodnie!... Wyswatam ci syna, jak pragnę...
Nim pan Paweł zdołał określić, czego mianowicie pragnie, przerwał mu znowu gospodarz pytaniem:
— A jakże będzie z naszą spółką?
— Z jaką spółką? — wykrzyknął zdumiony gość.
— No z tą spółką, mającą na celu otworzenie pod miastem hodowli trzody chlewnej. Powiadam ci, że dasz najwyżej cztery do pięciu tysięcy rubli...
Teraz dopiero zacny Paweł zauważył, że jest bardzo późno i powtarzając po raz setny obietnicę wyswatania pięknego Alfonsa, umknął co rychlej do swego hotelu i swoich koni.
W parę tygodni po opisanej uczcie, biedna Anielka, wyklęta po raz drugi przez ojca, przeniosła się do domu swego męża stolarza, wykwintny Alfons pojechał z panem Pawłem probować szczęścia na prowincji, a pan Piotr przez komornika zajął ruchomości starszego Paluszkiewicza. Znalazłszy się w tak trudnych okolicznościach, pomysłowy człowiek napisał do „wyrodnej córki“ długi list, który rozpoczął doniesieniem o swem ojcowskiem przebaczeniu, a zakończył bardzo naglącem wezwaniem o pożyczkę pięćdziesięciu rubli. Posłuszna córka przy pokornej odpowiedzi załączyła dwadzieścia pięć rubli i prośbę, aby ojciec jak najprędzej sprowadził się do domu jej męża, gdzie znajdzie osobny pokoik i wszelkie wygody, należne jego wiekowi.
Dobry ojciec zgodził się na propozycją, pod tym przecież warunkiem, aby wszelki posiłek przynoszono mu do jego pokoju, który dla zięcia, kompromitującego nazwisko Paluszkiewiczów, miał być na wieki zamknięty.


ROZDZIAŁ III,
W KTÓRYM NIESZCZĘŚCIA NAWET NA PROWINCJI
PRZEŚLADUJĄ ELEGANCKIEGO ALFONSA.

Zaraz po wyjeździe z Warszawy, obiecujący Alfons, przy pomocy rozważnego pana Pawła, dostał się do gościnnej i szanownej rodziny Synopizmowiczów, złożonej z pani Elżbiety wdowy i jej córki panny Zofji, którą na sześćkroć sto tysięcy obliczano.
Po kilku dniach Alfons był jak u siebie. Z mamą rozmawiał o świetnej przyszłości swego komisowego domu, który w silnej jego imaginacji miał już kompletne umeblowanie i nadkomplet urzędników. Ze starym rządcą mówił o gospodarstwie, a gospodyni odkrył jakiś sekret niezbędnie potrzebny do smażenia nelsońskich zrazów.
Z panną był jeszcze lepiej. Czytywał jej książki, układał bukiety, towarzyszył na przechadzkach, a nawet, co już stanowiło najlepszą wróżbę, w albumie jej napisał bardzo piękny wiersz, zaczynający się od zwrotek:

Zofija jest imię Twe,
Chocieś podobna do róży;
Zraniłaś serce me,
Które Ci wiernie służy.

Więc pozwól, różo nadobna,
By motyl przy Tobie siadł,
Królowej kwiatów podobna,
On Twe uczucia zgadł!...

Słuchając wykwintnych rozmów Alfonsa, panna i matka spoglądały na siebie i uśmiechały się nieznacznie. Bystry obserwator Alfons chwytał w przelocie te uśmiechy i rósł jak na drożdżach, zapominając nawet niekiedy o fatalnem nazwisku Synopizmowiczów.
Pewnego dnia pani Elżbieta rzekła do szczęśliwego młodzieńca:
— Pan wie, że pojutrze jest wesele przyjaciółki mojej Zosi i że Zosia ma być jej pierwszą druchną?
— Istotnie słyszałem o tem — odparł Alfons, nie zdając sobie zbyt dokładnej sprawy z wyrazu istotnie.
— Pan z nami pojedzie?
— O pani!... — szepnął Alfons z ukłonem.
— Otóż — ciągnęła mama — urządzimy się tak. Jutro wieczór wyjedziemy do stacji, stamtąd o dziesiątej ruszymy koleją, o dwunastej wysiądziemy i powozem, który po nas przyszlą, dostaniemy się na miejsce. Ślub ma być pojutrze koniecznie o jedynastej w południe, sądzę jednak, że na wypoczynek i zrobienie toalety będziemy mieć dosyć czasu.
Ponieważ Alfons nie wątpił o niczem, rozeszli się więc w jak najlepszej harmonji.
Tej nocy obie damy i ich służba żeńska nie spały z powodu przygotowań; na drugi dzień matka z podwójną gorliwością obchodziła gospodarstwo, a córka ogród z przyjemnym swoim konkurentem. To też gdy nadszedł wieczór, panie były bardzo senne, a gdy towarzystwo siadło do wagonu, matka rzekła:
— Panie Alfonsie! jestem przekonaną, że za chwilę obie wpadniemy w letarg, czuwaj pan więc, aby się nam co złego nie stało.
Młodzieniec z zapałem przyrzekł wypełnić słodkie zlecenie, usiadł vis à vis obu dam i uprosił konduktora, aby nikogo do ich przedziału nie puszczano.
Po upływie paru minut pociąg ruszył, damy jak na komendę zasnęły, a czuwający Alfons pogrążył się w słodkich dumaniach.
Gdy się ocknął, było około trzeciej rano. Lokomotywa gwizdała, a pociąg zwalniał bieg. Młodzieniec wychylił głowę i zapytał konduktora:
— Jaka to stacja?
— Sosnowice.
— Co? Co?...
— Sosnowice! — krzyknął jeszcze głośniej konduktor.
— Co ten człowiek mówi? — zawołały obudzone damy. — Sosnowice... to nad granicą, a więc przejechaliśmy dziewięć stacyj za wiele?...
Zrobił się hałas, z którego piękny Alfons zrozumiał jedno tylko słowo: niedołęga!...
On, Paluszkiewicz, vice-prezes spółki budowlanej i naczelnik nieistniejącego jeszcze ale zawsze komisowego domu, publicznie nazwany został niedołęgą, przez panią Synopizmowiczowę. Co za upokorzenie!
Pociąg powrotny wyjeżdżał dopiero w pół do ósmej, a stawał na miejscu dopiero o jedynastej; tym więc sposobem panie nie mogły być na ślubie, a Zosia nie mogła być starszą druchną. Co za rozpacz!
Przyzwoitość nakazuje nam zamilczeć o goryczach, jakich doświadczył Alfons do chwili przyjazdu na owe opłakane wesele. Szczęściem on i jego damy nie spóźniły się na obiad, przy którym desperujący młodzieniec zauważył uśmiechniętego pana Pawła.
— No — rzekł przyjaciel ojca — ani słowa, Fonsiu, zrobiło się głupstwo, ale może się jeszcze odrobi!
— Niepodobna! — odpowiedział Alfons. — Za wiele było z obu stron cierpkich uwag, abyśmy się powtórnie zejść mogli.
— Hum! — mruknął Paweł — w takim razie bierzże się tylko ostro do tej blondynki. Widzisz ją?
— Widzę. Któż to jest?
— Panna Klementyna Dygalska... Ma trzykroć!...
Pominiemy opis wesela i sposobu, w jaki Paweł zarekomendował Alfonsa czcigodnej rodzinie Dygalskich. Zaznaczymy tylko to, że młody człowiek usidłał nową swoją znajomość z całą energją, jaką podsycał w nim ranny zawód i wcale dobry szampan weselny.
Około północy rozmarzona i prawdopodobnie śmiertelnie zakochana dziewica, chłodząc się kosztownym wachlarzem, szepnęła asystentowi swemu o tem, że uwielbia poetów.
— Upewniam panią, że to są zwyczajni ludzie — perswadował Klementynie Alfons.
— Nie, panie, oni nie są zwyczajnymi ludźmi! — mówiła z zapałem dziewica. — To są istoty wyższe od nas umysłem i uczuciem i, doprawdy, uważałabym się za szczęśliwą, gdybym mogła widzieć kiedy prawdziwego poetę w chwili natchnienia.
— Przyjdzie to pani z całą łatwością, ponieważ posiadasz siłę zdolną obudzić natchnienie — odparł piękny Alfons.
— Mówisz pan jak poeta.
— Przy pani jestem nim!
— Chciałabym mieć dowód.
— A więc rozkaż pani.
— Pan improwizuje?
— Niekiedy.
W sercu panny Dygalskiej musiała się toczyć jakaś walka, dla ukrycia bowiem swych uczuć zasłoniła twarz wachlarzem. Alfons czuł, że nadeszła chwila stanowcza, a ponieważ różne rodzaje wypitych win teraz właśnie działać poczęły, nabrał więc dziwnej odwagi i szepnął:
— Rozkazujesz pani?
— Proszę — odparła stłumionym, zapewne ze wzruszenia głosem dziewica.
Natchniony młodzian pomyślał i patrząc namiętnie w oczy zachwycającej dziewicy, zaczął szczytną improwizacją:

Klemensa jest imię Twe,
Chocieś podobna do róży;
Zraniłaś serce me,
Które Ci wiernie służy.

Twarz dziewicy z różowej stała się purpurową. Alfons, widząc to, z podwojonym zapałem ciągnął:

Więc pozwól, różo nadobna,
By motyl przy Tobie siadł;
Królowej kwiatów podobna...

Nie dokończył... panna bowiem parsknęła mu w oczy śmiechem i uciekła.
Po upływie kilku minut elegancki Alfons zauważył, że w śmiechu panny Dygalskiej przyjęła udział panna Synopizmowiczówna, potem pani Synopizmowiczowa, potem pani Dygalska, potem trzy jakieś nieznane mu panny i cztery mężatki, potem wszystkie panny i wszystkie mężatki, a wreszcie całe towarzystwo, nie wyłączając lokai. Nie rozumiejąc, o co im chodzi, wybiegł bardzo zmieszany na ganek, gdzie zastał pana Pawła, który na niego zgóry napadł:
— Fe! kochany Fonsiu, jak można wszystkim pannom jedne wkółko wiersze powtarzać?
— Ależ...
— Co to ależ! Skompromitowałeś mnie i siebie, i musimy obaj natychmiast wyjeżdżać.
— Więc już wszystko stracone? — spytał drżącym głosem Alfons.
— Niewszystko jeszcze, ale jest źle! Musimy teraz zapukać do starego Fitulskiego, którego córka Dorota ma wprawdzie dwakroć, ale przytem garb i rude włosy.
— Ach!... — jęknął Alfons.
Pan Paweł bystro spojrzał mu w oczy.
— Wzdychać niema co — rzekł — tylko kuć żelazo, póki się da. Z Fitulskim interes zrobię, posag dostaniesz i coś po śmierci starego, a tymczasem trzymaj się ostro! Miałem list od ojca, którego Piotr stradował i jeszcze na Leszno chce wsadzić — cała nadzieja zatem w tobie...
Piękny Alfons opuścił głowę na piersi i poszedł się przebrać. Po upływie godzinki on i pan Paweł wyjechali, pozostawiając za sobą huczne dźwięki muzyki i jeszcze huczniejsze śmiechy bawiących się gości.


ROZDZIAŁ IV,
W KTÓRYM ZDARZAJĄ SIĘ NIEPRAWDOPODOBNE
A JEDNAK PRAWDZIWE WYPADKI.

Stary Fitulski był nieociosanym gburem. Wykwintnego Alfonsa przyjął chłodno, przedstawił o tyle małej o ile garbatej spadkobierczyni swej Dorotce i wyszedł do gospodarstwa.
Po upływie dwu dni, w ciągu których pan Paweł wyjechał, a protegowany jego przymuszał się do pokochania zdefektowanej piękności, stary Fitulski wezwał Alfonsa do swej kancelarji i tam, nie owijając w bawełnę, zapytał go:
— Krótko węzłowato, pocoś pan tu przyjechał?
Struchlały Alfons ledwie zdołał wybąkać coś o sympatji dwu serc: męskiego i kobiecego.
— Majątku pan nie masz?
— Mam dom komisowy... — odpowiedział młodzieniec.
— Ja się tam na takie plewy nie łapię! — przerwał Fitulski. — Kończmy więc: żenisz się pan z Dorotą czy nie?
— Szczęśliwym będę...
— Bez tego! bez tego!... Pan jesteś handlujący?
— Mam świadectwo gildyjne.
— Dobrze. Ile pan potrzebujesz na spłacenie długów i ogarnięcie się?
— Pięć do sześciu tysięcy rubli — odpowiedział śmielej już młodzian.
— Dam trzy tysiące na miesiąc i na weksel. Dorotka pana weźmie, i za miesiąc albo wesele, albo zwrot pieniędzy, albo koza. Zgoda?
— Z prawdziwą przyjemnością... — bełkotał Alfons.
— Ceremonje nabok! Oto moja ręka. A teraz pożegnaj pan Dorotę i przychodź po pieniądze. Za dwie godziny odeszlę cię do miasteczka, stamtąd weźmiesz pocztę do kolei, koleją do Warszawy, a za dwa tygodnie zpowrotem i... ze świadectwami kościelnemi. Ślub za miesiąc nieodwołalnie.
Oszołomiony Alfons wypełnił wszystko jak najpunktualniej, weksel podpisał, trzy tysiące rubli do kieszeni schował i nad wieczorem był już w miasteczku.
Los, któremu bardzo wiele zależało na tem, aby wykwintny Alfons nie nudził się w mieście, zesłał mu dwu dawnych znajomych braci Pietraszkiewiczów, którzy tędy powracali z jarmarku. Alfons postawił jedną butelkę, bracia dwie, poczem zabrano się do gry w karty. Przy stoliku zjawili się, jakby z nieba spadli, niejaki baron von Fiegel, wielki magnat i oficer pruski, tudzież pan Gotlieb Oschuster, znakomity kupiec.
Grano świetnie, pito jeszcze lepiej. Po węgrzynie przyszedł szampan, po nim poncz, po ponczu znowu węgrzyn i znowu szampan, a nad ranem przyjaciele Alfonsa musieli go na rękach zanieść do jakiegoś numeru i położyć tam na lichej pościeli. Dalsze stosunki z nim były niemożliwe, ponieważ przegrał nietylko trzy tysiące rubli, dane przez Fitulskiego, ale nadto zegarek i zaręczynowy pierścień.

Tejże nocy około czwartej do miejscowego felczera zapukał służący z oberży.

— Nu, co tak rano? co się stało? — pytał Żydek chłopa.
— A niech tam pan Chaim idzie do oberży, bo przywieźli okomona z Wólki, co zwarjował...
— Co ja jemu poradzę?
— A niech ta pan Chaim radzi, co chce.
— Co jemu jest?
— Co mu ma być? czerwony jak ogień, rzuca się, krzyczy...
— Padło na mózg! — szepnął Żyd. — A gdzie on stoi?
— W tej izbie przy stajniach.
Zaspany parobek odszedł, a za nim niebawem podążył felczer z potrzebnemi narzędziami.
W zajeździe Żyd zauważył, że w numerze przy stajniach są do połowy otwarte drzwi i pali się światło. Zajrzawszy ostrożnie do izby, dostrzegł w niej na łóżku człowieka nieprzytomnego z twarzą czerwoną jak ogień. Człowiek ten coś mruczał, lecz leżał dość spokojnie.
Felczer zbliżył się do łóżka.
— A wa! na mózg uderzenie z pijaństwa! — Wziął chorego za puls, podumał i zabrał się do operacji.
Nie była ona zbyt łatwą. Należało bowiem choremu najprzód głowę ogolić, potem bańki postawić, potem je przeciąć i znowu postawić, ażeby krew odciągnęła od mózgu.
Zręczny Żyd, mimo lekkiego oporu ze strony pacjenta, zrobił to wszystko pokolei. Gdy już na przeciętych miejscach postawił drugi raz bańki, ukazał się we drzwiach parobek.
— No, a kiedy ta pan Chaim przyjdzie do okomona?
Żyd stanął struchlały.
— A to nie okomon? — spytał.
— Jaki ta okomon! To pan z Warsiawy, co się wczoraj upił krzyneczkę. O Jezu! — dodał — a wyśta poco jemu głowę ogolili i bańki postawili?
Pacjent poruszył się w tej chwili na łóżku, a Żyd skoczył jak opętany i znikł za drzwiami. Zostawił w numerze wszystkie swoje manatki, wpadł do domu, zaprzągł biedkę i przede dniem jeszcze wyjechał z miasta.
Wykwintny Alfons tymczasem miał sny bardzo przykre po wczorajszej hulance. Na podziw jednak obudził się wcześniej niż zwykle, czując jakiś szczególny ból głowy. Sięgnął ręką... zakrwawiona! Zerwał się i stanął przed lustrem... Wielki Boże! Jego kędziory znikły, a miejsce ich zajmują świeże ślady po bańkach!...
Pieniądze, zegarek i pierścionek — także znikły, bracia Pietraszkiewicz także, baron von Fiegel także i kupiec Gotlieb Oschuster także! Pozostał tylko piękny niegdyś Alfons ze swemi straszliwemi myślami.
Czytelniku! nie życzę Ci podobnych.


ROZDZIAŁ V,
W KTÓRYM DOWIADUJEMY SIĘ RZECZY
JESZCZE DZIWNIEJSZYCH NIŻ DOTYCHCZAS.

Chyży telegraf przyniósł Paluszkiewiczowi (ojcu) wiadomość o nieszczęściach jedynaka. Przez kilka chwil stary finansista biegał po pokoju tak szybko jakby o ogolenie jego własnej głowy chodziło, poczem miał konferencją z Anielką i tego samego dnia wyjechał do mieściny.
Gdy, przybywszy na miejsce, zobaczył owiniętego szmatami Alfonsa, padł mu w objęcia i jęknął:
— Biedne dziecko! ileż nieszczęść spadło na ciebie w tak krótkim czasie...
Po upływie godziny rozmawiali już spokojniej.
— Słyszałem — mówił Alfons — że ojca przed miesiącem ten nędznik Piotr stradował. Cóż ojciec teraz robi?
— Mieszkam u Anielki — odparł pan Medard. — Poczciwe dziecko! Dała mi cudowny gabinet. Poznasz go, ponieważ będziemy w nim razem mieszkać.
— Aniela?... poczciwe dziecko?... — powtarzał zdumiony Alfons. — Wszakże ona ojcu dwa tysiące rubli wydarła!
Paluszkiewicz starszy zerwał się na równe nogi.
— Fe, Alfonsku! — wykrzyknął. — Ona wzięła to tylko, co do niej należało, a nawet mniej... Przyznam ci się zresztą, że gdyby nie uratowane przez nią pieniądze, to ten niegodziwy Piotr byłby mnie zamknął w areszcie dłużników.
Alfons kręcił głową.
— Niech jednak ojciec nie zapomina, że Aniela ma obecnie męża, jakiegoś tam stolarza, który skompromitował nazwisko Paluszkiewiczów, wdarłszy się...
Ojciec jeszcze gwałtowniej skoczył.
— Bój się Boga, Fonsiu!... jak możesz mówić coś podobnego o dzielnym i szlachetnym przemysłowcu, który uszczęśliwił twoją siostrę, a i nam wiele grzeczności zrobił?...
Alfons ruszył ramionami i odtąd milczał.
Obaj panowie Paluszkiewicze niebawem wrócili do Warszawy i osiedli w pokoiku ojca, pod opiekuńczemi skrzydłami Anieli i jej męża stolarza. Czas płynął, Alfonsowi poczęły nawet włosy odrastać, lecz mimo to wykwintny młodzieniec nie opuszczał dotychczasowego schronienia i nie ukazywał się na ulicy. Pamiętał on, że minął termin wesela z ułomną Dorotą i że stary Fitulski musiał już zamówić komornika, który przy najpierwszej sposobności pochwyci go i na Lesznie osadzi.
Pewnego dnia, gdy piękny Alfons siedział w warsztacie szwagra, przypatrując się robotom, ojcu jego wręczono list. Stary, otworzywszy go, przeczytał, co następuje:

Mnie wielce Mościwy
Panie i Dobrodzieju!

Znany Mu jest zapewne nieuczciwy postępek Jego syna Alfonsa, który trzy dni bałamucił mi jedyną córkę, pozostawił ją w nieutulonych łzach, a sam przegrał i przepił w miasteczku w ciągu jednej nocy daną mu przeze mnie sumę trzech tysięcy rubli, tudzież kosztowności.
Takowy postępek mógłbym skarać więzieniem (bo wiem, że pan Alfons nic nie ma), gdyby nie biedna córka moja, która dotąd leżała u mych nóg, dokąd nie rozdarłem wekslu, załączającego się przy niniejszem.
Wzamian wymogłem na biednej córce swej, aby takowa primo: wyrzekła się płochego, a nawet złego młodzieńca, a secundo: aby mu odesłała otrzymane od niego wiersze, które się również przy niniejszem załączają.
Wyznać muszę, że konkury syna Jego za dużo mnie kosztowały, bo trzy tysiące rubli i spokój domowy. Lecz wolę to złe, niż podobnego zięcia.
Pokorny sługa
     Ambroży Fitulski.

W liście istotnie znajdował się weksel Alfonsa i wiersze, jego ręką pisane. Kartka ta była zgnieciona i zabrudzona; widocznie biedna garbata dziewczyna rosiła ją łzami i okrywała pocałunkami.
Paluszkiewicz starszy rozwinął papier i czytał:

Dorota jest imię Twe,
Chocieś piękniejsza od róży;
Zraniłaś serce me,
Które Ci wiernie służy.

Więc pozwól, różo nadobna,
By motyl przy Tobie siadł...

— Nieszczęśliwy chłopiec, a ja najnieszczęśliwszy jego ojciec! — westchnął pan Medard, rzucając na podłogę piękny ten poetyczny utwór, który dzięki nieustannym konkurom jedynaka umiał już napamięć.

Dalsze dzieje obu Paluszkiewiczów odkładamy do lepszych czasów.



SUKIENKA BALOWA.
ROZDZIAŁ I,
W KTÓRYM ARTUR POMYŚLAŁ O DAMIE SWEGO SERCA.

Pewnego wtorku, około drugiej w południe, zwykli śmiertelnicy, przechodzący ulicą Wierzbową, mieli nieporównaną rozkosz oglądać i podziwiać ozdobioną małpami algierkę dobrze wychowanego Artura, wraz z jej właścicielem, wypełniającym wnętrze tej pięknej szaty, na zasadzie poręczenia, złożonego w składzie futer przez dwie wiarogodne i odpowiedzialne osoby.
Z boleścią zaznaczyć musimy, że ogół mieszkańców miasta Warszawy, prawdopodobnie skutkiem roztrzepania, nie zwracał dostatecznej uwagi na naszego bohatera, a tem mniej zapytywał o rodzaj jego zajęć i nazwisko. Raz tylko (lecz działo się to nie na Wierzbowej), jakiś zgryźliwy staruszek, potrącony przez Artura, rzucił niebacznie słówko: „Cóżto za błazen?...“ Szczęściem jednak, niedelikatne to pytanie nie dosięgło uszu młodzieńca; ten bowiem zamiast odpowiedzi, podwoił kroku i począł nucić ulubioną arją z „Traviaty.“
Nie podzielając nagannej obojętności współobywateli, choć w kilku wyrazach postaramy się skreślić biografją miłego chłopca. Nie dlatego bynajmniej, aby miał odegrać jakąś wydatniejszą rolę w naszej powiastce (tacy bowiem jak on, nigdzie żadnej nie odgrywają roli), ale dlatego, aby przekazać potomności ukochany przez nas typ, który dzięki ślepocie społeczeństwa, od wieków już istnieje i wieki istnieć będzie.
Główną finansową podporę Artura stanowiła jego ciotka: dama sędziwa, sparaliżowana i ubóstwiająca swego wychowanka. Ona to codzień o pierwszej częstowała go skromnym obiadkiem i dawała mu co miesiąc rubli sześć na drobne wydatki. Wywzajemniając się, Arturek w ciągu obiadu bawił ją bardzo groźnemi pogłoskami wojennemi, po obiedzie zaś kładł swej karmicielce miękką poduszkę pod głowę, życzył smacznej drzemki i wychodził „do biura.“
Biuro jego mieściło się w pewnej sali bilardowej, gdzie najsystematyczniej pracował od dziesiątej do dwunastej z rana i od drugiej do siódmej po południu. Bilard lepiej znał niż Śniadecki trygonometrją sferyczną; grał na nim stojąc, siadając i kładąc się, w tużurku i bez tużurka, słowem jak prawdziwy artysta. Ponieważ zaś na przeciwników wybierał zwykle młodzież niewprawną lecz zasobną i ponieważ, dzięki słabej pamięci, sobie niekiedy doliczał punkta, a swym partnerom ujmował, — praca więc „biurowa“ przynosiła mu dwa do trzech rubli srebrem na dobę.
Bez względu na tak przyzwoity dochód, Artur, hołdując wymaganiom wieku, miał długi. Załatwiał się też z niemi w sposób ogólnie przyjęty — zaciągając do spłacenia dawnej, nową pożyczkę „z ogonem.“ Skutkiem tych operacyj długi rosły; bohater nasz jednak był pewnym ostatecznego uregulowania ich przy pomocy kapitaliku, który po najdłuższem życiu sparaliżowanej ciotki miał odziedziczyć.
Pewien rodzaj ludzi nigdy nie pyta: skąd masz? — lecz: ile masz? — a ponieważ Artur był młodzieńcem nader miłej powierzchowności, i ponieważ łatwiej można mu było wykazać oszustwo w grze, plotkarstwo i skłonność do blagi niż najmniejsze zaniedbania form towarzyskich, — dobry ten więc chłopak w najuczciwszych domach przyjmowany był z otwartemi rękoma, a nawet... konkurował o pewną posażną jedynaczkę z widokami wygranej!...
Wiedząc o tem, nie zdziwią się zapewne czytelnicy, skoro im powiemy, że w chwili, gdy przyjaciela naszego spotkaliśmy na ulicy Wierzbowej, jakiś bardzo przyzwoity mężczyzna zastąpił mu drogę i z najniższym ukłonem rzekł:
— Jakież to szczęście, że spotykam szanownego pana Artura!
— Witam; czemże mogę służyć? — spytał uprzejmy młody człowiek.
— Powiem krótko: we czwartek żona moja i ja wydajemy wieczorek... Znam mało przyzwoitej młodzieży, i dlatego ośmielam się prosić pana o pomoc...
— Rozumiem i chętnie służę! — odparł młody człowiek, któremu przemknęły w tej chwili przez myśl: polędwica z sałatą, szczupak z białym sosem i kilka gatunków win różnej narodowości.
— Gdzież szanowny pan mieszka? — zawołał rozpromieniony gospodarz balu. — Już od tak dawna pragnąłem mu złożyć wizytę...
— W tej chwili... to jest... — bełkotał Artur.
— Domyślam się! Masz pan zapewne nieuregulowany apartament. Więc tymczasem dowidzenia, a przy pierwszej sposobności...
Mówiąc to, człowiek przyzwoity czule ściskał rękę Artura, który wyglądał tak, jakby mu frazes „o uregulowaniu apartamentów“ nasunął jakąś myśl znakomitą. Nim więc znajomy zdołał dostatecznie określić potęgę swej wdzięczności, Artur rzekł:
— Przepraszam za ciekawość...
— Owszem, panie, bardzo proszę!
— Czy państwo Gwizdalscy są także inwitowani?
— Panna Helena i jej ojciec?... Na śmierć zapomniałem!... Ale zaproszę ich niezawodnie, mam nawet przy sobie bilety i natychmiast poszlę.
— Będę dziś u tych państwa i z całą przyjemnością podejmę się pośrednictwa.
— Pan taki łaskaw... tyle grzeczności!... Musimy jednak wstąpić gdzieś dla napisania adresu.
Po króciutkiej naradzie, przyzwoity człowiek i elegancki młodzieniec weszli do najbliższej cukierni. Tu przyzwoity człowiek, nachyliwszy się do subjekta, szepnął:
— Czy mogę prosić o atrament i pióro?
— Dwie erbeti!... — huknął subjekt.
— Nie herbaty, panie! Ośmielam się prosić go o atrament i pióro.
Podano żądane rekwizyta, i za chwilę miły Artur schował do kieszeni bilet, na którym stało:

M-me Kukalska née Hebesowicz, z małżonkiem, ma honor prosić M-elle Helenę Gwizdalską, wraz z ojcem, na wieczór tańcujący o godzinie jedynastej we czwartek.

Dobrze wychowany Artur czuł, że w sprawie zaprosin tkwi wiele nieformalności, pocieszył się jednak widokami przyszłego szczęścia i śpiewając, poszedł ku domowi.


ROZDZIAŁ II,

W KTÓRYM DO GRANITOWEGO SERCA PANA HORACJUSZA

PRZYPUSZCZONO PIERWSZY ATAK.

W obszernym lokalu Horacego Gwizdalskiego, właściciela kilku pierwszorzędnych nieruchomości przy jednej z drugorzędnych ulic, bawiło się w tej chwili półtorej osoby: ładna Helunia, dwudziestoletnia córka pana Horacego, i Jaś, sześcioletni synek tegoż.
Zabawa ich była bardzo prosta. Panna Helena zwijała włóczkę, a Jaś, siedząc na krześle, trzymał motek. W każdej chwili jednak urozmaicała się ta niesłychanie prosta sytuacja, z powodów następujących:
— Proszę Helci! — mówił Jaś.
— Czego chcesz, malcze?
— Co to tak w kłębku grzechocze?
— Mówiłam ci już tyle razy, że groch.
— A prawda!... groch...
Następowała przerwa, w ciągu której kłębek jak fryga kręcił się i grzechotał w rękach Heluni, a Jas znowu na krzesełku kręcił się jak dwa kłębki.
Ponieważ jednak milczenie nie zgadzało się ani z wiekiem, ani z temperamentem Jasia, dziecię więc zaczynało na nowo:
— Proszę Helci!
— Cóż tam dał Pan Bóg nowego?
— Dlaczego ja mam takie nóżki krótkie, a Helcia takie długie?
— Cicho bądź, ty mała papugo! — zgromiła go siostra.
Nowa przerwa i nowa interpelacja, zaczynająca się od sakramentalnych słów:
— Proszę Helci!...
— Co powiesz?
— Tak mi się nudzi! — szepnął Jaś nieśmiało.
Dobra siostra, nie pytając o nic więcej, ucałowała chłopca, zdjęła go z krzesełka na ziemię i zwijanie włóczki odłożyła do czasów lepszych.
W tej samej chwili szczęknął pęknięty dzwonek w przedpokoju, i niebawem ukazał się elegancki Artur z szapoklakiem w rękach.
Helunia zaczerwieniła się.
— Wpadam tylko na chwilę, złożyć państwu uszanowanie i załatwić nader ważny interes — zaczął dandy, niespokojnie oglądając się dokoła. Poczem zbliżył się do panny Heleny i pocałował ją w rączkę.
Helunia stała się purpurową.
— Niechże pan siada, papa zaraz wróci...
Niewinna wzmianka o powrocie papy zachęciła eleganta do powtórzenia pocałunku. Oczy panienki zrobiły się szkliste.
— Niech wyobrazi sobie pani, jaki mam kłopot. Bankier X. zaprosił mnie na bal we czwartek... — pytlował Arturek.
— Pan zna bankiera X.?
— Jesteśmy przyjaciółmi, a nawet więcej... on mi bowiem zawdzięcza swoją karjerę. Poradziłem mu, aby napisał dzieło o kolejach, powiem nawet, żem mu sam udzielił kilku rad, no! i dzieło to zrobiło mu niesłychany rozgłos.
— Musi być panu bardzo wdzięczny.
— O niewątpliwie! W roku zeszłym wydał dla mnie kolacją. Było nas tylko trzydziestu, sama śmietanka towarzystwa. Każdy miał za krzesłem lokaja. Piliśmy dwanaście gatunków win, po kieliszku z butelki, samych zaś kwiatów w sali było za dwanaście tysięcy rubli.
Piękny Artur urwał nagle, dostrzegłszy, że mimo widoczną pobłażliwość, panna słucha go z niedowierzaniem. Niezbity jednak z tropu zaczął znowu:
— Otóż bankier X. prosi mnie na czwartek, i jednocześnie państwo Kukalscy zaklinają mnie, abym w ten sam czwartek był u nich w charakterze wice-gospodarza...
— Pan naturalnie nie waha się w wyborze? — szepnęła Helunia.
— Tak jest, nie waham się i idę do państwa Kukalskich, ponieważ pani tam będziesz...
— Ja?...
Wykwintny młodzian, zamiast odpowiedzi, podał zmieszanej pannie bilet z zaproszeniem.
— Nie wiem, czy będę mogła...
— Domyślam się! — rzekł piękny Artur z odcieniem melancholji. — Ojciec pani pragnie, abyś unikała zebrań... Zabawy nie mają dla niego powabu, i z tego też powodu, ja, który mam nieszczęście być rozrywanym w towarzystwach, nie posiadam jego względów. Lecz trudno!... muszę ulec, choć czuję, że w tej grze stawiam na kartę szczęście całego życia...
Mówił to jednym tchem, z oczyma spuszczonemi ku podłodze. Tym razem nie znająca ludzi Helunia wierzyła mu tak, jak redaktorzy niektórych pism swojej własnej nieomylności.
— Mówmy o czem innem, panie! — szepnęła przygnębiona Helenka.
Młodzian gwałtownie poprawił kołnierzyk, jakby pragnąc odegnać rozpacz, która go za kark chwytała, i głosem zmienionym zaczął:
— Masz pani słuszność! myślmy raczej o zabawie i triumfach. Istotnie powinienbym być zadowolonym... Panna Klementyna zaangażowała mnie do pierwszego kontredansa, panna Łucja do dwu mazurów...
— Ha, łotry! — huknął gruby głos w przedpokoju. — Wylewają pomyje przed samemi drzwiami, rujnują mi dom!... Jak Pana Boga kocham, tak zaskarżę ich do policji... Jak się masz, Helusiu!
Z temi słowy, wtoczył się do pokoju otyły człowiek, z apoplektyczną szyją i siwemi faworytami. Na jego widok wykwintny Artur osłabł.
— Aha! widzę i pana Artura?... Moje uszanowanie!... Jak się pan tam zobaczysz z tym cukiernikiem z dołu, to mu powiedz, że go sprocesuję, z domu wyrzucę, do kryminału oddam!... Dałem mu dwie piwnice, a on mi trzecią jeszcze, moją własną zabiera, sypie tam piasek, a potem deski wyrywa!... Miły lokator, jak Pana Boga kocham!
— Teraz posiadanie kamienicy — wtrącił skromnie Arturek — jest prawdziwem poświęceniem...
— Rozumie się! — mruknął okrutny starzec, patrząc na eleganta z pod oka. — Wydatki masz ciągłe, a twoi lokatorzy udają tymczasem wielkich panów i komornego po trzy miesiące nie płacą...
To powiedziawszy, pan Horacy (on to był bowiem) wszedł do następnego pokoju i począł krzyczeć na Jasia.
Wystraszony Artur wymownie spojrzał na Helenkę i przeze drzwi pożegnał jej gwałtownego papę.
— Dobranoc! dobranoc! — odpowiedział mu niechętnie stary człowiek.
Gdy młodzian znikł, pan Horacy wrócił do pokoju córki.
— Nie pojmuję, moja Helciu, jak możesz rozmawiać nawet z takim cymbałem? — rzekł ojciec.
— Ja, proszę papy, nie... Wszyscy zresztą mówią, że on jest bardzo dobrze wychowany...
— Co mi tam djabli po jego wychowaniu, kiedy się niczem nie zajmuje i komornego nie płaci...
— On żyje przecież z hrabiami i bankierami...
— Niech sobie żyje z djabłem, byle płacił! Ja nie kradnę, ani pieniędzy nie fałszuję, a rodzinę swoją utrzymać muszę. Co on sobie myśli?
— Wszyscy go szanują... On ma takie zdanie trafne...
— Co mnie po jego zdaniu, kiedy ja chcę pieniędzy! Dwa dni jeszcze daję mu folgi, a potem wysyłam komornika, ażeby wziął go za łeb, drzwi i okna powystawiał i z ciupy na ulicę wyrzucił!... Skaranie boskie z tym elegantem!
Straszliwe groźby ojca nie przeraziły Helenki, która od dzieciństwa nasłuchała się mnóstwa pogróżek, nie widząc mimo to, aby wykonano z nich którąkolwiek. Ponieważ zaś zaprosiny z Hebesowiczów Kukalskiej drażniły ją do wysokiego stopnia, nie tracąc więc czasu rzekła:
— Proszę papy, państwo Kukalscy zaprosili nas na wieczór...
— Co, na wieczór?...
— Przecież tatko nie odmówi, boby to było nieprzyzwoicie — mówiła Helenka, całując w rękę srogiego ojca.
Wobec tego aktu pokory, starzec zmiękł.
— Kiedyż to? — spytał.
— We czwartek, o jedynastej wieczór.
— Co?... o jedynastej wieczór?... I może jeszcze tańcować będziecie do siódmej rano?... Nigdy! niech djabli porwą wszystkie tańce... Pamiętam, panna Róża Hładyszewska tańcowała raz od jedynastej do siódmej, wyszła potem na dwór, dostała tyfusu i przejechała się na Powązki...
— Ale ja, papo, nie umrę.
— Nie umrzesz, bo nie będziesz tańcować!
— Więc papo chce, żebym się cały karnawał nudziła? Już i tak nigdzie nie bywam!... — mówiła Helenka ze smutkiem.
Ugodzony w serce starzec siadł na fotelu i pobożnie złożył ręce na brzuchu. Chwilę myślał, a potem rzekł:
— Dobrze! pójdziesz na ten tam głupi bal, ale posiedzisz na nim tylko do pierwszej.
Helenka rzuciła się ojcu na szyję i obsypawszy go pocałunkami, nieśmiało dodała:
— Ale wie papo, że ja nie mam sukienki...
— Przecież dzięki Bogu nago nie chodzisz! — oburzył się ojciec, lekko odsuwając ją od siebie.
— Tak, ale widzi papa, nie mam sukienki balowej...
— A ileby taka kosztowała? — spytał pan Horacy stłumionym głosem.
— Najwyżej piętnaście, a może tylko dziesięć rubli — odparło niebacznie dziewczę, nie dostrzegając na twarzy ojca symptomatów nadzwyczajnego wzburzenia.
Starzec skoczył z fotelu jak okręt wysadzony w powietrze dynamitem, i patrząc na córkę wzrokiem, którego mógł był mu pozazdrościć Abraham w chwili, gdy podnosił nóż na syna swego Izaaka, — począł mówić głosem uroczystym:
— Za wywiezienie lodu z podwórza zapłaciłem dwanaście rubli, za piece osiemnaście, za śmietnik cztery ruble, razem trzydzieści cztery ruble. Teraz znowu zacieka mi dach nad stajniami, zepsuła się rynna od frontu, szwaczka i twój pan Artur nie płacą już kwartał za lokal... słyszałaś?...
— Słyszałam, papo — odpowiedziała przelękniona Helenka.
— A zatem... nie pójdziesz na bal! nie pójdziesz na bal! nie pójdziesz na bal! Ja na jednodniowe fatałaszki pieniędzy nie mam.
Poczem pan Horacy wyszedł, strzelając wszystkiemi drzwiami pokolei. Helenka miała ochotę rozpłakać się — uspokoiła się jednak trochę, usłyszawszy, że choleryczny starzec z odległości trzeciego pokoju miota złorzeczenia na Kukalskich, którzy wyprawiają bale, i na cukiernika, który zabrał piwnicę na piasek.


ROZDZIAŁ III,

W KTÓRYM NIESPODZIANIE NADESZŁE POSIŁKI SZTURMEM

ZDOBYWAJĄ KIESZEŃ OJCA GWIZDALSKIEGO.

Mrok już zapadał, kiedy do mieszkania owdowiałego Gwizdalskiego weszła bardzo miła panienka, imieniem Klimcia, posiadająca czarne, figlarne oczy i wielkie łaski u popędliwego starca, który, mówiąc nawiasem, nigdy nie czuł wstrętu do płci nadobnej.
Pan Horacy, usłyszawszy w przedpokoju wesoły śmiech panien i echa pocałunków, trzaskających jak pocztyljońskie baty, wybiegł z rozpromienioną twarzą i zdążył jeszcze zdjąć z gadatliwej brunetki popielicową salopkę. Pomyślne to zdarzenie napełniło serce starego lwa bardzo sprawiedliwą dumą i uczuciem zadowolenia na cały wieczór.
Nastąpiły powitania, ukłony, szepty. Panny, ucałowawszy się w przedpokoju, powtórzyły całusy w pokoju jadalnym, a następnie w bawialnym. Poczem, wziąwszy się pod ręce, poczęły obiegać całe mieszkanie, a gwałtowny lecz systematyczny starzec zapalił tymczasem własnoręcznie dużą lampę i rzucił parę klątw na bezczelnego cukiernika.
Gdy zajaśniało światło, rozmowa stała się ogólną.
— Moja ty, czy będziesz we czwartek na wieczorze u państwa Kukalskich? — zapytała Klimcia Helenki.
— Jesteśmy zaproszeni, ale papa nie chce! — odparła smutnie Helenka.
— Czy to prawda, panie Gwizdalski?
Stary zmieszał się.
— Ależ moja pani!... Ja Kukalskich bardzo szanuję, Helenkę bardzo kocham, lecz każdy bal pociąga za sobą niesłychane wydatki, a czasy są ciężkie.
— Cóżto za wydatek kilkanaście rubli na sukienkę, raz na rok! Mój ojciec jest także oszczędny, a mimo to nie odmawia mi takich małych przyjemności — mówiła Klimcia.
Czy to skutkiem wpływu gorąca, czy też argumentacji miłej brunetki, której czarne oczy posiadały blask szczególny, pan Horacy zaczął silnie potnieć. Transpiracja ta pomyślnie oddziałała na usposobienie straszliwego starca, który tym sposobem pozbył się całego zapasu gniewu i głosem jagnięcia rzekł:
— Ja przecież Helci nie żałuję... Ileż to wszystko może kosztować?
— Tak to rozumiem! — zawołała z triumfem panna Klementyna. — Helciu, ucałuj ojca!
Nie widzimy potrzeby opisywać entuzjazmu, z jakim Helenka dziękowała papie za jego dowody przywiązania. Pan Horacy rozczulił się i na wniosek Klementyny obiecał dać córce na strój balowy aż dwadzieścia pięć rubli!
Po tym heroicznym czynie starzec prosił damy, aby mu pozwoliły zapalić fajkę. Na propozycją tę panny przystały z rozkoszą i poczęły naradzać się nad suknią.
— Powiadam ci, moja najdroższa — mówiła Helenka — że nie wiem nawet, kto mi uszyje tę suknią.
— Dasz do magazynu — radziła Klimcia.
— Poco? — wtrącił pan Horacy. — Mamy przecież w domu bardzo zdolną szwaczkę.
— Doskonale! — zawołała Helenka. — Ona winna papie za lokal i tym sposobem najłatwiej spłaci.
Ojciec oburzył się i trzymając fajkę jak król treflowy berło, rzekł:
— Nie lubię tego rodzaju rachunków. Szwaczka jest biedna i musi żyć; pieniądze więc, które zarobi, oddasz jej do ręki, a moją należność wyciśnie z niej sąd i komornik!...
Obie panny wybuchnęły śmiechem, co niesłychanie obraziło Gwizdalskiego, który począł rzucać się i przysięgać, że za kilka dni wtrąci szwaczkę do więzienia na całe życie. Uspokojono go jednak, i narady posunęły się dalej.
— Jakążbyś mi radziła suknią? — zaczęła Helenka.
— Jakto jaką? — przerwał ojciec. — Suknia powinna być biała z przyzwoitem wcięciem.
Panny znowu w śmiech, poczem zabrała głos Klimcia i poczęła mówić obecnym o falbanach i wodach, bertach i baskinach. Tłomaczyła dalej znaczenie fartuszka i szarfy i bardzo stanowczo domagała się, aby Helenka miała przy staniku bukiecik, a na głowie niebieskie kwiaty.
Stary z początku słuchał uważnie, w połowie jednak dyskursu począł niespokojnie spoglądać na okno, a w chwili, gdy panna Klementyna dotknęła kwestji bucików, zerwał się z fotelu i ryknął:
— On tam jest!... słyszę go!...
— Kto? co?... — pytały panny.
— Cukiernik na podwórzu!... Damże ja mu teraz za moją piwnicę!...
I z temi słowy pobiegł na dół.
Dziewczęta, znając Gwizdalskiego, były zupełnie spokojne o życie, zdrowie i droższy od obojga — honor cukiernika. Nic więc dziwnego, że Helenka głosem całkiem spokojnym spytała Klimci:
— Cóżto, podobno zaangażowałaś pana Artura do pierwszego kontredansa?
— Ja? — odparła zdumiona Klimcia. — Któż ci to powiedział?...
Z fizjognomji przyjaciółki odgadła Helenka, że piękny Artur skłamał. Odkrycie to zrobiło jej przykrość, pocieszyła się jednak wkrótce, pomyślawszy, że zakochany młodzieniec użył tej niewinnej mistyfikacji dla obudzenia w niej zazdrości.
Niebawem wrócił i pan Horacy. Przeprosił damy za pozbawienie ich swego towarzystwa, doniósł im, że cukiernika już na podwórzu nie zastał, i przysiągł, że za kilka dni rozpocznie przeciwko niemu proces kryminalny za zajęcie, a następnie włamanie się do piwnicy. Nadmienił także, że musi naprawić rynnę od frontu i że przy pierwszej sposobności wypędzi stróża, zbiwszy go na kwaśne jabłko, do którego to aktu przysposabiał już od lat dziesięciu swoją rodzinę i znajomych.


ROZDZIAŁ IV,
Z KTÓREGO OKAZUJE SIĘ, NA CZEM MIANOWICIE POLEGA
SZCZĘŚCIE CZŁOWIEKA.

Na facjatce jednopiętrowej oficynki, należącej do srogiego pana Horacjusza i stojącej naprzeciw jego okien, mieszkała uboga szwaczka Zosia ze swym kanarkiem.
W kwadratowej izdebce, której sufitu dotykała głowa szwaczki, stał żelazny piecyk do węgli, małe łóżeczko z Pociejowa, takiż stolik, krzesło, kufer i trochę drobnych rupieci. Przy oknie, ozdobionem pocerowaną lecz czystą muślinową firanką, wisiał kanarek w drewnianej klatce.
Zosia w dwudziestym czwartym roku życia była już sierotą, choć przed sześciu laty miała jeszcze matkę i czworo rodzeństwa. Cała ta rodzina, na pozór przynajmniej, odznaczała się czerstwem zdrowiem, ciążyło przecież na niej jakieś nieszczęście.
Jednego roku najstarszy brat przeziębił się, wpadł w galopujące suchoty i umarł w ciągu paru miesięcy. Za nim poszła matka, kobieta w sile wieku. Później średniego brata rozszarpały koła maszyny w fabryce, wreszcie młodsza siostra umarła na cholerę.
Pozostało ich tylko dwoje: Zosia i jej brat najmłodszy — Karol. Dziewczyna zastępowała mu matkę, oddawała go do terminu, opierała, karmiła, zachęcała do pracy, a wreszcie wyzwoliła na czeladnika. Chłopak był dobry i kochał siostrę; to też po wyzwolinach lepiej już nieco dziać im się poczęło na świecie, gdy wtem — Karol dostał tyfusu i we dwa tygodnie na rękach siostry skończył.
Kobiety wielkiego świata, gdy im ktoś bliski sercu umrze, wylewają dużo łez, mdleją, a wreszcie stroją się żałobnie na cześć nieboszczyka, i przez czas oznaczony zachowują minę bardzo uroczystą. Biedne te i tkliwe istoty zapatrują się na śmierć z tak tragicznego stanowiska, że niechybnie sameby pomarły, lub przynajmniej powarjowały, gdyby nie pocieszała ich ta jedna myśl, iż im w czarnej sukni będzie do twarzy.
Biedna Zosia tylu pielęgnowała chorych, tyle sprawiła pogrzebów, a wszystko ze swojej ciężkiej pracy, że już jej wkońcu łez i czarnych sukien zabrakło. Chodziła też jak Bóg dał, pracowała dnie i noce i, dzięki tej metodzie, odpędziła od siebie zmorę rozpaczy.
To też kiedy promienie słońca, stopiwszy lód z okienka, rozpierzchły się po kątach izby, kiedy ręczna maszyna Zosi poczęła warczeć, a najedzony i napojony kanarek świstać, dziewczyna zapominała o smutkach, nawet o świecie całym, i zadowolona z życia, z głębi piersi śpiewała:

W lasku Ida trzy boginie!...

O jakże płakać musiały cienie braci, siostry i matki, pilnujące prawdopodobnie pokoiku Zosi, że duch wieku nie podsunął osieroconej dziewczynie innych jakich piosenek! O jakże to przykro pomyśleć, że ludzie, którzy dla żołądka mają tylko chleb czarny, dla umysłu nie dostają nic albo prawie nic, a dla serca — plewy z offenbachowskiego wiatraka!
Wytężona praca pozwalała Zosi zarabiać rubla, a niekiedy i dwa na dobę; mogła więc jeść dziewczyna codzień gorące kartofle, pić ciepłe mleko i... spłacać długi, przed rokiem i dawniej zaciągnięte u Żydów.
Krótko mówiąc, życie Zosi było pasmem cierpień i poświęceń, przenoszonych i dokonywanych z pogodną twarzą i niepospolitą energją ducha. Uboga ta szwaczka mogłaby się nazywać nie wiedzącym o godności swojej aniołem, gdyby... gdyby obok tego nie była opuszczoną, ładną, a więc i grzeszną dziewczyną. Nie myślimy się tu rozszerzać nad jej występkiem; powiemy tylko, że kusiciel i wspólnik jej był młodzieńcem o tyle wykwintnym, o ile nikczemnym, że równie jak ona mieszkał w domu pana Horacego i częste składał mu wizyty.
Zosia z okienka swego widziała niekiedy, jak elegant wbiegał na schody gospodarza; wiedziała, że gospodarz ten ma pieniądze i ładną córkę. Wówczas zamyślała się, odkładała nabok robotę i gorzko płakała.
We środę, około jedynastej z rana, Zosia, siedząc przy swej maszynie, usłyszała jakieś ciężkie stąpanie na schodach. Za chwilę w wąskich i niskich drzwiach izby ukazał się stróż.
Zosia ścierpła, pomyślawszy o niezapłaconem komornem.
— Panno! a jest tam panna? — zaczął stróż.
— Czego to chcecie, mój Józefie?
— Chcę, żeby panna poszła do roboty do naszej panienki.
— Cóżto za robota?
— Jakasić tam suknia do balu! — mruknął stróż.
— Mój drogi Józefie! — rzekła po namyśle szwaczka — powiedzcie wy lepiej, że mnie niema!... Ja się waszego pana bardzo boję...
— O!... a to czego? On ino taki krzykliwy, ale dobry człowiek, i jego się bać niema co.
— Ale ja mam teraz pilną robotę, za którą mi zapłacą, a on jak strąci za komorne, to i nic nie dostanę, choć mi na gwałt trzeba pieniędzy.
— Ii... bo to prawda! Tu rozmaici mieszkiwali, to zduny, to stolarze; każdy był staremu cości winien, a on nikomu nie strącał. To dobry chłop, ino taki, że z wierzchu jeżem odziany!
Dziewczyna objaśnień tych wysłuchała z radosnem zdziwieniem. „Mój Boże! — myślała — jak to ludzi posądzać nie trzeba. Stary niby to zły jak pies, a tu stróż go chwali, który zna się przecież na rzeczy!“
Po tym monologu ogarnęła się nieco i poszła do gospodarza.
Tam czekały ją same niespodzianki. Gniewliwy starzec wyszedł z domu; zamiast niego zastała dwie ładne i wesołe panny, tudzież miłego, sześcioletniego chłopczyka, przy drugiem śniadaniu. Panna Helena poczęstowała ją herbatą, panna Klementyna pożartowała z nią, a mały Jaś dał jej buzi i krzesełko.
Po śniadaniu wzięto się do mierzenia i krajania. Zapytana o cenę sukni, Zosia powiedziała pięć rubli, na co obie panny zgodziły się bez wahania. Potem proszono Zosię, aby uszyła suknią na jutro przed wieczorem, a przyniosła do miary z rana. Potem obie panny pożegnały ją bardzo uprzejmie, a grzeczny Jaś pokazał jej gutaperczanego mężczyznę, który posiadał tę godną uwagi własność, że ściśnięty za którąkolwiek część ciała wydawał głos nieludzki.
Nad wyraz zachwycona szwaczka opuściła mieszkanie. Na schodach jednak spotkała się z pewnym grubym, sapiącym jegomością, który patrząc na nią krwawemi oczyma, ryknął:
— Ho! ho!... To widzę moja lokatorka, która komornego nie płaci? Za dwa dni wytoczę pannie proces, zniszczę, zrujnuję... jak Pana Boga kocham!
Wypowiedziawszy tę straszną groźbę, tłuścioch poszedł na górę, a Zosia pomyślała:
— Krzycz ty sobie, staruchu, krzycz, już ja cię teraz znam!... Poproszę panny Heleny, to mi będzie dawać robotę i komorne mi sprolonguje, z pięciu rubli za sukienkę oddam Żydom cztery, bo mnie strasznie szarpią, a za rubla przez jakie kilka dni będę żyła jak wielka pani!
Oj! potrzebnyś mi, potrzebny, mój ty rubelku, bo dziś akurat ostatnie dwadzieścia groszy wydam, i jeśćbym już co nie miała!
Tak medytując, wróciła szwaczka do swej izdebki i z zapałem wzięła się do roboty. Świeciło słońce przez lodem okryte szyby, warczała maszyna, śpiewał kanarek i biedna dziewczyna czuła się szczęśliwą. Zdawało się, że po ciasnym pokoiku chodzi uśmiechnięta nadzieja, i wołając: „A kysz! a kysz!...“ — nędzę, zmęczenie i troski zapędza do mysich jamek.
Bądź błogosławiony, o Boże! któryś nam na plac wiekuistego boju zesłał takie widziadło!...


ROZDZIAŁ V,
W KTÓRYM JEST MOWA O TEM, CO SIĘ ŚNIŁO, I O TEM,
CO SIĘ NIE ŚNIŁO PANNIE HELENIE.

Całą środę Helenka miała leciutką gorączkę. Jeszcze póki chodziła za sprawunkami, póki rozmawiała z Klimcią o balu, było pół biedy; ale gdy nadszedł wieczór, przyjaciółka nasza rozchorowała się na dobre.
Była to jednak tylko choroba imaginacji, a źródłem jej — oczekiwanie. Helence zatem nie groziło nawet najmniejsze niebezpieczeństwo, z wyjątkiem niewyspania się.
Z tem wszystkiem Helenka około północy znalazła się w swem łóżeczku i przymknęła oczy. Ale nie można było nawet myśleć o spaniu. Niebieskie kwiaty, falbany, wody, berty i modestki jej sukni mieszały się w głowie naszej przyjaciółki z dźwiękami muzyki, z westchnieniami interesującego Artura i złorzeczeniami popędliwego ojca.
Zmęczona Helenka wstała ostrożnie z łóżka i zbliżyła się do okna. Po drugiej stronie podwórza zobaczyła ona na facjatce inne okno, a na zamarzniętych jego szybach jakiś cień, poruszający się gwałtownie.
To biedna szwaczka szyła jej suknią balową.
Była już trzecia nad ranem.
Helenka po raz drugi próbowała zasnąć, tym razem dość szczęśliwie. Śniło się jej, że w salonie z Hebesowiczów Kukalskiej, wsparta na męskiem ramieniu pięknego Artura, tańczy walca. W sercu jej budzą się jakieś nieokreślone uczucia, pod wpływem których ona i jej tancerz dokazują cudów zręczności. Wobec tego zachwycającego widoku, najmłodsze i najładniejsze panny siadają na kanapach jak stare matrony, młodzież bije brawo, muzyka gra, pan Horacy wylewa łzy i na środku salonu błogosławi szczęśliwą parę.
Wybiła szósta.
Helenka ocknęła się, znowu pobiegła do okna i na szybach facjatki znowu dostrzegła cień Zosi. Tym razem jednak cień nie ruszał się; strudzona szwaczka spała i marzyła o tem, że ją przyciska jakiś kamień straszliwie ciężki, z pod którego wydobyć się nie może!...
Około dziesiątej z rana, suknia już o tyle była wykończona, że ją Zosia przyniosła do miary. Bez względu na pośpiech, szwaczka zrobiła ją tak dobrze, że prócz kilku nic nie znaczących poprawek, suknia była prawie gotową.
Obsypana podziękowaniami, szwaczka wróciła do swej izdebki kończyć robotę, Helenka zaś zajęła się ostatecznemi przygotowaniami.
Czekało ją jednak straszne zmartwienie; tarlatan bowiem, szarfa, kwiaty i buciki pochłonęły całe dwadzieścia pięć rubli, ofiarowane przez ojca; na robotę zaś sukni, na rękawiczki i wachlarz, trzeba było jeszcze co najmniej z dziesięć rubli.
Trudno się jednak było namyślać. Helenka więc poszła z wielkim strachem do papy i prosiła go o powyższą kwotę.
— A co? — krzyknął starzec — czy nie mówiłem, że ten głupi bal zrujnuje mnie na wieki?... Rób, co chcesz, ale ja dziesięciu rubli nie dam!
Helenka zrobiła to, czego nie chciała, a mianowicie poczęła płakać. Zobaczywszy to, starzec wpadł we wściekłość i dał jej pięć rubli, przysięgając na wszystkie świętości, że już ani grosza nie dołoży.
Uszczęśliwiona zwycięstwem panienka, nie myśląc o tem, co będzie później, pobiegła do miasta i całe pięć rubli wydała na wachlarz, rękawiczki i koronkę do berty.
Gdy wróciła ze sprawunkami, ojca w domu nie było, w godzinę zaś potem szwaczka przyniosła gotową, idealnie piękną suknią.
Helenka mierzy ją — suknia jak ulana. Mimo to w sercu panienki budzi się wielki niepokój. Skąd tu wziąć pieniędzy, kiedy ojciec ani grosza już nie dołoży?...
A Zosia myśli sobie tymczasem: „Jak to dobrze, żem całą noc siedziała! Dostanę za to pięć rubli, uspokoję trochę Żydów i sama kupię sobie co zjeść, bom głodna jak nieboskie stworzenie!“
Helenka suknią przymierzyła, zdjęła, powiesiła, ale o zapłacie mówić nic nie śmie. Nadomiar niedoli słychać na schodach kroki ojca i dzwonek w przedpokoju.
Okoliczność ta nasunęła Helence myśl fatalną, nie wahając się więc, rzekła prędko:
— Należność pani za robotę strącimy z komornego!...
Usłyszawszy te słowa, szwaczka stanęła jak piorunem rażona; jeżeli nie pobladła, to dlatego tylko, że skutkiem bezsenności i głodu była już blada jak śmierć.
Tymczasem do przedpokoju wszedł pan Horacy w najgorszym humorze i krzyknął:
— Ten łotr znowu piasek wali do mojej piwnicy!... Sprocesuję, zrujnuję, zniszczę, jak Pana Boga kocham. Raz już muszę im pokazać, kto tu rządzi... raz już muszę się załatwić z tymi lokatorami, co mi życie zatruwają i komornego nie płacą!
Z temi słowy starzec przebiegł przez pokój, nie patrząc ani na córkę, ani na szwaczkę, ani na suknią...
Przerażona i rozżalona Zosia szybko pobiegła do siebie, nie pożegnawszy się nawet z Helenką.
Stanąwszy w swej izdebce, odwróciła się do okna i grożąc pięścią, wyszeptała:
— Oj, wy!... oszukaliście mnie!... Póki suknia nie była gotowa, częstowaliście herbatą, a dziś ta lalka nawet gadać z człowiekiem nie chce, a stary rzuca się jak wściekły...
Mówiła to bez płaczu, głosem drżącym z gniewu. Potem stanęła jak posąg, a wreszcie ożywiona straszną myślą, z gorączkowym pośpiechem przystąpiła do jakichś tajemniczych przygotowań.
Naprzód tedy, na arkuszu papieru napisała dużemi literami list i zostawiła go na stole.
Potem zamknęła drzwi na klucz i nakładła pełen piecyk węgli kamiennych.
Potem podpaliła węgle, zasunęła luft, zupełnie jak w starych romansach francuskich, a wkońcu uklękła przy swem łóżeczku.
Niebawem ciężki, duszący, przesiąkły odorem siarki, dym począł zapełniać izbę.
Na dworze zapadał już mrok.


ROZDZIAŁ VI,
Z KTÓREGO OKAZUJE SIĘ JAK NA DŁONI, ŻE CHŁOP STRZELA,
A PAN BÓG KULE NOSI.

Po odejściu szwaczki Helenka uczuła się bardzo niezadowoloną; nad przyczynami jednak tego moralnego niesmaku nie zastanawiała się, bo i co prawda nie miała czasu.
Trzeba było z szafy i komody powydobywać masę szczegółów, należących do toalety damskiej, i uczesać włosy, na co przecież kilka godzin nie jest za dużo.
Czytelnicy mogliby mieć do nas słuszną pretensją, gdybyśmy nie dodali w tem miejscu, że Helence przy czesaniu pomagała pewna bardzo dojrzała panienka, i że z jej porady przyjaciółka nasza w przeddzień zwinęła sobie papiloty. Wszystkim wiadomo, że rozkręcanie i układanie loków należy do najprzyjemniejszych zajęć młodej osoby; lecz i ta rozkosz nie zdołała stłumić w sercu Helenki jakiegoś niewyraźnego a złowrogiego głosu, który przypominał jej ciągle, że wbrew słuszności i woli ojca, nie zapłaciła biednej szwaczce.
Około ósmej, Helenka była już w połowie ubraną. Ponieważ zaś ojciec chodził po pokoju z miną bardzo zasępioną i na pytania nie odpowiadał, nasza więc przyjaciółka udała się do garderoby, celem obejrzenia po raz setny pięknej swojej sukienki.
Wtem:
— O Boże! — krzyknęła biedna panienka i o mało nie rzuciła świecy o ziemię.
— Kto mi to zrobił! kto mi to zrobił!?...
— To ja, Helciu! to ja!... — szepnął w tej chwili zapłakany Jaś, wychodząc z pod kanapy, a potem dodał, łkając:
— Już mnie teraz Helcia pewnie nigdy kochać nie będzie!...
W głosie i twarzy chłopczyka było tyle głębokiego smutku, tyle żalu, tyle łez, że dobra siostra, napół śmiejąc się, a napół płacząc, schwyciła go na ręce, okryła pocałunkami i najserdeczniej starała się uspokoić.
Był to bardzo piękny widok miłości rodzinnej! Szkoda tylko, że jedynym jego świadkiem była biała balowa suknia Helenki, obficie oblana atramentem!...
Tak jest, nie mylę się, niestety!... Mały Jaś, którego siostra uczyła stawiać kreski, znudzony tem, że dziś nikt się nim nie zajmuje, uciekł do garderoby z zamiarem pisania i mimochodem splamił suknią swej ukochanej nauczycielki.
Tymczasem pan Horacy Gwizdalski, zirytowany do wysokiego stopnia tem, że go na bal wyciągają, chodził sobie po swym gabinecie i palił fajkę, błagając niebios, aby ktoś z szanownej rodziny Kukalskich nagle zachorował, i tym sposobem jego, Gwizdalskiego, od nieznośnej frakowej pańszczyzny uwolnił.
Od tych ponurych rozmyślań odwrócił jego uwagę jakiś hałas na podwórzu. Już starzec miał ochotę zbadać osobiście powód zgiełku, gdy wtem skrzypnęły drzwi gabinetu i ukazał się w nich... zgadnijcie kto? Oto cukiernik!...
Pan Horacy stał się fioletowym, lecz milczał.
— Panie! — rzekł cukiernik z miną człowieka, który nigdy do cudzych piwnic piasku nie sypał — panie, szwaczka Zosia udusiła się czadem!...
— Co? co? — krzyknął pan Horacy.
— Tak, panie! — powtórzył cukiernik — a co gorsza, zostawiła ten oto list, który gdyby wpadł w ręce niewłaściwe, mógłby pana skompromitować...
To mówiąc, oddał drżącemu Gwizdalskiemu arkusz papieru, zapisany ołówkiem, i wychodząc, dorzucił:
— Idę do tej biednej dziewczyny, może uda się ją uratować!...
Lecz starzec nie słyszał już tego, zajęty odczytywaniem listu, który, obok błędów ortograficznych, zawierał, co następuje:

Bardzo mi źle jest między ludźmi, i muszę iść do swoich kochanych umarłych...
Niech Pan Bóg przebaczy córce gospodarza, która mi kochanka odebrała i jeszcze nie zapłaciła za moją krwawą pracę, tak że żyjąc dłużej, włożyćbym co w gębę nie miała.
Mego kochanka Artura zaklinam na miłość naszą, aby mi powiesił na szyi ten złoty krzyżyk, co to go wziął do naprawy. Niech sobie też schowa na pamiątkę ten złoty pierścionek, co go wziął przez żart.
Ty, matko moja, i ty, siostro, i wy, bracia, proście Boga, aby mi dał lekkie skonanie i na tamtym świecie razem z wami pomieścił...

Zofja...

Przeczytawszy to, pan Horacy upadł na fotel i parę minut siedział nieruchomy. Potem słabym głosem zawołał do siebie Helenki.
Gdy weszła, podał jej list i kazał przeczytać.
Zrozumiawszy o co chodzi, Helenka z jękiem upadła do nóg ojcu. Potem poczęli się całować i płakać, i przez kilka chwil słychać było tylko stłumione szlochanie obojga.
Uspokoiwszy się nieco, starzec rzekł:
— Straszny to cios dla mnie, ale przyjmuję go z pokorą. Oboje ciężko zawiniliśmy wobec Boga i ludzi, i kara nas nie minie...
W tej chwili w dalszych pokojach usłyszano jakiś hałas. Pan Horacy poznał głos cukiernika, który wołał:
— Ocucili ją, ocucili!... Żyje!... żyje!...
Starzec zerwał się na równe nogi i wybiegł, wołając:
— Przynieście ją do mnie!... Tu... Ona tu już zostanie, wynagrodzę jej wszystko!...
— A panu Bóg wynagrodzi! — odpowiedział cukiernik. W kwadrans potem kilku dobrze zbudowanych ludzi przyniosło osłabioną, lecz żywą jeszcze Zosię. Na rozkaz starca położono ją w pokoju Helenki i wezwano aż trzech lekarzy.
Lekarze obejrzeli chorą i zapewnili, że już żadne niebezpieczeństwo jej nie grozi. Starania dokazały tego, że dziewczyna otworzyła oczy i szepnęła:
— Gdzie mój kanarek?
Na pytanie to, stróż przyniósł klatkę, w której mały ptaszek leżał nieżywy, z otwartym dziobem i skurczonemi łapkami. Biedna Zosia gorzko zapłakała...
Około dziesiątej, kiedy Zosia usnęła, starzec począł się z córką naradzać o jej przyszłości. Postanowiono, że sierota zamieszka u nich.
Rozmowę tę przerwał turkot karety na podwórzu, poczem niebawem ukazał się w pokoju wyfrakowany, wyperfumowany i uczesany jak nigdy — Artur.
Helenka uciekła, a elegant odezwał się wesoło:
— Cóżto za lekceważenie dobrego tonu! Już po dziesiątej, a pan jeszcze w szlafroku?... Przyjechałem po państwa moją karetą...
Pan Horacy tymczasem wstał z fotelu, wziął pięknego młodzieńca za kołnierz i wyprowadził...
— Pan mi ubliżasz! — wołał młodzian.
W tej chwili Helenka usłyszała jakiś potężny łoskot na schodach.


ROZDZIAŁ VII,
W KTÓRYM PAN HORACY WYPOWIADA SENS MORALNY.

Gdy zmęczony nieco ojciec wrócił, córka uściskała go i rzekła:
— Dziękuję ci, papo!
A pan Horacy odparł:
— Pamiętaj, moje dziecko, zawsze unikać ludzi młodych, nie mających określonego zajęcia.
Nie zapominaj też, że lepiej sto balów opuścić, niż skrzywdzić jednego ubogiego.



PRZYGODY EDZIA.

— Uważasz, moje serce — mówił pleban do swego siostrzeńca Edzia — uważasz, moje serce, bardzo się cieszę z tego, żeś przyjechał...
— I ja się także cieszę, proszę wujka! — odparł Edzio, całując pokornie okrągłą rączkę sędziwego plebana. — Zawsze to między swoimi łatwiej o serce, i... pomoc... w trudniejszych okolicznościach...
Przy wyrazie „pomoc“ Edzio westchnął i rzucił tęskne spojrzenie w kierunku staroświeckiego kantorka.
— Tak, tak! — potwierdził wuj, zażywając tabakę. — Serce zawsze i pomoc... moralną!
Edziowi zrobiło się mdło. Dobry ten chłopiec już od trzech dni, to jest od chwili przyjazdu na probostwo, przy każdej sposobności starał się napomknąć o gotówce, lecz jego delikatne aluzje niedobrze widać były rozumiane. Teraz, korzystając z rozczulenia wujowego, przypuścił szturm stanowczy i otóż zaraz na wstępie spotkał się oko w oko z kapitałem wprawdzie, ale z kapitałem tylko moralnej natury!
Bądź co bądź należało kuć żelazo póki gorące; Edzio więc przemógł chwilowy niesmak i mówił dalej:
— Obecnie jestem już prowizorem...
— Piękne stanowisko! — dorzucił wuj — to tak jakby kawałek doktora... Ciekawym bardzo, jak też uważasz Morisona?...
— Doskonałe lekarstwo! — Chciałbym właśnie kupić aptekę w jednem powiatowem mieście...
— A kamfora, proszę cię, czy z mody nie wyszła?...
— O nie!... To wyborny środek przeciw molom... Otóż za aptekę chcą dwadzieścia tysięcy...
— I kupisz ją? — spytał wuj, podnosząc niuch tabaki.
— Kupię z największą chęcią, jeżeli wujek... pozwoli! — odparł posłuszny siostrzeniec.
Plebanowi tabaka rozsypała się na ziemię.
— Pozwolę, pozwolę! — odpowiedział szybko. — Ale jak kupisz aptekę, to się pewnie ożenisz, ja ci nawet pannę wynajdę.
— Wszystko od wujka przyjmę z wdzięcznością! — wykrzyknął Edzio, znowu rzucając się do ręki swego dobrodzieja.
— Panna, powiadam ci, porządna, dobra gospodyni... A jak ona, powiadam ci, kapłony przyrządza!... Palce lizać...
— Któż to taki?
— Weronisia, jedynaczka Haładrałowiczowej. Dziewczyna, powiadam ci, ma...
Tu wuj zażył tabaki.
— Ma i odrazu na stół ci wyłoży...
Po tych słowach utarł nos.
— Wyłoży ci gotówką trzydzieści tysięcy!... Jej matka posiada cząstkę w naszej parafji i nawet mówiłem z nią...
— O tem, żeby za mnie córkę wydała? — przerwał zadowolony Edzio.
— Czy za ciebie, czy za któregokolwiek z moich siostrzeńców. Przecież dzięki Bogu jest was sześciu, każdy chłop dorzeczny, zdrów i przytem goły jak bizun. Akurat zdatny na męża!
— Więc mogę rachować na to, że mnie wuj wyswata?...
— Nawet jutro.
— Jutro?...
— Jutro cię zapoznam; bo będę u nich święcił święcone — a po Wielkiejnocy, da Bóg doczekać, pobierzecie się.
— I dostanę trzydzieści tysięcy na aptekę? — pytał Edzio, drżąc ze wzruszenia.
— Trzydzieści tysięcy od matki, a ode mnie...
— I od wuja?...
— Ode mnie błogosławieństwo, ślub darmo...
Edzio westchnął.
— I mój faworytalny zegarek. Słyszysz, jak chodzi?
Z temi słowy pleban wydobył z kieszeni ogromny złocony klekot, który gdakał jak zegar wieżowy, lecz wart był co najwyżej dwanaście rubli.
Edzio posmutniał i cichym głosem rzekł:
— Zawsze przed weselem potrzebowałbym kilkuset rubli na oporządzenie się...
— Ja ci pożyczę! — uspokoił go wuj — ale po deklaracji.
— Ja już jestem zdeklarowany, proszę wuja.
— Tak, to dobrze! Ale widzisz, trzeba jeszcze pannę poznać, w głowie jej trochę pokręcić... no, przecież musisz to umieć?
— Umiem, wujku! i nawet zrobię to jutro natychmiast, bylem miał słowo wujka co do tych kilkuset rubli... — mówił rozgorączkowany Edzio.
— Masz moje słowo! ale teraz idźmy spać.
— Jakto, spać o dziewiątej?
— Rozumie się! szkoda zdrowia i światła. Nafta droga.
Po tych słowach wuj wyszedł do swego pokoju, zostawiając siostrzeńca pogrążonego w rozkosznych marzeniach.
Mówiąc między nami, Edzio był chłopak dobry i niegłupi, lecz trochę utracjusz i impetyk. Do żeniaczki wstrętu nie miał, lecz do kobiet czuł żal z następującego powodu.
Będąc jednego roku w Ciechocinku, poznał tam ładną i majętną panienkę i począł jej robić grzeczności. Panienka gustowała w przystojnym i eleganckim Edziu, a jej ciotka okazywała mu dosyć przychylności, czem zachęcony, oświadczył się w wyrazach bardzo doborowych.
— Cieszę się z tego — odparła ciotka — tylko, że widzisz pan... wczoraj o panu źle mówiono w pewnem towarzystwie...
— Cóż takiego? — spytał zatrwożony Edzio — w tej chwili bowiem przebiegła mu przez myśl dość znaczna liczba kucharek i pokojówek.
— Mówiono... że pan jest... aptekarskim subjektem!
Ponieważ Edzio był istotnie aptekarskim subjektem, porwał więc kapelusz i milcząc, pożegnał widocznie chorą na umysł damę. Od tej chwili jednak nienawidził kobiet, a prawie odchodził od siebie z gniewu, gdy kto w ich towarzystwie ośmielił się przypomnieć mu o jego specjalności.
Tym sposobem brak taktu ze strony jednej kobiety szkodliwie wpłynął na usposobienie Edzia i coraz bardziej usuwał go od całego zastępu płci nadobnej.
Po odejściu dobrego wuja, Edzio wyszedł na spacer, aby wystawić rozgorączkowaną głowę na zbawienny wpływ chłodnych powiewów wietrzyka. W tej chwili nie myślał on o swej ciechocińskiej przygodzie, lecz raczej o pięknej i posażnej Weronisi, o aptece w mieście powiatowem, o zegarku swego drogiego wuja, a nadewszystko o kilkusetrublowej pożyczce, po którą umyślnie przyjechał, a bez której nie mógł się nawet pokazać w Warszawie, dzięki niewyrozumiałości wierzycieli.
Nadeszła noc, w ciągu której Edzio miał sny bardzo prorocze. Widział się już właścicielem apteki, mężem Weroniki i ojcem dorodnych dzieci. To też wstawszy rano, zdziwił się swemu kawalerstwu i pałał żądzą poznania swojej przyszłej, pewnym będąc, że się dziś jeszcze oświadczy, zostanie przyjętym i otrzyma od wuja obiecaną pożyczkę.
Około trzeciej po południu (a było to w wielką sobotę), pani Haładrałowiczowa przysłała konie po plebana, z którym zabrał się rozkochany młodzieniec.
Po półgodzinnej jeździe, wuj wyrzekł:
— Widzisz ten folwark?... To Haładrałówka! Pamiętaj dobić targu, bo się ciebie wyrzeknę.
Edzio czuł, że mu serce uderza coraz spieszniej, nie był jednak pewnym z jakiego powodu: czy z miłości, czy też dlatego, że bryczka okropnie trzęsła.
Gdy zajechali przed ganek, ukazała się na nim sędziwa matrona, z którą pleban zapoznał Edzia.
— Prezentuję pani mego siostrzeńca Edwarda Flaczkowskiego...
— Aha! — odparła dama z roztargnieniem, które Edzia ubodło.
Ściśle rzeczy biorąc, nie miał się czego gniewać, roztargnienie bowiem damy pochodziło stąd, że jej się ciasta nie udały.
— Mój proboszczu! — rzekła matrona — mam ci parę słów powiedzieć. A pan, niech pozwoli tymczasem do saloniku.
Gdy zostali sami, pleban zaczął:
— Cóż, podobał się jejmości ten wyrostek? Tęgi chłop.
— To do mojej Weronisi? — spytała matrona z uśmiechem. — Niczego chłopak!
— Zrobimy im wesele, co?
— Ja tam nie od tego! byle się sobie oboje podobali. Czemże on jest?
— Aptekarzem — odparł pleban.
— Dobry kawałek chleba.
— Chce kupić teraz aptekę, ale nie ma pieniędzy.
— Znajdziemy! — rzekła figlarnie pani Haładrałowiczowa — byle Weronisi wpadł w oko!
Tak rozmawiając, poszli staruszkowie oboje na czworniak; czeladzi bowiem miał proboszcz najpierwej poświęcić.
Widzimy więc, że interes Edzia był na świetnej drodze. Podobał się matce odrazu i przysiąc prawie było można, że przed upływem miesiąca, zostanie już szczęśliwym mężem Weroniki.
Edzio jednak nic nie wiedział o swem położeniu, a co gorsza był już zniechęcony. Zdawało mu się, że matrona przyjęła go lekceważąco, a gdy jeszcze nie zastał nikogo w saloniku, wpadł w wielki gniew i z impertynenckiemi myślami rzucił się na kanapę.
Nagle w drugim pokoju, do którego drzwi były przymknięte, usłyszał szmer i rozmowę na dwa głosy. Była tam widocznie panna Weronika ze służącą.
— Czy już jest ten obiecany?... — pytała panna.
— Jest... Ażeby też panuncia wiedziała jaki ładny!
— Musi być ładny, bo proboszczowskiego chowu.
Usłyszawszy to, Edzio zsiniał.
— Taki mastny, panunciu.
— Że możnaby z niego parę słoików pomady wycisnąć — dopowiedziała panna.
Odchodzący od przytomności, Edzio przyznał jednak w duchu, że włosy jego istotnie zbyt mocno były wypomadowane.
— A pachnie!... — prawiła służąca — rychtyg jak aptekarz.
— Fe — odparła panna. — Nie jak aptekarz, tylko zwyczajnie jak prosiak!
Edzio zerwał się wściekły i otworzywszy drzwi, krzyknął:
— Ja pachnę jak prosiak, ale pani zato masz mniej rozumu od gęsi!...
Panna Weronika zalała się łzami, a konkurent jej jak szalony piechotą poleciał na probostwo.

W godzinę potem wrócił stary pleban fioletowy z gniewu. Zdawało się, że go apopleksja zabije.
— Gamoniu jakiś! — krzyknął na siostrzeńca, stając w progu. — Ja z matką układałem się już prawie o dzień ślubu, a tyś tymczasem łotrze pannie nawymyślał?...
— Ona mnie obmawiała! — szepnął struchlały Edzio.
— Obmawiała cię?... Ona ze służącą rozmawiały o prosiaku, którego im darowałem na święta!... Nie chcę cię znać, hultaju!... Obie te poczciwe kobiety rozchorowały się przez ciebie.
W tej chwili przed oczyma Edzia przesunęła się jakaś krwawa chmura, wśród której znikły: panna Weronika, apteka, pozłacany zegarek i kilkusetrublowa pożyczka wuja.
Pewni jesteśmy, że biedny chłopak szkaradnie święta przepędził.



MIESIĄC NEKTAROWY.
I
NIESPODZIANKA.

Pan Filip był sobie młodzieniec dobry, szczupły i skromny. Pracował jako pomocnik buchaltera u jednego z bankierów, miał pokoik kawalerski na jednej z pryncypalnych ulic, sześćset rubli pensji, dywan nad łóżkiem, serce pełne nieśmiałości i najidealniejsze poglądy na świat.
Od kilku dni obiegały po kantorze, w którym urzędował, wieści bardzo posępne. Mówiono o jakimś nowym pomocniku buchaltera i litowano się nad panem Filipem, który prawdopodobnie miał otrzymać dymisją. Przyjaciel nasz udawał, że pogłosek tych nie słyszy; niemniej jednak za każdem skrzypnięciem drzwi rumienił się i truchlał. Przychodziły mu na myśl dwie spóźnione korespondencje, splamiona księga i jedna nieobecność w biurze... Okropne skutki drobnych zaniedbań!
Zbytecznem byłoby nadmieniać, że w czasach owych pogłosek pan Filip przychodził do roboty najwcześniej, opuszczał ją najpóźniej i orał jak wół. Na zabiegi te patrzył strasznie z pod oka główny buchalter (istna marynata człowieka), lecz milczał bardziej niż kiedykolwiek. To też biedny Filip był prawie ciągle zarumieniony, doświadczał ściskania serca i drżenia łydek.
Pewnego dnia, około jedynastej, wszedł do kantoru jakiś człowiek młody, ze sterczącemi wąsikami i przywitał się z buchalterem głównym. Potem coś ze sobą poszeptali i wyszli do prezesa. Pan Filip uczuł w tej chwili nieopisany wstręt do ludzi młodych, do buchalterów głównych i sterczących wąsików i chętnie ofiarowałby swój platerowany imbryk i hebanową laskę za to, żeby w młodego człowieka ze sterczącemi wąsikami piorun uderzył. Nie było w tem nic niepodobnego, akurat bowiem zaczął się miesiąc czerwiec.
Po wyjściu buchaltera zapanowała w biurze śmiertelna cisza, tak, że pan Filip słyszał klekot zegaru w kasie, uderzenia pulsów w skroniach, a nawet w nogach, i ziewanie woźnego w przedpokoju. Po ciszy tej jednak wybuchł gwar oburzonych kolegów.
— Biedny chłopak! — mówił jeden — robił najsumienniej i stracił miejsce.
— To jeszcze niepewne — dodał drugi.
— Co nie ma być pewne?... — wykrzyknął trzeci. — U nas tak zawsze! łobuzów protegują, a porządnych ludzi wyszydzają...
— Gdyby łobuzów protegowali, to ty, Kaziu, byłbyś już chyba dyrektorem! — zauważył czwarty.
— No, no! — oburzył się Kazio, a potem dodał:
— Ja, żebym był na miejscu Filipa, to z desperacji strzeliłbym chyba w łeb staremu, a buchalterowi kościbym połamał!...
— Biedny chłopak!... szkoda chłopca!... — powtarzano chórem.
— Taki dobry kolega, nieraz za innych odrabiał.
— Można powiedzieć: najzdolniejszy ze wszystkich.
— Należało mu pensją podwyższyć, ale nie wypędzać licho wie za co...
A pan Filip myślał tymczasem:
— Mój Boże! co ja teraz pocznę?... Widocznie, musiał mi ktoś stołka przystawić... plotek narobić... O, panno Zofjo!...
Przy tych słowach w głębi duszy zajaśniał mu obraz ponętnej panny, oblanej ostatniemi promieniami zachodzącego słońca jego karjery. Nigdy Zosia nie wydawała mu się droższą i piękniejszą jak teraz.
— Jakie to szczęście — szepnął — żem jej dotychczas ani słowa nie wspomniał o miłości! Tem lepiej... Umrę z tajemnicą, której nie domyślają się ani ona, ani jej stryj, ani moja ciotka... no, nikt!... Nieraz wyrzucałem sobie moją nieśmiałość, lecz dziś błogosławię ją...
Nagle wszedł buchalter główny i rzekł głosem, w którym wszyscy dostrzegli odcień ironji:
— Panie Filipie, prezes chce się z panem rozmówić.
Filip podniósł się jak automat i pomyślał:
— Jeżeli miejsca nie znajdę, zabiję się. Bądź zdrowa, Zosiu!
— Zwymyślajże go przynajmniej na odchodne! — szepnął popędliwy Kazio, wskazując okiem na buchaltera.
Lecz Filip nie skorzystał z tej bezinteresownej rady. Minął salę jedną i drugą, przedpokój i korytarz, wyobrażając sobie, że jest podobny do tych licznych ofiar, które intrygi na rusztowania wysyłały. Oddychał szybko, z godnością poprawiał sobie krawat i włosy, właśnie jak przystało na niewinną ofiarę, i doświadczał niewymownej ulgi, słysząc, że mu buty tak głośno skrzypią. Był to pewien rodzaj protestacji przeciwko nieznanym intrygantom i nieszlachetnym bankierom.
Gdy wszedł do gabinetu prezesa, zastał go zajętego pisaniem. Owładnięty rozpaczą, chciał usiąść na kozetce i nogi wyciągnąć na znak pogardy dla możnych świata tego. Wrodzona jednak skromność powstrzymała go.
— Czy to pan Filip? — spytał prezes.
— Tak — odparł nasz przyjaciel głosem, w którym według jego opinji malował się wyrzut dla niesprawiedliwości i lekceważenie dla pozbawionych sumienia bogaczów.
— Bądź pan łaskaw usiąść — dodał prezes i pisał dalej.
Zkolei jakieś uczucie podobne do nadziei opanowało Filipa. Zajął miejsce bez szelestu, znowu zarumienił się i pomyślał:
— Mój Boże!... może mi nie da zupełnej dymisji?... Może choć jaką posadzinę na czterysta... trzysta rubli?... O, panno Zofjo!
— Panie Filipie! — zaczął znowu prezes głosem surowym. — Zebrawszy o postępowaniu pańskiem nierównie dokładniejsze niż pan sądzisz, wiadomości...
Urwał nagle, zasypując papier piaskiem, a przyjaciel nasz ujrzał przed oczyma duszy widziadło Powązek, swego trupa, zamkniętego w trumnie hermetycznej, i płaczącą pannę Zofją... Przy tem strasznem widzeniu spotniał jak w łaźni.
— Zebrawszy wskazówki — ciągnął prezes — ja i moi wspólnicy postanowiliśmy dać panu posadę buchaltera cukrowni naszej w Patykowie... Woźny! proszę to odnieść na pocztę.
— O, panno Zofjo!... — szepnął nowy buchalter, dziękując Bogu, że nie zabił prezesa, nie zwymyślał głównego buchaltera, a nawet — że nie usiadł na kozetce z wyciągniętemi nogami.
— Będziesz pan miał — mówił znowu prezes — mieszkanie, opał, światło, cukier i tysiąc dwieście rubli pensji, nie licząc gratyfikacyj. Z obecnej posady uwalniam pana dziś, nową obejmiesz za miesiąc.
— Miesiąc?... O, panie prezesie! — wybełkotał uszczęśliwiony Filip.
— Musisz pan czuć gwałtowną potrzebę wypoczynku?... — spytał prezes, bystro spoglądając na niego.
— O nie, panie!... jestem gotów pracować dzień i noc, ale...
— Ale?
— Ale chciałbym się oż.. oże...nić!... — jęknął prawie dyszkantem młody człowiek.
— Ach! ożenić... — rzekł prezes. — W takim razie...
— Może już posady nie dostanę?...
— Bynajmniej! Ale dostaniesz pan tysiąc pięćset rubli, jako człowiek, przedstawiający większe gwarancje dla firmy...
Pan Filip był czerwony jak wiśnia. Kłaniał się co parę sekund i miał ochotę upaść prezesowi na szyję.
— Doprawdy, panie prezesie — mówił — wdzięczność moja... nie umiem opisać... jestem wzruszony... Tylko...
— Słucham pana.
— Tylko... ja się jeszcze nie oświadczyłem i nie wiem, jak zrobić...
— Wybacz pan — odparł prezes — ale firma nie może już zastępować pana w jego obowiązkach konkurenta i męża. Pensją wypłacą panu natychmiast, a za miesiąc czekamy w Patykowie. Dowidzenia!
I podał mu rękę, a pan Filip przyznał w duszy, że nigdy nie zdarzyło mu się dotykać tak pięknej i przyjemnej ręki, z wyjątkiem chyba tej, którą panna Zofja posiadała.
Pożegnawszy się z chlebodawcą i odebrawszy za jego upoważnieniem sto dwadzieścia pięć rubli pensji zgóry, pięćdziesiąt zdołu i sto rubli gratyfikacji za pełnienie przeszłych obowiązków, razem rubli srebrem dwieście siedemdziesiąt pięć, pan Filip uczuł się szczęśliwym nad wszelki opis. Lekki jak motyl wbiegł do biura, aby pożegnać głównego buchaltera i kolegów.
Gdy opowiedział kolegom o nowej swojej posadzie, twarze ich spochmurniały i poczęli szemrać:
— Co za niesprawiedliwość! — mówił jeden — myśleliśmy, że dostanie dymisją, a on awansował!
— Lizusom tak zawsze bywa — dodał drugi.
— Taki osioł buchalterem! — mruknął energiczny Kazio. — Zgubi fabrykę, jak honor kocham!...
— To jest podłość! — dorzucił trzeci.
— Ja mu odtąd ręki nie podam!... Tylu ludzi zasłużonych pominięto, a jemu dano. Wstydzę się, że tu jestem.
Tak mówili koledzy pana Filipa, który jednak życzliwych tych uwag nie słyszał, pędził bowiem do swego mieszkania.



II
TROSKI ZAKOCHANEGO.

— Położenie moje — myślał pan Filip — jest bardzo trudne. Mam wprawdzie posadę i pieniądze, mogę a nawet muszę się ożenić (dostanę bowiem za to trzysta rubli rocznie), a nie wiem, czy mnie kocha Zofja... Miałem powiedzieć: panna Zofja... anielska Zofja!...
Jakiż bałwan ze mnie, żeby znając ją od roku, nie wspomnieć ani razu o miłości!
Co tu robić?...
Mam miesiąc przed sobą, a zatem czasu niewiele. Muszę się oświadczyć, oporządzić, ożenić i wyjechać... Głowa mi pęka!... Eh! co ja sobie będę podobnemi rzeczami umysł zaprzątał; spytam lepiej adwokata...
Adwokat, przyjaciel pana Filipa, mieszkał w tym samym domu; nasz więc buchalter natychmiast pobiegł do niego z mocnem postanowieniem zasiągnięcia szczegółowych informacyj co do oświadczyn.
Nieszczęście mieć chciało, że ów tłomacz sprawiedliwości był w tej chwili bardzo zajęty i dyktował swemu dependentowi jakąś sprawę. Okoliczność ta wpłynęła na zmniejszenie odwagi pana Filipa, który zamiast przedstawić kwestją krótko i węzłowato, rzekł tylko:
— Dzieńdobry adwokatowi!
— Witam! — odparł adwokat. — Musisz pan mieć pilny interes, skoro przychodzisz w godzinie biurowej?
— W rzeczy samej pilny, ale nie przeszkadzam... Dyktuj pan.
— „Icek Braunszwejn — dyktował adwokat — nazwał ją starą małpą i kupcową kradzionych rzeczy, w odpowiedzi na co Ryfka Brytwanna, zdjąwszy pantofel z nogi, takowym wypoliczkowała powyżej wymienionego...“
Możemy wyjść do drugiego pokoju, panie Filipie — dodał, zwracając się do gościa. — O cóżto chodzi?
— Uważa pan... chciałbym się ożenić...
— Dobra myśl! winszuję!...
— Tak, ale widzi pan adwokat, mam niejakie wątpliwości...
— Co do posagu? O tem łatwo się dowiedzieć.
— Boże uchowaj! — wykrzyknął Filip — ja o posagu zupełnie nie myślę... Wątpliwości moje są nierównie drażliwsze, dotyczą bowiem strony moralnej...
— Więc wątpisz pan o moralności swojej panny?...
— Ależ, panie adwokacie, czy godzi się przypuszczać coś podobnego!... — wykrzyknął zarumieniony Filip.
— Więc czego pan chcesz?
Stanowczość i niecierpliwość adwokata do reszty zmieszały nowego buchaltera, który rzekł słabym głosem:
— Zostaw mi pan chwilę czasu, bo doprawdy nie mogę myśli zebrać...
— Aha! — mruknął adwokat i dyktował dalej:
„Icek Braunszwejn, dotknięty w najdrażliwszem dla każdego uczuciu honoru (obelga bowiem nastąpiła w samo południe w miejscowości zwanej Pociejowem), stracił przytomność, a schwyciwszy jakieś żelazo, wyżej wymienioną Ryfkę Brytwannę uderzył w rękę i takową do krwi skaleczył...“
Cóż — namyśliłeś się pan?
— Namyśliłem — odparł Filip. — Cobyś pan robił, panie adwokacie, mając zamiar ożenić się?
— Przedewszystkiem wziąłbym większe mieszkanie.
— No, tak!... ale co więcej?
— Dałbym na zapowiedzi.
— A przedtem?
— Oświadczyłbym się pannie i jej rodzicom.
— Nie ma rodziców, tylko stryja.
— W takim razie stryjowi.
— No, a jeszcze przedtem?
— Starałbym się pozyskać przychylność panny. Badałbym jej gusta, mówił z nią miesiąc o kwiatkach, miesiąc o ptaszkach, miesiąc o miłości, miesiąc o szczęściu pożycia wspólnego...
— Ależ panie adwokacie! ja na to wszystko mam najwyżej kilka dni...
— W takim razie oświadcz się pan natychmiast.
— Jakto! więc każesz mi pan z panną Zofją układać się o jej serce tak, jak o beczkę cukru, albo o wańtuch wełny?
— No, więc ułóż pan sobie stosowną mówkę i nie zabieraj mi czasu! — mruknął adwokat.
Jakaś idea zaświtała w głowie buchaltera, szybko bowiem pożegnawszy adwokata, wrócił do siebie i począł coś pisać. Było to bardzo długie wypracowanie, zaczynające się od słów:
„Są chwile w życiu człowieka, w których tenże, ulegając naciskowi okoliczności i głosowi serca, musi odstąpić od reguł uświęconych wiekami. W oczach ludzi obojętnych nazywa się to deptaniem uczuć, poniewieraniem tradycji, — lecz wobec przychylności i współczucia zarzuty podobne...“ i t. d.
Skończywszy pisanie, pan Filip odczytał je raz, drugi i trzeci, a potem rozpromieniony i zamyślony wyszedł na ulicę, kierując się ku domowi, w którym piękna Zofja przebywała.
Tymczasem godziny biegły, i była już czwarta po południu; zakochany jednak buchalter nie uważał tego, zajęty całkowicie dramatem, który rozegrywał się w jego duszy.
Oto, co myślał:
„Stryj po obiedzie położy się spać, i zostaniemy tylko oboje z panną Zofją. Wtedy będę mówić niewiele, a ona się spyta: — Dlaczego pan dziś taki smutny? — Pani! — powiem ja — powinienem być wesołym, ponieważ mam tysiąc dwieście rubli pensji, a nawet tysiąc pięćset... — Doprawdy, że jesteś pan bardzo szczęśliwy... — Jak mam to rozumieć? — zapytam ja. — To zależy od pana — odpowie panna Zofja.“
— A niechże też pana! — wrzasnął jakiś głos niewieści, przy towarzyszeniu brzęku tłukących się naczyń fajansowych.
Filip oprzytomniał i zobaczył obok siebie zirytowaną kobiecinę lat średnich, a obok niej strugę kawy i skorupy...
— Uspokój się, dobra kobieto!
— Zapłać pan, to się uspokoję! — krzyczała jejmość. — Zwarjował, czy co?... stłukł mi imbryk za złoty, talerz za dwadzieścia groszy i wylał kawę za dziesiątkę. Czyś pan w lesie, czy co?... Co pan tu sobie myślisz?
Ponieważ ludzie poczęli się gapić, pan Filip więc zapłacił gwałtownej kobiecie za szkodę i jeszcze na pociechę jakąś złotówczynę dołożył. Po wykonaniu tego aktu zadosyćuczynienia poszedł dalej i począł znowu marzyć.
„Niech cię licho porwie, zapomniałem o wszystkiem... Aha!... — Dlaczego pan taki smutny? — pyta panna Zofja. — Myślę o przyszłości — odpowiadam. — Przy takich dochodach można być spokojnym o przyszłość — mówi panna Zofja, rumieniąc się. — Wielkie dochody nie zaspokoją pragnień serca — odpowiadam ja i biorę ją za rękę. Jej ręka drży... oczy przysłaniają się powiekami... ja ściskam rękę i mówię: — Panno Zofjo! Są chwile w życiu człowieka, w których tenże, ulegając naciskowi okoliczności i głosowi serca, musi odstąpić od reguł, uświęconych wiekami. W oczach ludzi obojętnych...“
Pan Filip ocknął się znowu, ujrzał miasto, ulicę, chodnik, a na nim jakiegoś przyzwoitego staruszka, który szedł ze strony przeciwnej. Grzeczny pan Filip zboczył na prawo, staruszek zrobił to samo; pan Filip odskoczył na lewo i ujrzał znowu staruszka naprzeciw siebie. Pan Filip stanął i staruszek zrobił to samo, pan Filip wziął się powtórnie na prawo i tym razem minął starca, którego oblicze poczęło okrywać się chmurą nieukontentowania.
— Znowu mi przeszkodził! — mruknął rozmarzony buchalter.
Szczęściem jednak dość prędko trafił na trop miłych obrazów.
„Wiem już, jak zrobię! — myślał. — Powiem stryjowi wprost: — Panie... — Nie! tak nie wypada... Lepiej powiem odrazu pannie Zofji: — Pani! przyszedłem błagać cię o rękę i serce... — Eh! to za gwałtownie... Zresztą, czy ośmieliłbym się mówić wprost do osoby, którą ubóstwiam, którą... Ja pragnąłbym przedstawić jej szczęście nasze za mgłą... uidealizować nasz związek, otoczyć go aureolą, któraby odpowiadała czystości moich uczuć... O, panno Zofjo!...
„Ale znowu czasu mam zbyt mało!...
„Nie! najlepiej będzie tak: usiądę przy niej i powiem: — Pani! Są chwile w życiu człowieka, w których tenże, ulegając naciskowi okoliczności i głosowi serca, musi odstąpić od reguł...“
— Panie! panie!... — zawołano nagle.
Pan Filip stanął i ujrzał się nad brzegiem rowu, wykopanego w celu naprawienia rury gazowej. Jeszcze krok, a byłby niezawodnie zwichnął nogę, lub kark skręcił.
Ale przypuszczenia te nie przeszły mu nawet przez głowę; w tej chwili bowiem wszedł do kamienicy, którą zamieszkiwała ukochana kobieta.


III
OŚWIADCZYNY.

Ledwie przestąpił próg lubej, wnet wybiegł naprzeciw niego stryj jej i chwytając w objęcia szczęśliwego buchaltera, zawołał:
— Winszuję ci!... winszuję!... Nigdy nie przypuszczałem, abyś mógł zrobić podobną karjerę.
— O czem pan radca mówi? — spytał Filip, czując gwałtowne bicie serca.
— Naturalnie, że o twojej nowej posadzie. Wyborni są ci bankierzy, którzy mówią: „Żeń się, bo inaczej nie dostaniesz tysiąca pięciuset rubli!“ Zofjo! powinszujże mu.
Panna Zofja serdecznie uścisnęła za rękę swego skrytego wielbiciela, który już resztę zimnej krwi utracił. On chciał sam powiedzieć jej o swem powodzeniu, aby z tą wiadomością połączyć oświadczyny, a tu — stryj go uprzedził!...
— Cóż teraz myślisz robić, panie Filipie? — badał dalej radca.
— A... nic! — odparł buchalter.
— Jakto nic? Ja na twojem miejscu zarazbym się ożenił. Tysiąc pięćset rubli na wsi to kapitał, za który można utrzymać żonę, a nawet kilkoro dzieci...
— Panie radco! — szepnął z wyrzutem nasz przyjaciel.
— Naturalnie, że tak — ciągnął stryj. — Cukier masz darmo, podobnież lokal, opał i światło. Drób, mąka, kasza i kartofle tańsze są niż u nas, a gdybyś nawet zapotrzebował mamki i niańki...
— Ależ panie radco!...
— Rozumie się! w pierwszym roku to jest konieczne...
— Kiedyż pan wyjeżdża na nową posadę? — wtrąciła panna Zofja.
— To zależy od...
— Od tego, czy się prędko ożeni — dodał radca.
Pan Filip doświadczał wrażeń człowieka, którego co kilka sekund oblewają gorącą wodą.
— Wieś po Warszawie zapewne wyda się panu bardzo smutną? — spytała Zofja.
— Żona go rozweseli! — odpowiedział radca. — Kochany panie Filipie, czyś oniemiał? Odezwijże się!
— Taki upał na dworze! — szepnął buchalter.
— Upał, czy nie upał, ale mów nam coś o swoich zamiarach! — zawołał stryj. — Wiesz przecie, że jestem twoim przyjacielem i wolałbym, ażebyś brał większą pensją. Żenisz się więc, czy nie?...
— Jeszcze nie, ale...
— Pannę już masz?
— Myślę, że szczegóły te nie należą do nas, stryju! — odezwała się Zofja.
— Dlaczego nie? — spytał oburzony stryj. — Znam go jako chłopca porządnego, i gdyby mnie ładnie poprosił, tobym mu nawet dobrą partją wynalazł.
— Polegam na zdaniu pana radcy! — szepnął buchalter, upuszczając kapelusz na ziemię.
W tej chwili jednak jakiś nowy gość odciągnął radcę do drugiego pokoju, skutkiem czego panna Zofja i pan Filip pozostali sami.
Znalazłszy się w tak szczęśliwych warunkach, buchalter nasz stracił zupełnie odwagę i przytomność. Wzruszenie sparaliżowało mu język, milczał więc jak kameduła.
Stan jego również szkodliwie oddziałał na pannę Zofją, która rumieniła się, bladła, a wreszcie zapytała:
— Czy nie był pan dziś w ogrodzie?
— Nie pani, ale... Panno Zofjo! Są chwile w życiu człowieka, w których tenże, ulegając naciskowi okoliczności...
Nagle urwał — zapominając dalszego ciągu.
Panna Zofja czekała minutę, półtorej... wkońcu jednak zniecierpliwiła się i z błyszczącem okiem zapytała:
— Czy pan nie zasłabł, panie Filipie?...
Młody człowiek patrzył w ziemię i milczał.
— Pan jakiś dziwnie zmieszany... Co to znaczy?...
Młody człowiek podniósł na nią smętne spojrzenie, poruszył wargami, lecz znowu milczał.
Jakaś zła myśl zaświtała widocznie pod czarnemi włosami panny Zofji, zerwała się bowiem z krzesła i stłumionym głosem rzekła:
— Nie godzi się w podobnym stanie składać wizyt!
I chciała wyjść z pokoju.
Niebezpieczeństwo orzeźwiło buchaltera, który szybko zabiegł jej drogę, schwycił za rękę i już pewnym, aczkolwiek drżącym głosem zapytał:
— Co pani myślisz o mnie?
— Myślę, żeś pan zbyt prędko przyszedł do nas po pożegnalnym obiedzie.
— Ależ pani! ja od rana nic w ustach nie miałem.
Panna Zofja spojrzała nieco łagodniej i zapytała:
— Więc cóż to wszystko znaczy?
— To znaczy, że panią kocham, że chcę prosić o jej rękę... ale... mam czasu zbyt mało i nie wiem jak zacząć.
— Czy to ma być dalszy ciąg żartów?
— Przysięgam pani, że mówię najczystszą prawdę, ale jestem, jak pani wiesz, dziwnie nieśmiały. Chciałbym pani opisać moje uczucia, ale brak mi wyrazów; chciałbym wytłomaczyć obcesowe postępowanie, ale nie umiem. Pani wiesz, że do dziś dnia byłem małym urzędniczkiem i dlatego nawet spojrzeniem nie ośmieliłem się dać pani poznać moich zamiarów. Obecnie mam pewny kawałek chleba, ale tylko miesiąc czasu na wszystko, i to mnie miesza niesłychanie... O, gdybym wiedział, że mnie pani choć trochę... że mi pani... sprzyjasz... Czy możesz pani zostać...
— Zostanę pańską żoną! — odpowiedziała wzruszona panna.
— Jakto... moją żoną?...
Ukląkł przed nią i wyciągnął ręce, szepcząc:
— O, panno Zofjo!... o gdybym...
— Czegóż pan jeszcze chcesz? — zapytała, podnosząc go. — Jesteś już moim narzeczonym...
— Twoim narzeczonym? Więc to były oświadczyny?
— Najformalniejsze i najpiękniejsze.
— Dzięki ci Boże!...
Wszedł stryj.
— Stryjku!... — rzekła panna Zofja — oto... mój narzeczony!...
I przy tych słowach rozpłakała się.
— Czyście poszaleli?... — krzyknął radca. — Ledwiem na kwadrans wyszedł z pokoju, a ci już po zaręczynach! Gdybym wyszedł na pół godziny — nie wiem, coby z tego wynikło... Patrzcie! a taki zdawał się nieśmiały.
— Sam stryj go ośmielił, mówiąc o swatach — odezwała się Zosia.
— Prawda, że gotów byłem go swatać, no — ale miałem na myśli pannę Emilją, pannę Natalją, lecz nigdy ciebie...
— Już się stało! — szepnęła Zosia, patrząc na przestraszonego buchaltera. — Oświadczże się pan teraz stryjowi.
Pan Filip wstał, ukłonił się i zaczął:
— Są chwile w życiu człowieka, w którym tenże, ulegając naciskowi okoliczności i głosowi serca...
— Terefere! — przerwał radca — co mi tam będziesz plótł jakieś bajdy ze zbioru powinszowań...
— Mój złoty stryju!... — błagała Zosia.
— Naturalnie! — zawołał stryj. — Zamiast tych wszystkich pięknych rzeczy, powiedz mi lepiej wprost: czy kochasz Zosię?
— O, panie radco!
— Będziesz dla niej dobrym mężem?
— Będę najszczęśliwszym...
— No, kiedy tak, to błogosławię was... Czy djabli nadali z tym pośpiechem? A teraz moje warunki: Zosi daję pięćdziesiąt tysięcy posagu zaraz, pięćdziesiąt po mojej śmierci, ale będę u was mieszkał, bo za dziewczyną zatęskniłbym się...
— Dobrze, stryju!
— Z rozkoszą, panie radco!...
— Za mieszkanie i życie oddam wam procent od mojej sumy, tylko sobie trochę na tytoń i połatanie butów zostawię.
— To zbyteczne!... — przerwał buchalter.
— Więc chcesz, żebym bez butów chodził?
— Nie... Ja mówię o oddawaniu procentu.
— Facecje!... No, a kiedyż ślub?
— Za miesiąc muszę być w Patykowie...
— Musimy być — poprawiła Zosia.
— Aha! Więc ślub niech będzie... za trzy tygodnie. Zosia wyprawę już ma gotową...
— Ale może pan Filip potrzebuje robić sprawunki? — wtrąciła panienka.
— Pomyślę o tem! — odparł stryj, a potem, bystro patrząc na oboje, dodał:
— Oj! oj!... zdaje mi się, kochany rachmistrzu, że będziesz siedział pod pantoflem...
W odpowiedzi na to, panna Zofja roześmiała się, a pan Filip chciał ucałować jej rączki, co mu się najzupełniej nie udało...


IV
ZWIERZENIA

Wyższym (w znaczeniu fizycznem), szczuplejszym i bardziej sentymentalnym od narzeczonego Zofji, był pan Piotr, czterdziestoletni lecz nieżonaty jeszcze wielbiciel płci pięknej. Pan Piotr trudnił się kasjerstwem, mieszkał w dwu pokojach czystych jak wnętrze chronometru, pielęgnował kwiaty, starannie zasłaniał łysinę resztkami włosów, golił się jak ulęgałka i niekiedy pisywał wiersze.
Nieśmiały i moralny Filip, którego czyste serce napełniało się wstrętem na widok hulaszczej młodzieży, odrazu przylgnął do systematycznego kasjera, skutkiem czego oddawna żyli obaj w szczerej przyjaźni i nawzajem powierzali sobie rozmaite tajemnice.
W parę dni po oświadczynach, odwiedził Filip pana Piotra i począł mu przedstawiać nowe swoje kłopoty.
— Wyobraź sobie — mówił — że robię wszystko, jak mi radzisz, a mimo to, ani na jedną jotę nie zbliżyłem się do mojej pani. Ja ciągle jestem nieśmiały, a ona życzliwa wprawdzie, lecz strasznie chłodna!...
— Trzeba na wszystko czasu! — odparł Piotr, strzepując pyłek ze szlafroka.
— Oto wczoraj naprzykład. Zaczynam jej mówić o tem, że sypiać nie mogę, tylko myślę o niej, że ją od roku szalenie kocham. Uśmiechała się dobrotliwie, lecz w chwili, gdym ją wziął za końce palców, weszła magazynierka i spłoszyła całą moją energją.
W godzinę potem, gdym chciał przed nią uklęknąć, przywędrował stryj ze swego pokoju i opowiadał nam historją Towarzystwa Kredytowego. Nad wieczorem, w chwili największego entuzjazmu, kiedym jej mówił o naszem wspólnem pożyciu, licho sprowadziło katarynkę...
— Drobne przeszkody! — zauważył kasjer. — Najważniejsza rzecz: czy przyzwyczaja się do ciebie?
— I tego nie wiem! Przed kilkoma dniami pocałowałem ją w dłoń...
Pan Piotr podniósł ręce dogóry.
— No, i uciekła ode mnie... — kończył Filip.
— Bój się Boga, co wyrabiasz! — zgromił go przyjaciel. — Miłość to delikatny kwiat, który lada powiew nietaktu zmrozić może na wieki, a nawet w nienawiść przemienić. Pamiętaj, że z kobietą to tak jak z księgą: nie możesz zapisywać inaczej, tylko poczynając od pierwszej karty.
— Ja to rozumiem, ale widzisz... Taki naprzykład Adam: śmiały do impertynencji, gotów każdą kobietę przy pierwszem widzeniu pocałować...
— Bezczelny!
— A mimo to ma szczęście.
— Poziome szczęście!... Tacy ludzie nie rozumieją miłości idealnej.
— To prawda, no, ale zawsze... Przecież nie mam jeszcze trzydziestu lat i myślę niekiedy, że...
— Dosyć!... Uważam to za podmuch brudnej namiętności.
— Kiedy bo i te brudne namiętności mają dobrą stronę.
— Złudzenia!
— Cóż więc mam robić? — jęknął nieszczęśliwy buchalter. — Już i tak jestem nieśmiały, a ty mnie onieśmielasz jeszcze bardziej!
— Udzielam ci tylko rad, zdolnych zapewnić trwałe szczęście. Nigdy się nie śpiesz, bo powoli dalej zajedziesz.
— Ach! — westchnął pan Filip.
— Przytem postępuj jak z księgą: od kartki do kartki, pokolei, nigdy zaś raz ze środka, drugi raz z końca, a trzeci z początku...
— Kiedy to tak daleko!
— Trudno!... Pamiętaj, że cierpliwość wszystko zwycięża, i mnie wierz, bo ja się znam na tem.
W dwudziestym piątym roku życia kochałem młodą osobę, od której mam ten oto pantofelek na zegarek. Pracowałem półtora roku, wzbudziłem w niej myśl, najwznioślejsze uczucia, najszczerszą miłość...
— Dlaczegożeś się z nią nie ożenił?
— Jakiś nikczemnik wszedł mi w drogę, oddziałał na zmysły młodej osoby i sam się z nią ożenił.
— Podobno kochałeś się i w pani Klotyldzie? — spytał Filip.
— To była czwarta moja miłość, po której mam zasuszone niezapominajki — objaśnił kasjer. — Doszedłem do tego, żem przed nią klękał i najdalej za miesiąc jużbym się był oświadczył. Wtem licho przyniosło dzisiejszego męża...
— I zabrał ci pannę?
— Pogardzam nim!
— A jakże było z panną Eweliną?
— Z tą dopiero porozumiewaliśmy się oczyma. Widziałem, jak pod wejrzeniem mojem budzi się jej dusza dziewicza...
— Ale teraźniejszy jej mąż znowu ci przeszkodził?
— Niski charakter!... mówić nawet o nim nie warto.
Nastała chwila milczenia, po upływie której buchalter rzekł:
— Okazuje się, że metoda twoja nie musiała być najlepszą.
— Czy dlatego, że mi panny pochwytali? — spytał kasjer. — I cóż zyskali na tem? Zobacz, jak żyją te małżeństwa. Mężowie mają kochanki, a każda z żon mówi mi wprost, że jest nieszczęśliwą. Przytem stosunki moje z paniami pozostały niezmienione; uwielbiam każdą z nich i jestem uważany za najszczerszego przyjaciela.
— Tak, ale sam nie ożeniłeś się.
— Powiem ci otwarcie — odparł kasjer — że za mało mam w sobie instynktów zwierzęcych. Miłość idealna wystarcza mi.
— No, ale ja...
— To też się żenisz. Zawsze jednak radzę ci cierpliwość!
— Cóżbyś ty zatem robił, będąc na mojem miejscu?
— Zacząłbym od początku, aby naprawić to, coś zepsuł zuchwalstwem. Do dnia ślubu nie pocałowałbym jej nawet w rękę, tylko bawił rozmową o przedmiotach wzniosłych i kształcących...
— A po ślubie? — spytał ciekawie Filip.
— Wyjechałbym z nią na wojaż, otaczał troskliwością, uprzedzał każde życzenie...
— A za przyjazdem do domu?
— Czytywałbym książki, chodził na spacery, wspólnie zajmował się pracą w ogródku... Tym sposobem dusze wasze zrozumiałyby się...
Biedny buchalter, wysłuchawszy tego opisu miłości kasjerskiej, nic nie mówiąc, wziął kapelusz i wyszedł do narzeczonej. W drodze postanowił na wieki zerwać z metodą pana Piotra, pokonać wrodzoną nieśmiałość i zdobyć się na krok stanowczy.
Gdy wszedł do pokoju panny Zofji, zastał ją zajętą krajaniem. Powiedział: „Dobry wieczór“ — a gdy się uśmiechnęła, zbliżył się do niej krokiem żołnierza, idącego do ataku, i... pocałował w ucho!...
W heroicznym tym akcie było coś tak nienaturalnego, że panna Zofja naprzód zdziwiła się, a ochłonąwszy, zapytała z przejmującym chłodem:
— Co to znaczy?
— Nic... ja... Miałem się przywitać... — wybąkał niefortunny kochanek.
— Nie spodziewałam się takiego przywitania ze strony pańskiej — odparła Zosia, cofając się o parę kroków.
Teraz dopiero pan Filip zmierzył ogrom przepaści, jaką popędliwość jego wykopała, nie tracąc więc czasu, uciekł się do ostatecznego środka, upadł po raz niewiadomo który na kolana i zawołał:
— Przebacz, pani! ale ja już naprawdę głowę tracę... Ile razy pragnę okazać pani potęgę moich uczuć, tyle razy wypalę jakieś głupstwo. Okazuje się, że pośpiech do niczego nie prowadzi!
— I ja tak sądzę! — odparła zadąsana panna, dodając w myśli, że narzeczony jej jest niepospolitym oryginałem.
Od tej chwili pan Filip przysiągł, że jak najsumienniej wykonywać będzie rady swego przyjaciela kasjera. Kartka po kartce, pozycja po pozycji!...


V
NIECO O WIERNYCH PRZYJACIOŁACH.

Nadszedł dzień ślubu, w ciągu którego stryj radca był odświeżony i wesoły jak nigdy, Zosia zamyślona, pan Filip zaś zmieszany i przestraszony tak, jakby on sam miał być panną młodą.
Około szóstej nieliczni zaproszeni goście poczęli się schodzić. Przyszedł i pan Piotr, sztywny jakby go w krochmalu wymoczono, a następnie odprasowano.
Ukazały się różne przekąski, przy których Zosia odegrywała rolę gospodyni, a na które goście rzucili się jak Izraelici podczas oblężenia Jerozolimy. Pan Filip uśmiechnął się melancholicznie, lecz apetyt stracił i szczękał zębami po kątach.
— Jakże tam?... — spytał nowożeńca pan Piotr, przydybawszy go w oddzielnym pokoju.
— At!... — odparł zagadnięty i kiwnął ręką, sądził bowiem, że tym sposobem najlepiej dowiedzie energji.
— Uważam — mówił kasjer — że panna Zofja ma oczy podkrojone...
— Pewnie ze wzruszenia...
— Wygląda tak, jakby płakała — dodał Piotr. — Ale nie trać męstwa!
— Czegóżby miała płakać? — spytał Filip, który uczuł lekkie strzykanie za uszami.
— Nie mam zamiaru pozbawiać cię odwagi... chciałbym cię widzieć szczęśliwym i pewnym siebie, ale... Uważam, że cała jej postać wyraża jakby wahanie się i przestrach — ciągnął Piotr.
— Nie rozumiem powodu? — wybełkotał buchalter. — Zachowywałem się przecież, jakeś mi radził...
— Przypomnij sobie dobrze! W kątach ust jej uważałem, że... mamże ci wyznać? W kątach ust jej dostrzegłem coś nakształt lekkiego wstrętu...
— Bój się Boga!...
— Tak jest, twarz jej przypomniała mi osobę, która w czasie pożaru stoi na czwartem piętrze i widzi, że nie chcąc się spalić, musi skoczyć.
— Co mówisz?... Gdzieżeś widział taką osobę?
— Nigdzie. Ale patrząc na pannę Zofję, wyobrażam ją sobie. Musiałeś coś nietaktownego popełnić.
— Ależ nic!... Prawie nic... — jęknął buchalter.
— Domyślałem się. Niema rzeczy okropniejszej, jak zuchwalstwo narzeczonego.
— Widzisz...
— Odgadłem! — szepnął Piotr, ukrywając ręce pod poły fraka.
— Widzisz, pocałowałem ją...
— Rozumiem! zdmuchnąłeś grubjańsko pyłek, nazywający się miłością idealną.
— Pocałowałem ją w zzz...zgięcie ręki.
— Ach! — syknął kasjer, uderzając się w czoło. — Jakiż to niegodny sposób wyzyskiwania pozycji kobiety, która z powodu wyjścia zapowiedzi cofnąć się już nie może!...
— Ale widzisz w to zgięcie przy dłoni... tu gdzie się zapina rękawiczka!
Kasjer zastanowił się i rzekł:
— Zawsze to jest pewien rodzaj impertynencji.
— Panie Filipie, czas! — zawołał w tej chwili drugi drużba.
Piotr, który miał również prowadzić do ślubu pannę młodą, westchnął, a Filip... utarł nos chustką, nie wiedząc, co robić dalej.
Po błogosławieństwie dwaj drużbowie ubrali go w paleto, włożyli mu kapelusz na głowę, przypomnieli o rękawiczkach...
Gdy powozy ruszyły do kościoła, buchalter wychylił się nagle do stangreta i zawołał:
— Stój! stój!...
— Co się stało? — spytał Piotr.
— Zapomniałem laski...
— Cóż ci po lasce, biedny człowieku? — zgromił go kasjer.
— Ach! prawda... — szepnął Filip i upadł na poduszki.
W kościele panna Zofja była blada jak lilja, pan Filip zaś był... ściśle rzeczy biorąc, on wcale nie był. Czuł, że ostatnią iskrę świadomości przygniótł mu ciężar jakiejś nieznanej dotychczas trwogi, i mimowoli poruszył głową, jakby pragnąc przekonać się, czy szyja jego znajduje się tylko wśród stojących kołnierzyków, czy też w wyżłobieniu gilotyny?
Nareszcie przysięga, i nasz buchalter zmartwiałemi usty przysięgał na wszystko: na miłość, posłuszeństwo, „a iż cię nie opuszczę aż do śmierci,“ na wierność żonie, a nadewszystko na wierność prawidłom pana Piotra. Teraz dopiero począł niejasno przeczuwać, że małżeństwo jest dramatem, w którym on, kompletny profan, miał zostać głównym bohaterem, nie wystudjowawszy roli.
Nanic przytem nie zdałaby mu się pomoc najwprawniejszego suflera!
Ze wstydem i nawiasowo tylko dodać musimy, że przyjaciel nasz na początku rozrzewniającej tej uroczystości spojrzał za siebie, jakby pragnąc zmierzyć odległość pomiędzy ołtarzem i wchodowemi drzwiami. Na nieszczęście, zamiast drzwi, za niemi obszernej ulicy, a nad nią sklepienia niebieskiego, widział wystrojony tłum drużbów i świadków. W wyobraźni Filipa każdemu z tych ludzi, jego frak i biały krawat nadawał nieograniczone prawo chwytać pana młodego za kark (w razie ucieczki) i przytrzymywać go na stopniach ołtarza aż do skutku.
— Co za piekielna sytuacja! — myślał buchalter. — Gdybym choć teraz, przy wyjściu, zapragnął w tłumie ukryć moje wzruszenie, nie puściłyby mnie te oto dwie stare damy, z których każda jak pijawka uczepiła się mojej ręki... Nareszcie!...
Ostatni wykrzyknik oznaczał, że oboje państwo młodzi opuścili już kościół i zostali wsadzeni do powozu, który uroczystym kłusem ruszył z miejsca.
Położenie nowożeńców było kłopotliwe. Zosia bowiem milczała, a pan Filip czuł, że mu mówić o czemś wypada, choć nie wiedział o czem. Wreszcie zaczął:
— Zdaje się, że dziś... latarni zapalać nie będą...
— Dlaczego? — szepnęła Zosia.
— Bo przypada pełnia...
— Tak, ale się chmurzy.
Rozmawiając w taki sposób, młodzi patrzyli w okna karety. Orzeźwiający powiew wiatru oprzytomniał jednak nieco buchaltera, a może i szepnął mu, że nie wypada siedzieć bokiem do żony w parę minut po ślubie, a tem bardziej nie wypada rozmawiać o kwestjach, dotyczących oświetlenia. Przyszło mu też na myśl, że najlepiej zrobi, skoro ucałuje obie rączki Zosi; jakoż zwrócił się ku niej, wyciągnął rękę, pochylił się w prawą stronę i... nagle syknął...
— Co się panu stało? — spytała niespokojnie Zosia.
— Nic, pani... nic! Ach!... niechże cię!... — zawołał, rzucając się na lewo.
— Jakże nic?... może cug z okna?
— Upewniam panią, że nie... Aj!...
— Ależ ja każę powóz zatrzymać...
— Nie potrzeba... słowo daję, że nie potrzeba!... — upewniał buchalter, zlekka unosząc się na siedzeniu.
Zosia przeraziła się.
— Panie! — zawołała, chwytając go za rękę — pan mi wszystko musisz powiedzieć, bo umrę z niespokojności.
— To nic, pani!... to tylko szpilka... Aj!...
— Boże!... pewnie z mego welona.
Powóz stanął przed domem, a pan Filip, nie czekając na lokaja, otworzył drzwi i szybko wbiegł do sieni. W tak ciężkiem położeniu na myśl mu nawet nie przyszło wysadzić Zosię... Wyszła też sama nieboga.
Dzięki taktowi Zosi i dyskrecji buchaltera, nikt nie wiedział o drobnym tym wypadku. Starsze nawet osoby rumieniec i zakłopotanie obojga państwa młodych tłomaczyły w sposób dla nowożeńca pochlebny.
Do liczby tych optymistów należał stryj, który, poklepawszy pana Filipa po ramieniu, rzekł tonem, zdradzającym rzadką domyślność:
— Dobrze!... dobrze!... Ja zawsze mówiłem, że cicha woda brzegi rwie.
Przyjaciel nasz, okrasiwszy oblicze słabym uśmiechem, nisko ukłonił się wzamian za kompliment. W istocie, nie miał nic lepszego do zrobienia.
Wieczór i kolacja zeszły bez żadnych szczególnych przygód, wyjąwszy następującej. Kiedy wypito za zdrowie państwa młodych, wstali oboje z pełnemi kieliszkami w zamiarze podziękowania, a pan Filip rzekł:
— W imieniu własnem i...
Nagle drgnął cały, jakby go żmija ukąsiła, nie dokończył frazesu, zaczerwienił się jak wiśnia i wylał połowę wina z kielicha.
W tej samej chwili panna Zofja w sposób bardzo serjozny ściągnęła usteczka, skutkiem czego nikt nie mógł się domyśleć, że powodem zmieszania buchaltera był mały figiel ze strony pewnego atłasowego bucika, który jednak od tej pory zachował się już bardzo przyzwoicie.
Po kolacji, gdy panowie wyszli na papierosa, pan Piotr, czyhający oddawna na Filipa, który więcej już nieco rozmawiał z Zosią, schwycił go i zaprowadziwszy do okna, rzekł:
— Uważam, że jesteś na złej drodze.
— Cóż ja robię? — spytał buchalter.
— Uśmiechasz się zuchwale...
— Ależ i panna Zofja uśmiecha się.
— Cóż ma robić biedna ofiara?
— Kochany Piotrze, jesteś straszny pedant i pesymista — zauważył Filip.
Piotr przez całą minutę przeszywał go karcącem spojrzeniem, a następnie począł mówić zwolna i dobitnie:
— Stryj, kościół, prawo, przesądy towarzyskie wreszcie oddały ci na pastwę biedną kobietę. Co się w jej sercu dzieje, ty o to nie dbasz, ponieważ jesteś panem sytuacji. Ale porachuj się z sumieniem, i niech ono ci powie, czy może być coś haniebniejszego nad wyzyskiwanie tego rodzaju przewagi?
— Mój drogi!... skądże ci takie myśli przychodzą do głowy? — zapytał zbolały buchalter.
— Skąd?... Postaw się w jej położeniu i powiedz, cobyś pomyślał o człowieku...
— Dosyć... zaklinam cię.
— Pamiętaj, że rozmyślnie zburzysz gmach własnego szczęścia... — upominał Piotr.
— Za moich czasów — mówił do stryja radcy sędziwy marszałek szlachty — odprowadzano państwa młodych ze świecami i...
— Słyszysz? — zapytał Piotr. — Czy cię to nie oburza?
Pan Filip przyznał głośno, że go to oburza, choć dodał w duszy, że ten rodzaj pogwałcenia indywidualnej wolności, z jego strony przynajmniej, nie spotkałby zbyt energicznej opozycji. Istotnie, trafiają się w życiu gorsze wypadki.
Było już około północy, deszcz lał jak z cebra, i goście poczęli się rozjeżdżać. Pan Filip zauważył, że poważne matrony z niezwykłą czułością ściskały Zosię, a młodzi panowie nader wdzięcznie uśmiechali się do niego.
Niedługo potem sala opróżniła się zupełnie, i oprócz stryja radcy i Zosi, zostali tylko panowie Filip i Piotr. Dostrzegłszy to, buchalter począł szukać kapelusza, który, jak na złość, ukrył się gdzieś bardzo daleko.
— Cóżto?... — spytał stryj radca, widząc te manewry.
— Idziemy do domu — odparł Piotr.
— Może panowie choć tę burzę przeczekają? — odezwała się Zosia.
— Może mi państwo pożyczą parasola?... — wtrącił Filip.
— Nasz parasol jest ogromnie zły! — odparła Zosia.
— Mamy powóz — zauważył pan Piotr.
Buchalter począł żegnać stryja radcę tak długo i serdecznie, jakby się już nigdy w tem życiu spotkać nie mieli. Poczciwy stryj, zauważywszy to, rzekł:
— Jeden powóz dla obu panów chyba nie wystarczy. Możeby naprzód odwiózł pana Piotra...
— O nie! szanowny panie — zawołał Piotr. — Dziś ja go wezmę do siebie, ponieważ mieszkam bliżej.
— Pan musisz być wielkim przyjacielem pana Filipa — rzekła Zosia, z miną, nie dowodzącą bynajmniej, aby ją ta przyjaźń zachwyciła.
— O tak, pani! — odparł kasjer.
Stryj radca pokręcił głową, i obaj panowie wyszli. Na schodach już Filip przypomniał sobie, że zostawił chustkę i chciał po nią wrócić; widząc jednak, że i troskliwy Piotr idzie za nim, wyrzekł się swego zamiaru.
W tej samej chwili otworzyły się drzwi na górze, i Zosia zawołała:
— Czy pan Filip nie zostawił u nas cygarnicy?
Buchalter wbiegł na schody, lecz rączy jak jeleń kasjer uprzedził go i obejrzawszy cygarnicę, oświadczył, że takowa nigdy nie należała do Filipa.
Tym sposobem biedny nowożeniec nie mógł nawet ucałować rączek swej pani i poszedł smutny za Piotrem!...


VI
PAŃSTWO MŁODZI WYBIERAJĄ SIĘ NA WOJAŻ.

Tydzień tylko czasu wolnego pozostał jeszcze młodym małżonkom, lecz parę pierwszych dni całkowicie zapełniły kwestje gospodarskie. Około jedynastej, po śniadaniu, stryj radca wychodził zwykle z panem Filipem do miasta oglądać i kupować meble, po obiedzie znowu, Zosia była zajęta upakowywaniem półmisków, talerzy, rondli i tym podobnych efektów, które wreszcie pod dozorem zaufanej sługi wyprawione zostały do Patykowa.
Wieczorem zaś przychodził z wizytą pan Piotr, umieszczał się jak najwygodniej między nowożeńcami i bawił ich kształcącą rozmową do północy, a następnie zabierał Filipa do siebie.
Znudziło to wkońcu stryja radcę, który trzeciego wieczora po ślubie rzekł:
— Wiecie co, moi kochani, jedźcie wy jutro do Częstochowy...
Pan Filip zarumienił się, a Zosia, klasnąwszy w ręce, zawołała:
— Ach! jakże to dobrze!...
— Szkoda, że pan dobrodziej wcześniej o tem nie powiedział — wtrącił kasjer.
— Dlaczego? — zapytał stryj.
— Wystarałbym się o urlop i towarzyszyłbym państwu...
— Ja z nimi nie jadę, ale wprost udam się do Patykowa — odparł stryj.
— A ja właśnie pojechałbym. Szkoda!
Pan Filip szczerze wprawdzie kochał Piotra, z tem wszystkiem jednak uczuł pewien rodzaj ulgi, usłyszawszy jego utyskiwania.
— W każdym jednak razie spróbuję.
Możebyście państwo zaczekali na mnie do dwunastej jutro? — spytał kasjer.
— Lepiej niech wyjadą o ósmej, żeby za dnia stanęli — odezwał się stryj.
Słowa te jednak nie ostudziły żarliwości pana Piotra, który natychmiast pożegnał towarzystwo i obiecał być gotowym na ósmą.
Gdy Zosia wyszła do swego pokoju zająć się niezbędnemi przygotowaniami, stryj rzekł do Filipa:
— Czy ten pan Piotr zakochał się w twojej żonie, że was tak pilnuje?
— E... nie! On robi to przez życzliwość dla mnie.
— A niechże go djabli wezmą z taką życzliwością!... Tożeś po ślubie jeszcze chyba dziesięciu wyrazów nie miał czasu powiedzieć do swej żony. No, czy nie prawda?
— Istotnie! — odparł rozrzewniony Filip, całując stryja w ramię. — Szczęście, że już choć teraz sobie odszedł!...
— O czem panowie mówicie? — zapytała wchodząca Zosia.
— Mówimy — odparł radca — o tych natrętach, którzy młodym małżonkom nie pozwalają dwu wyrazów zamienić...
— Nieznośni są! — zawołała Zosia, całując stryja w rękę.
— Ja to pojmuję, choć już dwadzieścia lat jestem wdowcem. Młodzi małżonkowie, tacy szczególniej jak wy, muszą się przecie zapoznać, porozumieć, przyzwyczaić do siebie...
— Czy stryj zamknął lufcik w swoim pokoju? — spytała Zosia.
— Nie zamknąłem, ale bierz go licho!... Nigdy nie mogłem pojąć niedelikatności tych ludzi...
— Bo też nie każdy jest tak wyrozumiały jak pan radca! — przerwał Filip.
— Mój kochany! ja sam tych przyjemności zakosztowałem...
— Dlaczego stryj nie ubierze się w szlafrok? — zapytała Zosia. — Właśnie położyłam go na łóżku stryja...
— Nie mam dziś jakoś ochoty... — odparł stryj. — Pamiętam, kiedym się starał o nieboszczkę moją żonę, ona miała lat osiemnaście, a ja dwadzieścia pięć...
— Pan radca nie powinien z nami robić ceremonji — wtrącił lękliwie buchalter, siadając obok młodej swojej żony. — Szlafrok...
— Obejdę się dziś bez szlafroka! Otóż, kiedym się starał o nieboszczkę moją żonę.... Ale! ale!... dlaczego wy mówicie sobie jeszcze: panie i pani? Powiedzcie zaraz jedno drugiemu: ty i nazwijcie się po imieniu...
— Mój mężu... — wyszeptała zapłoniona Zosia.
— Moja... panno Zofjo!... — wybełkotał Filipek, czując, że go coś ściska za gardło.
— Mniejsza o to! — rzekł stryj — przyjdzie to samo z siebie!... Byłem także kiedyś bardzo nieśmiały, a moja żona dobrze mi już wymyślała, kiedym ja jej jeszcze mówił: pani!...
I poczciwy stryj począł opowiadać historją swoich konkurów i małżeństwa, tak długo i szeroko, że państwo młodzi, zapomniawszy o miłości, na dobre ziewać poczęli.
Wreszcie Filip wstał i pożegnał Zosię i stryja.
Radca odprowadził go do przedpokoju i szepnął:
— A możebyś chciał jeszcze z nami porozmawiać?
— O panie radco, tak już późno!... — zawołał buchalter drżącym głosem.
— Ależ proszę cię!... Przecież...
— Nigdy! nigdy!... — odparł buchalter, błagając Boga, aby stryj użył przemocy.
Ale dobrotliwy starzec zbyt szanował wolność ludzką, zamiast więc nalegać, rzekł:
— No, to dobranoc ci!
— Nad czem się panowie tak naradzają?
— Nie wiem... Pan radca... — zaczął Filip z miną człowieka, który pragnie być jak najskrupulatniej badanym.
— No, idź już, idź!... — zawołał stryj. — A nie zapomnij być jutro przed siódmą, bo kolej nie czeka.
Buchalter wyszedł, wtłaczając bardzo gwałtownie kapelusz na głowę. Był rozstrojony i (dziwna rzecz!) mocno żałował, że stryj jego żony nie ma despotycznego charakteru.


VII
O DROBNYCH PRZYKROŚCIACH, JAKIE TRAFIAJĄ SIĘ ZAKOCHANYM W PODRÓŻY.

Na drugi dzień o wpół do ósmej młoda para była już gotowa do drogi. Stryj radca pobłogosławił ich i pożegnał tak, jakby wyjeżdżali do Tasmanji, a przypomniawszy sobie, że go synowica nigdy nie opuszczała na cały tydzień blisko, rozpłakał się jak dziecię.
Dano znać, że zajechała dorożka; ponieważ zaś radca od niepamiętnych czasów o kwadrans na dziewiątą codzień pijał kawę i lękał się opóźnienia pod tym względem, młodzi więc sami udali się na kolej.
Kupiwszy bilety, wyszli na platformę, gdzie osób było jakoś niewiele. Okoliczność ta nasunęła genjalną myśl panu Filipowi, który wydobył dwudziestogroszowe cygaro i poczęstowawszy niem konduktora, rzekł:
— Jakoś niedużo pasażerów?
— Jak zwykle z rana — odparł konduktor.
— Mam chorą żonę, czy więc nie byłbyś pan łaskaw dać nam osobnego przedziału?
Uprzejmy konduktor wskazał przedział, udzielił podróżnym parę rad i poszedł dalej.
Umieściwszy się przy oknie naprzeciw żony, Filip, jakby natchniony świeżością letniego poranku, odezwał się.
— Pierwszy raz dopiero będę miał sposobność porozmawiać z panią.
— To prawda! — odparła Zosia, spuszczając oczy.
— Okoliczności... — ciągnął Filip — były dla mnie bardzo niełaskawe...
— Sądzę, że dla nas obojga...
„Anielska kobieta!“ — pomyślał buchalter, a potem zapytał głośno:
— Niech mi pani wybaczy zuchwalstwo, jeżeli spytam: czy może być, żeby pani dotychczas gniewała się na mnie?
— Ja?... — krzyknęła zdumiona Zosia.
— To jest... źle powiedziałem o gniewie, ponieważ pani czuła tylko lekki wstręt do mnie.
— Cóż znowu?...
— Więc dlaczego pani płakała w dzień ślubu?...
— Ależ... ani myślałam płakać.
W głowie buchaltera poczęły świtać niejakie wątpliwości tak co do obserwatorskiego talentu, jak i co do teorji pana Piotra. Myśl ta dodała mu jeszcze więcej energji, wziął więc za rękę swoją żonę i szepnął:
— O panno Zofjo!...
W tej chwili jednak zakołatano do drzwi wagonu, w których niebawem ukazał się tłusty i rumiany pasażer z wielką torbą w rękach.
— Tu niema miejsca! — zawołał przerażony buchalter.
— Hę... — spytał przybyły. — Myślę przecież, że jeszcze najmniej sześć osób pomieścićby tu można.
— Ale to jest przedział służbowy! — dodał Filip.
— Na przedziałach służbowych są tablice! — odparł tłuścioch i po chwili uplacował się w rogu przeciwnym, ocierając pot z czoła.
Pociąg ruszył, a buchalter rzucił piorunujące spojrzenie na nowego towarzysza, który nie mogąc wytrzymać potęgi jego wzroku, oparł się o poduszki i już w połowie drogi do Pruszkowa spał jak zabity.
Gdy wyminięto stacją, nikt do wagonu już nie siadał, a jegomość chrapał ciągle, pan Filip zaczął znowu rozmowę półgłosem:
— Los nas widocznie prześladuje — rzekł.
— Tym razem jeszcze niebardzo! — odparła Zosia, wskazując na śpiocha. — Wracając jednak do przerwanej rozmowy, skąd panu przyszła myśl o wstręcie?
— Ach! to wszystko są domysły mego przyjaciela Piotra.
— Nieznośny człowiek!...
Buchalter był zachwycony i postanowił usiąść obok Zosi. Zaledwie jednak uniósł się nieco na ławce, śpiący jegomość szeroko otworzył oczy, ziewnął i zapytał:
— Państwo zagranicę?
— Nie!... — odparł krótko Filip.
— W każdym razie będziemy mieli przyjemność jeszcze jakiś czas jechać razem.
— Zapewne.
— Bardzom kontent! Państwo, widzę, jesteście młodzi, a ja mam trochę wprawdzie lat, ale jestem wesoły i rozmowny, ubawimy się więc doskonale...
Pociąg dojeżdżał do Grodziska, a gdy zatrzymał się, młodzi małżonkowie wysiedli, pragnąc wejść do innego przedziału. Na platformie stał duży tłum, wśród którego Zosia dostrzegła parę osób znajomych. Buchalter zostawił żonę znajomym, a sam poszedł do bufetu na piwo, lecz wróciwszy stąd, z wielkiem przerażeniem Zosi nie znalazł, choć konduktorzy zamykali już wagony.
— Gdzie Zosia?... — zapytał jednej ze znajomych...
— Poszła szukać pana do bufetu...
Buchalter, przeciskając się przez tłum, wpadł do bufetu, a tymczasem na platformie ukazała się jego żona.
— Gdzie mój mąż? — zapytała znajomych.
— W tej chwili pobiegł cię szukać...
Po upływie kilkunastu sekund małżonkowie znaleźli się wprawdzie, ale pociąg ruszył...
Znajomi państwa Filipów bawili na letniem mieszkaniu. Byli to ludzie serdeczni i gościnni, w przypadku zaś młodych małżonków dostrzegli palec Opatrzności, której widocznem życzeniem było, aby podróżni zostali na obiedzie. Telegrafowano więc o zatrzymanie rzeczy w Częstochowie i zatrzymano w Grodzisku buchaltera z małżonką aż do popołudniowego pociągu.
Około piątej przyjaciele nasi znaleźli się znowu przed banhofem, obsypywani błogosławieństwami i życzeniami znajomych.
Dobry obiad z winem wlał wiele otuchy w serce nowożeńca, który, nadomiar szczęścia, między jadącymi konduktorami dostrzegł jakąś figurę znajomą.
— Jeżeli się nie mylę... pan Witold? — rzekł buchalter do konduktora.
— Ach!... pan Filip... — odpowiedział konduktor.
— Ile to już lat nie widzieliśmy się z kolegą! — mówił buchalter, całując w oba policzki kolegę, z którym byli obaj w pierwszej klasie.
— Jaką lokalną pamięć ma kolega! — dziwił się uszczęśliwiony konduktor, całując cztery razy Filipa. — Jakże się koledze powodzi?
— Jestem buchalterem głównym w Patykowie.
— Zapewne ożeniłeś się kolega?
— A właśnie...
— I duża też konsolacja?...
— Jeszcze niema... Ale jadę do Częstochowy z chorą żoną i chciałbym prosić kolegę o osobny przedział...
— Rozumiem!... Z największą chęcią... Proszę państwa tu!... — mówił poczciwy konduktor, sadowiąc kolegę i jego żonę w przedziale klasy pierwszej, choć bilety mieli do drugiej.
— Jaki to miły człowiek! — odezwała się Zosia, gdy pociąg ruszył.
— Poczciwy kolega!... — odparł Filip. — Dziwna rzecz, że o parę mil za Warszawą spotykamy tak sympatycznych ludzi.
— I nie widzimy już pana Piotra, który uwziął się, aby nas prześladować... — dodała Zosia.
— O droga panno Zofjo!... — szepnął buchalter, siadając przy żonie.
— Więc teraz wierzysz pan, że nie gniewałam się?...
W tej chwili (w czasie najszybszego biegu pociągu) ukazała się w otwartem oknie wagonu szafirowa czapeczka.
— Niechże mnie kolega przedstawi swojej pani! — rzekł poczciwy konduktor.
— To ty, kolego?... Bój się Boga, możesz się zabić... Moja żona Zofja, kolega Witold...
— Bardzo mi przyjemnie...
— Ja także jestem żonaty — i bardzo rad będę złożyć szanownemu koledze i jego małżonce wizytę w Patykowie.
— Z niecierpliwością oczekujemy! — odparł słabym głosem buchalter.
— Żona moja nawet chce mieszkać na wsi podczas lata — ciągnął konduktor — poradzę jej więc, aby wyjechała do Patykowa...
— O, to bardzo dobra myśl! — zawołał Filip, czując, że mu się robi niedobrze.
W taki to sposób poczciwy kolega, umieściwszy buchaltera i jego żonę w osobnym przedziale, bawił ich rozmową i swemi planami na przyszłość aż do Skierniewic. Tu doniósł im, że wszystkie wagony przepełnione jadącymi, i że musi się przedrzemać, ponieważ parę nocy nie spał. Państwo Filipowie okazali ze swej strony wielkie zmartwienie z powodu utraty tak wesołego towarzysza.
— No, teraz przynajmniej będziemy mieli spokój! — zawołał buchalter, gdy już drzwi wagonów zamknięto.
Lecz przeznaczenie chciało inaczej, w tej chwili bowiem zajechała przed stacją kareta, z której wyszedł jakiś chudy, wysoki jegomość z długiemi faworytami, w szkockiej czapce na głowie.
Po przybyciu nowego podróżnego wszczął się hałas, bieganina, otwieranie i zamykanie drzwiczek. Hałas ten od lokomotywy zbliżał się stopniowo ku wagonowi, zajmowanemu przez małżonków, którzy z przestrachem w otwartych drzwiach ujrzeli długie faworyty chudego pana.
Niebawem pan ów wkwaterował się do ich przedziału.
— A niechże was pioruny zapalą! — krzyknął prawie odchodzący od przytomności buchalter.
— Fe!... któż tak klnie nieprzyzwoicie? — zgromiła go Zosia.
Buchalter zarumienił się i przeprosił żonę, a podróżny tymczasem usiadł w kącie, wydobył notyskę i słownik i zagłębił się w czytaniu.
Gdy na jednej z następnych stacyj pan Filip wszedł do bufetu, ujrzał za sobą chudego podróżnika, który odezwał się łamaną francuzczyzną:
— Jestem John William Pimperlok, honorowy członek asenizacyjnego towarzystwa Carlton Fertilisery Company i wielu innych. Ciągnij pan!...
Z temi słowy podał mu dwa rogi chustki.
— A ja jestem Filip... buchalter, ale co to wszystko znaczy?
— To znaczy, że jeżeli pan wyciągniesz węzełek, w takim razie wyskoczysz z wagonu w czasie biegu, jeżeli nie wyciągniesz, to ja wyskoczę...
— A jeżeli wyciągnę i nie wyskoczę?
— W takim razie będę miał honor wyrzucić pana przez okno.
— Więc to amerykański pojedynek? — zawołał pan Filip.
— Tak! — odpowiedział spokojnie właściciel długich faworytów.
— I z jakiego powodu, mój panie?
— Gdym wsiadał do wagonu, wyraziłeś pan w swoim języku życzenie, aby nas wszystkich pioruny spaliły, na co zgodzić się nie mogę.
— To prawda, panie!... Uniosłem się, ponieważ nie lubię towarzystwa w podróży.
— A ja się obraziłem, ponieważ nie lubię, aby mnie przeklinano.
Buchalter złapał się za głowę.
— Łaskawy panie! — zawołał, czy niema innego sposobu załatwienia tej przykrej sprawy?
— Bardzo wątpię! — odparł Pimperlok — chyba, że pan odwołasz to, coś powiedział.
— Ależ odwołuję!... odwołuję!...
— Więc nie pragniesz pan, ażeby mnie i innych podróżnych piorun spalił?
— Nie pragnę, nie!... Panie, idźmy, bo już dzwonią.
— Ani konduktorów, ani maszynistów...
— Ani jednych, ani drugich! — odparł buchalter.
John William Pimperlok ukłonił się sztywnie i odparł:
— W takim razie, ponieważ pan lubisz samotność, wyniosę się do innego wagonu...
— O, panie!...
— Mogę także wynaleźć miejsce dla damy, która zdaje się panu również przeszkadzać...
— O, niech się pan nie fatyguje.
Po tej wymianie grzeczności, szlachetny Pimperlok zabrał swój parasol i zawiniątko i grzecznym ukłonem pożegnał młodych małżonków. Państwo Filipowie zaś, kłaniając mu się nawzajem, oparli się na krawędzi okna.
Nowa ta sytuacja, w której lewa ręka Zosi oparła się na prawem ramieniu Filipa, niesłychanie trafiła obojgu do gustu. Dlatego też choć już znikł Anglik, pasażerowie zajęli miejsca i pociąg ruszył, oni przecież ciągle stali, oparci o okno i ciągle spoglądali... sobie w oczy.
— O, jakżem szczęśliwy w tej chwili, panno Zofjo!... — szepnął buchalter.
— Jaki grzeczny ten Anglik — odparła Zosia.
— Siądźmy już, bo cug może pani zaszkodzić...
Jakoż cofnęli się od okna i odwróciwszy się w głąb wagonu... ujrzeli na drugim końcu ławki poważnego duchownego, który pobożnie czytał brewjarz.
— Którędy ksiądz dobrodziej wszedł tutaj? — spytał zdumiony Filip.
— A temi oto drugiemi drzwiami — odparł słodkim głosem szanowny kapłan. — Ale państwo, zajęci oglądaniem okolicy, nie zauważyliście tego...
Przez chwilę buchalter żałował, że nie przyjął amerykańskiego pojedynku, że nie wyciągnął węzełka i że nie wyskoczył z wagonu. Minęło to jednak i dusza jego, widocznie pod uroczym wpływem zachodzącego słońca poczęła się uspakajać.
Powoli i słońce zaszło, zamigotały gwiazdy i ukazał się księżyc. Pobożny kapłan zamknął brewjarz i począł spoglądać na niebo, buchalter usiadł przy żonie i oddał się wraz z nią tej samej przyjemności.
— Cudowna noc!... — mówił — czy pani nie zimno w ręce?
— Cokolwieczek... Ale jakie pan ma ręce gorące.
— Miły wiaterek!... Nigdy nie sądziłem, ażeby podróż koleją była tak przyjemna.
— Czy pan widzi tę gwiazdkę błękitną? — pytała Zosia.
— Która to?
— O ta!... Musi się pan lepiej przechylić...
— Aha... ta! — odparł buchalter. — Czem pani pomaduje włosy?
— Niczem.
— Dlaczegóż tak cudownie pachną?
— Może dlatego, że przed chwilą obtarłam sobie twarz wodą kolońską.
Pan Filip lewem okiem patrzył na błękitną gwiazdkę, prawem zaś obserwował czarną sylwetkę duchownego, który podniósł głowę ku niebu, wzdychał i modlił się, nie myśląc o marnościach świata.
W tej chwili rozległo się ciche klaśnięcie, niby delikatny pocałunek.
— O!... — szepnęła Zosia.
Wtem puk!... i wnętrze wagonu zalały potoki światła.
— Pożar!... — krzyknęła Zosia.
— Nie! To tylko konduktor zapalił lampę, ale państwo, zajęci oglądaniem okolicy, nie zauważyliście tego — odpowiedział łagodnym głosem świątobliwy kapłan.
Podróżni nasi bez żadnego przypadku, aczkolwiek bardzo zmęczeni, zajechali do Częstochowy.


VIII
TYLE SZCZĘŚCIA, CO CZŁEK PRZEŚNI!

— Dwa numerki dla państwa! — krzyczał gospodarz hotelu, nisko kłaniając się buchalterowi i jego żonie.
— Tylko obok siebie — dodał Filip.
— Dwa numery obok siebie — powtórzył gospodarz.
Stało się, jak żądano, i Zosia weszła do swego mieszkania. Buchalter zatrzymał się na progu, a zobaczywszy, że numer wygląda dość przyzwoicie, powiedział żonie dobranoc i poszedł do swojej celi.
Było już około północy, i Filip, wypaliwszy cygaro, pomyślał o spaniu. Przedtem jednak zapukał we drzwi boczne i zapytał:
— Czy pani już śpi?
— Ale gdzież tam! — odparła Zosia — nawet się jeszcze nie rozebrałam ze strachu...
— Cóż się tam stało?
— Coś hałasuje w szafie.
— Pewnie mysz.
— Prędzej szczur... Ach!...
Wykrzyknikowi temu towarzyszył jakiś łoskot. Przerażony Filip wpadł do pokoju swej małżonki i znalazł ją stojącą na krześle.
— Powiadam panu — zawołała — tu jest coś strasznego!... W tej chwili właśnie z szafy pod komodę wpadło jakieś zwierzę, większe od szczura...
Troskliwy mąż, wziąwszy świecę w jedną rękę, a złamany haczyk w drugą, przeszukał cały numer, ale okropnego zwierzęcia nie znalazł. Złożono więc naprędce małą radę wojenną, na której postanowiono siedzieć cicho aż do nowego hałasu.
Wskutek tej uchwały małżonkowie usiedli na kanapie, a buchalter rzekł:
— Pani bardzo zmęczona?
— Kiedyśmy dojeżdżali, bardzo mi się spać chciało, ale teraz nie wiem nawet, czybym potrafiła oczy zmrużyć!
— To tak jak i ja! — zauważył buchalter.
W tej chwili rozległ się znowu cichy szmer w pokoju. Szczur zjadał komodę.
— Słyszy pani?
— Ja się boję! — szepnęła Zosia, siadając bliżej męża, który się wprawdzie nie bał, lecz mimo to usiadł jeszcze bliżej.
— Nieznośny hotel! — mruknął Filip, czując z niewymowną pociechą w sercu, że główka przestraszonej żony dotyka jego ramienia.
Znowu rozległo się klaśnięcie, podobne do odległego trzasku z bata, lub do bliskiego — lecz przerwanego pocałunku.
— To już drugi raz, panie Filipie!
— Dopiero drugi...
— Słyszy pan, co ten szczur wyprawia?
— Wcale się na niego nie gniewam.
— O!... Ale ja się na pana rozgniewam, bo to już chyba za często.
— Dopiero dziesiąty raz...
— Albo dwudziesty...
Ostatniej tej uwadze Zosi zawtórował wielki hałas na podwórzu i krzyki:
— Ogień!... ogień!... stajnia się pali!...
— Uciekajcie państwo!... — wrzasnęła jakaś kobieta na korytarzu. — Hotel się pali...
W owej epoce Częstochowa nie posiadała jeszcze dzielnej straży ochotniczej ogniowej. Młodzi małżonkowie wiedzieli o tem, nie czekali więc na dalszy rozwój wypadków, lecz umknęli z hotelu, unosząc przy pomocy jakiegoś poczciwca swoje walizki i pudełka.
W pół godziny potem znaleźli wprawdzie przytułek, ale stracili dobry humor, tem bardziej, że musieli przepędzić noc jedno na fotelu, a drugie na krześle.
Dzień następny zeszedł im na nabożeństwie, oglądaniu cudownego miejsca i poszukiwaniu wygodniejszego lokalu. Jakoż udało im się, pod wieczór bowiem znaleźli w innym hotelu dwa bardzo wygodne pokoje z przedpokojem.
— No, przynajmniej dziś — mówił Filip do żony — będziemy mogli i odpocząć, i spokojnie porozmawiać. Od miesiąca, a szczególniej od tygodnia, jestem jak na wełnianym jarmarku.
— Kto wie, co się jeszcze zdarzyć może! — odparła Zosia.
— Sądzę, że przynajmniej ten hotel już się nie zapali...
— I to nie jest pewne.
Buchalter zamyślił się, a następnie siadając przy żonie, rzekł:
— Pojutrze musimy być w Patykowie, mamy więc zaledwie czterdzieści osiem godzin dla siebie. Siedząc nad księgami w kantorze, nieraz prosiłem Boga choć o jeden miesiąc wypoczynku, ale widzę, że na świecie o wypoczynek bardzo trudno...
— Teraz były wyjątkowe okoliczności, wesele nasze... — wtrąciła Zosia.
— To mnie właśnie gniewa najwięcej. Kiedym otrzymał obecną posadę i zostałem przez panią przyjęty...
W tem miejscu pocałował żonę w rękę.
— Otóż myślałem, że choć w ciągu tych paru tygodni będę mógł zapomnieć o codziennych kłopotach i oddychać tylko atmosferą miłości. O, gdybyś pani wiedziała, jakie rzewne mowy układałem na te chwile uroczyste!... Bo i ja przecież mam serce...
— Nie wątpiłam o tem.
— Mam serce — mówił buchalter — i mimo całą nieśmiałość potrafiłbym z narzeczoną i żoną porozmawiać nawet tak, jak najbardziej zakochany poeta... Ale widzę, że mi czasu zabrakło...
— Często jedna chwila mieści w sobie więcej szczęścia niż całe życie — odpowiedziała Zosia.
I miała słuszność, w tej bowiem chwili buchalter był zupełnie szczęśliwy; siedział obok ukochanej żony i czuł, że uścisk jej delikatnej ręki rozprasza wszelkie dotychczasowe niepokoje. Tłumione uczucia wypłynęły teraz jasnym potokiem: mówili o miłości, o przeszłych troskach i o szczęściu, które im przyszłość dać miała. Nigdy Filip nie był tak wymowny, nigdy nastrój ducha jego nie był tak szlachetny i podniosły jak teraz. Z drugiej znowu strony, nigdy głos Zosi nie wydawał mu się piękniejszym: dźwięczał w nim świegot ptaków, szum drzew, szmer strumieni, czuć było nieledwie zapach róż, jaśminów i wszystkich wonnych kwiatów, jakie posiada ziemia.
Cały ten obraz, cudowny utwór natchnienia, zbudzonego czystem uczuciem, jaśniał w duszy Filipa na tle niezamąconego spokoju jak słońce na pogodnem sklepieniu nieba. Żaden powiew namiętności nie mącił tej ciszy, jakiej serce ludzkie tak rzadko w ciągu życia doświadcza.
Nagle rozległy się na korytarzu rozmowy i stąpania. Buchalter drgnął i ocknął się; świadomość powróciła. Dzień już zaglądał w okna hotelu, a przy blasku jego pan Filip dostrzegł żonę głęboko śpiącą w jednym rogu kanapy, podczas gdy on sam leżał w drugim rogu i trzymał rękę Zosi.
Widocznie, zmęczeni podróżą, bezsennością i bieganiną, zasnęli oboje z wieczora, a piękne mowy Filipa, rzewne odpowiedzi Zosi, kwiaty, wonie i ten spokój nieziemski były tylko... snem!...
Z rana ukazał się w hotelu stryj radca, stęskniony za synowicą, i kasjer pan Piotr, stęskniony za swoim przyjacielem. Na drugi dzień państwo młodzi wraz z gośćmi wyjechali do Patykowa, buchalter zasiadł znowu nad księgami, i... w taki sposób zakończył się nektarowy miesiąc dwojga młodych kochanków.
Zaczął się wprawdzie miesiąc miodowy, ale ten nas już nie obchodzi.



BYWA I TAK NA ŚWIECIE!
I
PANI BURMISTRZOWA JEST NAPRZÓD ZACHWYCONA,
A NASTĘPNIE ROZGNIEWANA

— Och! jakżem się zmęczyła... Przepraszam, że pani sędzinie robię subjekcją tak rano, ale wracam z poczty i ze wzruszenia siły prawie utraciłam! Jakże zdrowie państwa?
Wszystko to wypowiedziała jednym tchem pani burmistrzowa Trajkotnicka, rozsiadając się najwygodniej na fotelu pani podsędkowej.
— Mąż trochę na głowę chory, a Jadzia kaszle, ale zresztą mamy się dobrze. Cóż za szczęście spotkało panią tak rano? — spytała zkolei podsędkowa.
— Rano?... Prawda, że pani sędzina przybyła do nas z wielkiego świata...
— Istotnie, że u nas w Radomiu wszyscy wstają około dziewiątej... Ale cóż się pani trafiło, bo bardzo jestem ciekawa?
— Ach! pani sędzino... szczęście!... Nie wiem, czy potrafię opowiedzieć... Czy pani sędzina pozwoli, ażebym zdjęła kapelusz?
— Bardzo proszę! Ciekawam też...
— Choć bo na wizyty jeszcze nie pora, lecz mimowoli składam wizytę o jedynastej. Pani sędzina śmieje się pewno ze mnie w duchu, bo wszyscy z wielkiego świata...
— Tak, u nas w Radomiu składaliśmy wizyty między pierwszą i drugą. Mężczyźni we frakach, damy w jedwabnych sukniach... Ale umieram z niecierpliwości dowiedzenia się...
— Właśnie chcę o tem mówić — przerwała burmistrzowa. — Pani sędzina wie... Ach! jak gorąco... Pani sędzina wie, że byłyśmy tydzień temu z Manią na balu w Kozienicach...
— Aaa... w Kozienicach?
— Bardzo dystyngowane towarzystwo: sami obywatele i urzędnicy... Otóż, wracając z balu... Ja miałam suknią lila, a Mania białą, ale to tak mi tylko przyszło na myśl... Otóż, wracając z balu — deszcz nas zaskoczył w drodze...
— Były panie przez deszcz spotkane — poprawiła sędzina.
— Spotkałyśmy się z deszczem, chciałam powiedzieć. Więc mówię do furmana: staniesz błaźnie, choćby przed najlichszą karczemką, bo nam suknie zamokną! No i stanął...
— Musiał tam być ogromny zaduch? — spytała sędzina.
— Nam to nie szkodziło, bośmy były obie z Manią doskonale wyperfumowane, a prostota do tego przywykła. Więc kiedyśmy stanęły... Ale może ja pani sędzinie czas zabieram?
— O nie! bardzo proszę... — odparła sędzina z dobrotliwym grymasem.
— Więc kiedyśmy stanęły, noc już była, a Żyd arendarz mówi: „Jasne panie zapewne przenocują?...“
— Ci arendarze strasznie lubią pochlebiać! — zauważyła sędzina, patrząc na fałdy sukni.
— O nas wiedział, kto jesteśmy...
— Aaa! — ziewnęła sędzina, spoglądając tym razem na portret swego męża, podsędka.
— Naturalnie — ciągnęła burmistrzowa — nie mogłyśmy się położyć na żydowskich betach, tylko usiadłyśmy na jakiejś ławce i ja zasnęłam...
Kiedym zasnęła... śni mi się... numer 3333. Budzę się, a Mania mówi: „Co się mamie śniło, to się sprawdzi, bo to na nowem mieszkaniu!“ A ja jej na to: Dajże pokój z nowem mieszkaniem, przecież to karczma! Ale zaraz przypomniałem sobie numer i kazałam konie zaprzęgać.
— Rozumiem! — zawołała sędzina — ten numer wygrał...
— Wygrał? — zapytała burmistrzowa, zrywając się z fotelu.
— Ja nie wiem...
— Ach!... myślałam, że już pani ma wiadomość... Jakże mi serce bije!
— Może kazać pani podać wody kolońskiej?... Józia! Józia!...
— Niech się pani sędzina nie fatyguje! — błagała burmistrzowa.
— Owszem... Ale nie lubię, jeśli nie mam pod ręką mojej panny służącej. Józia! Józia!...
— Poszła świnie karmić!... — odpowiedział z za okna parobek, poprawiający rozwalony płot ogródka.
— Głupiś! — odparła pani sędzina, oblewając się pąsem i konwulsyjnie zaciskając rękę, a potem dodała: — Więc cóż się stało z tym numerem?
— Ordynaryjni są ci prości ludzie!... — rzekła burmistrzowa, ukrywając wielkie ukontentowanie pod maską zgorszenia. — Pani sędzina ma także i nierogaciznę?
— To mój mąż się uparł, żeby trzymać około domu jakiś niezwykły gatunek, ale ja nigdy w tem nie gustowałam... Jakże z numerem?
— Po powrocie do domu, obeszłam, mówię pani sędzinie, całe miasto, ale numeru 3333 nie znalazłam. Zdesperowana, piszę do Warszawy do mego kuzyna Tabaczyńskiego, który jest urzędnikiem w Komisji Sprawiedliwości...
— Jakim urzędnikiem? -— zapytała ciekawie sędzina.
— Jakimś... naczelnikiem! — odparła nieco zmieszana burmistrzowa.
— Czy nie Andrzej?...
— Andrzej! Andrzej!... — zawołała burmistrzowa, lecz opamiętawszy się, pokraśniała jeszcze bardziej.
— Andrzej Tabaczyński — szepnęła słodkim głosem pani sędzina — był woźnym u mego męża i przed dwoma laty przeniósł się do Warszawy, do Komisji Sprawiedliwości. Ale to pewno nie ten sam?
— Przysięgam pani sędzinie, że w mojej familji nikt nie śmiałby być woźnym...
— Tak, to tylko podobieństwo nazwisk. Mój mąż mówił mi też, że znał jakiegoś Eustachego Trajkotnickiego, rzeźnika w Warszawie — dodała znowu nieubłagana sędzina.
Burmistrzowa kręciła się jak na szpilkach.
— Ależ upewniam panią sędzinę...
— Ja wiem! — odparła sędzina — że to być nie może, choć pan Ludwik, wychowaniec państwa, często o nim wspomina...
— On?... nasz wychowaniec?... Cha! cha! cha!... — roześmiała się spazmatycznie burmistrzowa. — To przecież sierota, jakiś podrzutek, któregośmy z litości przygarnęli do siebie... Ale dobrze mój mąż mówi, że najlepiej nie podnosić sierot z pod płota!... O Boże! co za niewdzięczność!...
Widząc tak wielką rozpacz swej nieprzyjaciółki, sędzina ulitowała się nad nią i zapytała znowu o historją numeru. Burmistrzowa zaś, uspokoiwszy się nieco, mówiła dalej:
— Szczęściem, nasz krewny...
— Ten pan Tabaczyński?...
— Ten urzędnik z Komisji Sprawiedliwości.
— Ten pan Andrzej? — spytała znowu sędzina.
— Tak, ten naczelnik — odpowiedziała burmistrzowa — otóż ten naczelnik z Komisji Sprawiedliwości, a nasz krewny, znalazł wreszcie w jakimś kantorze numer 3333, ale tylko pół losu!... Zapłacił trzydzieści jeden rubli i dziś właśnie przysłał nam go pocztą...
— I pani go teraz odebrała?
— W tej chwili...
— I pani jest pewna, że ten numer wygra?
— Pewna? — spytała burmistrzowa. — Jestem pewniejsza, że wygramy, niż że teraz jest dzień!...
— Na czemże się to opiera?
— Na tysiącach przepowiedni... Od owego snu w karczmie, spotykam same trójki. Jechałyśmy naprzykład z Kozienic trzema końmi...
— Widziałam tylko dwa — przerwała sędzina.
— Tak, ale jedna klacz... Pani pojmuje?
— Aha!
— W portmonetce miałam trzy grosze... naturalnie drobnemi... Karczma miała trzy izby... Ale najważniejsze jest to, co mi się dziś na poczcie trafiło...
— Znowu? Ciekawam bardzo!
— Pani zna pana Łapandrowicza z Łapandrowic?
— Przystojny, tylko podobno zadłużony.
— Otóż on był na poczcie i przeczuwając moje szczęście, ukłonił się jak... anioł!...
— Pani prezydentowa zapomina o mężu! — zauważyła sędzina.
— Dlaczego? przecież mam córkę...
— Więc pani sądzi, że pan Łapandrowicz ożeniłby się z panną Marją?
— A dlaczegożby nie?
— Dlatego, że o ile wiem, myśli o kim innym...
— Czy kto inny będzie miał dwieście tysięcy posagu, jak moja Mania? — spytała obrażona burmistrzowa.
— Moja Jadzia ma dobre wychowanie — odparła wyniośle sędzina, powstając.
— O, bardzo proszę!... Moja Mania skończyła pensją...
— Dwuklasową!
— Mniejsza o to. Za kilka dni, nie tacy, jak Łapandrowicz, starać się o nią będą. Żegnam panią sędzinę.
I z temi słowy burmistrzowa opuściła dom sędziny krokiem bardzo majestatycznym, unosząc kapelusz w rękach.



II.
DOLA WYCHOWAŃCA.

Po powrocie do domu, pierwszą czynnością pani burmistrzowej było uściskać córkę Marją, która skończyła pensją, a potem napaść bardzo energicznie na męża.
— Proszę cię, Franiu — rzekła — ażebyś natychmiast wysłał Joska po sprawunki.
— Po jakie? — spytał burmistrz.
— Po dwie sztuki weby, dla mnie i dla Mani, po atłas na salopę, po wino i po tort...
— Chryste elejson! z przeproszeniem. Tort na takie złe drogi?... ależ z niego chyba wióry przyjadą...
— Mnie nic do tego. Za parę dni muszę mieć tort, wino, webę i atłas...
Burmistrz upadł na krzesło i objął głowę rękoma.
— Leonciu! — zawołał — tyś chyba zmysły straciła, z przeproszeniem?
— Co to znaczy, maman? — spytała niemniej zdziwiona Mania.
— Ale... Co to znaczy?... Ona dobrze mówi, z przeproszeniem, ta dziewczyna. Co to znaczy? — powtarzał mąż.
— To znaczy, że numer 3333...
— Wygrał? — spytali ojciec i córka jednogłośnie.
— Jest w mojej kieszeni! — odparła triumfująco pani domu. — Dwakroć pewne...
— Pewne?... — spytał niedowierzająco burmistrz.
— Kiedymama mówi, że pewne, to tak być musi — wtrąciła Mania.
— Widzisz, Mania ci mówi, że pewne! — dodała burmistrzowa.
— Ha!... kiedy obie tak mówicie...
— Więc poszlesz po tort?
— Po tort!... Drzazgi, powiadam ci, z niego przywiozą... — ostrzegał mąż.
— A ty od czego masz głowę na karku, od czego jesteś burmistrzem, pocom ja za ciebie poszła, pocoś się żenił? — wołała jednym tchem pani.
— Cicho już, cicho! — jęknął burmistrz. — Ludwik!... Ludwik! ty niedołęgo!... chodź mi tu, z przeproszeniem, zaraz.
Ludwik był owym nieszczęsnym wychowańcem państwa burmistrzostwa, który tak niefortunnie przyznał się do pokrewieństwa ze zwykłym rzeźnikiem Trajkotnickim.
Wezwany wszedł z głową najeżoną, w odzieży lichej, z oczyma spuszczonemi ku podłodze.
— Pojedziesz mi do miasta... — zaczął burmistrz.
— Ach, ty plotkarzu, ty żądło żmii, ty darmozjadzie! — wołała burmistrzowa.
— Mameczko, za co go mama tak łaje?... — pytała panna Marja.
— Żono!... niechże tylko jedno z nas mówi — upominał mąż.
— Poco on plotki po mieście roznosi, poco mówi o tym przeklętym rzeźniku, twoim niby to stryjecznym bracie?...
— Pojedziesz do miasta i przywieziesz, z przeproszeniem, tort...
— Dziś, przez tego gamonia, skompromitowała mnie dwa razy jędza sędzina! — wołała burmistrzowa.
— Przywieziesz tort na własnych kolanach, w okrągłem pudełku, z przeproszeniem — mówił burmistrz.
— Dość tego! — krzyknęła pani. — Dziś kiedy mamy majątek, trzeba wypędzić próżniaka, który nas tylko kompromituje...
— Nie zapomnij, w okrągłem, od Goldwassera...
— Jeszcze ludzie gotowi posądzić, że tego drągala trzymamy w rezerwie dla naszej Mani...
— Mamo!... mameczko!... — błagała córka.
— Tort duży, z aniołem na wierzchu i... kosz wina. Jedź natychmiast.
Ludwik stał odurzony; zebrawszy wreszcie myśli, spytał burmistrza.
— A pieniądze?
— Na co?
— Na wino, na tort i... na drogę.
— Wino weźmiesz na kredyt od Lejbusia i poprosisz go, ażeby ci dał na tort...
— A droga?...
— Cóż ty, leniu, nie bierzesz pensji, z łaski mego męża, żebyś w jego interesie nie mógł pojechać? — spytała z najwyższem oburzeniem burmistrzowa.
— Burkę sobie kupiłem — odparł nieśmiało chłopak.
— Słyszeliście go, jaki mi elegant?... Burkę kupił!... A tobie naco burka?... Może się w konkury wybierasz?... Zośka od doktora i bez burki wyjdzie za ciebie.
— Ja tam nie myślę o Zośce...
— Więc o kim?... Może o hrabiance, o księżniczce, o królewnie... może o naszej Mani?...
Chłopak zaczerwienił się, a Mania rzekła:
— Niech mu mama da pokój! Chodź, Ludwisiu, dam ci na sprawunki.
I wyprowadziła go do swego pokoju, mówiąc:
— Pożyczę ci rubla na drogę, to mi zwrócisz potem...
Gdy szukała pieniędzy w stoliku, Ludwik szepnął:
— Jak mi tu źle... coraz gorzej!...
— Bądź cierpliwy!... Trzeba znosić, bo i co zresztą zrobisz?
— Co?... Chciał mnie wziąć jeometra na pomocnika i obiecał na początek dwieście rubli. Radzili mi też, żebym został pisarzem, gdzie przy budowie kolei... A wreszcie choćbym i do wojska poszedł, gorzej mi już nie będzie!
— Do wojska? — spytała Mania. — Masz widzę dobre serce... wszystkichbyś porzucił?
— Co mi z mojego serca! — odparł chłopak. — Siedzę tu jak pies na łańcuchu, dlatego, żeby czasem od Mani dobre słowo usłyszeć... Ale co z tego będzie wkońcu?... Bóg wie!
— Naturalnie, że Bóg tylko wie, a tymczasem jedź do miasta. O tym jeometrze pogadamy później, bo jużci musisz raz przyzwoite miejsce dostać!
Podała mu rękę, którą on kilkakrotnie ucałował i wyszedł.


III.
PANI BURMISTRZOWA JUŻ WYGRAŁA NA LOTERJI.

Na drugi dzień rano, dom pani burmistrzowej i jej męża trząsł się z oburzenia. Mania w kącie płakała, pani burmistrzowa napełniała powietrze złorzeczeniami i pogróżkami, a biedny burmistrz, ubrany w największy swój mundur, musiał się temu wszystkiemu przysłuchiwać.
Powodem chryi był mały, welinowy bilecik, nadesłany przez panią podsędkowę, następującej formy i treści:

Łaskawa Pani!
Z powodu ciągłej stagnacji między naszemi domami, jako też intryg względem Wielmożnego Łapandrowicza, przyjaciela nam bliskiego, tudzież, że tak powiem, wieści z Pani strony rozsiewanych po mieście, stosunki życzliwości i wizyt między nami utrzymane być nie mogą.
Cecylja z Dyrdymalskich Bigosowicz,
małżonka Podsędka i kawalera orderów.

Pani burmistrzowa co kilka minut odczytywała bilecik z taką napisany godnością i w końcu tej bolesnej lektury wykrzykiwała:
— Co ona sobie myśli?... ta lafirynda!... ta... Dyrdymalska z domu?
— Leonciu, uspokój się! — wtrącił nieśmiało burmistrz — widocznie oszalała baba, z przeproszeniem, jak cię poważam!
— Więc jeżeli oszalała, dlaczego jej do bonifratrów nie wsadzą, kaftana nie włożą, dlaczego listy, do osób mających stanowiska, pisać pozwalają?... Powinieneś natychmiast zdać raport do powiatu, do rady lekarskiej.
— Kiedy, jak Boga kocham, nie mogę! — odpowiedział zawojowany małżonek.
Wśród krzyków i wymysłów pani a usprawiedliwiań pana, upłynęły godziny dziesiąta i jedynasta... O wpół do dwunastej usłyszano pocztową trąbkę i przed gmachem magistratu ukazał się pocztyljon w biedce.
Zatrzymawszy konia, który wnet zasnął, pocztyljon zlazł z biedy, przekonał się, o ile jego nogi zdolne są do pełnienia zwykłych obywatelskich czynności, i wszedł do mieszkania pana burmistrza.
Tu, w salonie głównym, zebrała się cała rodzina szanownego naczelnika miasta wraz z kasjerem, aptekarzem i kilkoma bardziej zaufanymi Żydkami, którym pani podniesionym głosem opowiadała o niegodziwości sędzinej, dając do zrozumienia, że gdyby nie prośby jej, pani burmistrzowej, to już jej mąż, pan burmistrz, zgubiłby podsędka z żoną wobec władzy i ciupasem na miejsce urodzenia odesłał.
Pan kasjer, jedząc chleb ze świeżą trybulką a starem masłem, potakiwał burmistrzowej, Mania myślała o czem innem, Żydki kiwali brodami, spoglądając na burmistrza, a burmistrz starał się udawać głupiego, z czem było mu bardzo do twarzy.
W takiej właśnie chwili ukazał się na progu pocztyljon, mówiąc:
Śtafeta do wielmożnych państwa... Niech będzie pochwalony!...
Burmistrz skamieniał, obecni spojrzeli po sobie niespokojnie, a burmistrzowa rzuciła się na pocztyljona i wydarła mu depeszę, wołając:
Telegraf... z Warszawy!... Boże!... Boże!... ja Ci teraz dziękuję, żeś moich próśb wysłuchał!...
— Więc wygraliśmy? — spytała Mania.
— Dwakroć sto tysięcy z czemś... O święty Antoni!... Mężu! daj pocztyljonowi pół rubla.
— Widocznie wygraliśmy — wybąknął drżącym głosem burmistrz. — Kochany kasjerze! daj też, z przeproszeniem, pocztyljonowi pół rubla...
— Co za szczęście! — zawołał kasjer. — Winszuję państwu prezydentostwu szczęścia, zdrowia, wszelkiej... to jest, winszuję wygranej!... Mordku, niech-no Mordko da pocztyljonowi pół rubla, bo ja nie mam drobnych.
— Winszujemy jaśnie państwom takiego losu... i żeby jasna panna Marja ożeniła się prędko... Josek! zapłać ty pocztyljonowi za wielmożnego pana prezydenta... I żeby jaśnie pan prezydent był jeszcze z gubernatorem, a przynajmniej z naczelnikiem powiatu!... — winszował Mordko.
Josek dał pocztyljonowi parę kopiejek, a tymczasem burmistrz rzekł do żony:
— Rozpieczętujże, Leonciu, telegraf... Ile też wygraliśmy, proszę?
Teraz cała postać pani burmistrzowej zmieniła się. Z rozgniewanej stała się majestatyczną, — rękę z depeszą położyła na piersi, oczy wzniosła ku niebu i z namaszczeniem rzekła:
— Franiu i Maniu! Kiedym odebrała bilet z Warszawy, zrobiłam ślub, że nie przeczytam sztafety z wiadomością o wygranej, aż po nabożeństwie. Musimy więc czekać do jutra, do dziewiątej rano...
— A to dlaczego?... Co na to, to już, z przeproszeniem, nie pozwolę! — krzyknął mąż, którego paliła ciekawość.
— Co?... ty nie pozwolisz, safanduło? — spytała pogardliwie pani, chowając depeszę do kieszeni. — Czy myślisz, że bilet był na twoje imię wykupiony?...
— To przecież wszystko jedno... jesteśmy małżonkami, z przeproszeniem — szepnął burmistrz.
— Dziś już i nie tak bardzo nawet jesteśmy małżonkami!... — odparła pani.
Otrzymawszy taki cios w ambicją, skompromitowany burmistrz zapiął swój wielki mundur na wszystkie guziki i umilkł jak trusia.
Kasjer tymczasem i Żydkowie wybiegli na miasto, aby ogłosić wszem wobec i każdemu zosobna o wielkiej wygranej państwa Trajkotnickich.


IV.
RODZINA BURMISTRZÓW TRIUMFUJE.

Gdyby istnienie świata zależało od tego, czy państwo prezydentostwo zjedzą, lub nie zjedzą obiad ze smakiem w dniu odebrania tak pomyślnych dla nich wiadomości, — świat, na nim ludzie, a między nimi i mizerny autor niniejszego, zginęliby już oddawna. Szczęściem naturalny bieg rzeczy nie zależy od większego lub mniejszego apetytu burmistrzów i dlatego, choć cały obiad zeszedł w ich domu ze stołu nietkniętym, wszystko zresztą pozostało bez zmiany.
Wieść obiegła tymczasem wszystkie zakątki miasta. Tłumy Żydków oblegały mieszkanie burmistrza, goście winszujący roili się jak muchy około miodu, a miejscowy Rotszyld wysłał biedką swego kurjera do stacji telegraficznej, w celu przekonania się o wysokości wygranej.
Już złożyli państwu burmistrzom wizytę: niepocieszony wdowiec rejent z czterema pełnoletniemi córkami, pisarz sądu, stary kawaler, poczmajster z poczmajstrową, doktór z doktorową — gdy o drugiej przybył najmniej spodziewany transport.
— Patrz-no Berek — mówił prezydent do jednego ze swych licznych bankierów — zdaje mi się, że to, z przeproszeniem, sędzia z żoną?...
— Jużci, że tak.
— I zdaje mi się, że do nas?
— Niby tak.
— Leonciu! czy słyszysz?...
Burmistrzowa nie miała czasu odpowiedzieć, drzwi bowiem otworzyły się i sędziostwo weszli.
Burmistrz struchlał, myśląc o awanturze, lecz jakież było jego zdziwienie, gdy burmistrzowa z gracją zbliżyła się do sędziny i uściskawszy ją, rzekła:
— Bardzo mi przyjemnie, że mogę panią sędzinę w moim domu powitać!
— Ehe... i mnie... i mnie... że mogę w naszym, z przeproszeniem, domu... — bełkotał burmistrz.
— Słyszałem — wtrącił sędzia — o jakowychś nieporozumieniach i skłoniłem żonę, ażeby pierwszy krok zrobiła.
— O panie sędzio! — zawołała burmistrzowa.
— O panie prezydencie! — szepnęła sędzina.
— Co się zaś tyczy pana Łapandrowicza — rzekła burmistrzowa ze słodziutkim uśmiechem — tego już możemy państwu ustąpić...
— Ależ Boże uchowaj! niech służy pannie Marji... — odparła sędzina.
— Moja Mania znajdzie innego — przerwała oschle burmistrzowa. — Ma dwakroć posagu.
— Pan prezydent dobrodziej uważa, jakie jest gorąco? — spytał sędzia.
— Szkaradne, nieznośne!...
— Zdaje się jednak, że chłodny wiatr wiać zaczyna? — odezwała się sędzina.
— Dosyć, z przeproszeniem, chłodny... bardzo nawet chłodny! — odparł burmistrz.
— Wkrótce wyjedziemy do Warszawy — mówiła burmistrzowa do sędziny — a bardzo tego żałuję!
— Dlaczego?.. przecież to wielki świat...
— Tak, ale nie będziemy już mogli przyjmować wizyt państwa, ani ich oddawać — z jaszczurczem spojrzeniem odpowiedziała burmistrzowa.
— Mąż mój życzył sobie koniecznie, ażeby państwu powinszować... — szepnęła sędzina. — Wielka to pociecha dla państwa...
— O tak, pani! — westchnęła burmistrzowa — już nas teraz nie dosięgnie ani złość, ani szykana ludzka...
— Mężu, możebyśmy już wyszli?... Nie zabierajmy państwu czasu! — odezwała się błagalnym głosem sędzina.
— O, my czas mamy! Właśnie cały dzień dzisiejszy przeznaczyliśmy na odbieranie powinszowań od osób łaskawych... — odparła burmistrzowa, uśmiechając się pogardliwie.
Zatrajkotała żydowska bryka, z której wysiadł biedny Ludwik, obciążony tortem wielkim, jak przednie koło wozu. Korzystając z okoliczności, sędzina powstała, a sędzia, zbliżywszy się do burmistrza, szepnął:
— Jeżeliby jakie kwestje prawne wynikły, to rekomenduję panu mego krewniaka Dyrdymalskiego, adwokata...
— Może państwo nasz tort zechcą zobaczyć? — spytała burmistrzowa. -— Bardzo proszę... bez żadnych ceremonij, tak, jakbyśmy dwustu tysięcy nie wygrali!
Znękana sędzina pożegnała się w milczeniu, błagając Boga, aby jej dnia zemsty dożyć pozwolił.
— No! — zawołała burmistrzowa do wchodzącego z tortem Ludwika — ciesz się! Wygraliśmy dwieście tysięcy...
Ludwik o mało, że tortu na ziemię nie upuścił.
— Musisz być kontent? — spytała złośliwa burmistrzowa. — Będziesz już wolny jak ptak, bo my wyjeżdżamy!... Nikt ci nie będzie prawić morałów, zachęcać do pracy, wyrzucać plotkarstwa... A może znajdziesz gdzie robotę korzystniejszą, może ci dadzą lepszą pensją... może się z jaką obywatelską córką ożenisz?...
Ludwikowi łzy zakręciły się w oczach; poczerwieniał i wyszedł do swojej stancyjki, tłumiąc łkania. Z jakiego jednak powodu, dobrze nie wiedział.
Gdy żona zajmowała się tortem i Ludwikiem, mąż obrabiał Mordkę:
— Uważasz, Mordko — mówił — potrzebuję natychmiast pięćset rubli... Za tydzień oddam pięćset pięćdziesiąt, z przeproszeniem, po pańsku.
— Skąd jaśnie pan prezydent wie, że to wielki los?
— Jakto skąd?... Ze sztafety przecież.
— Kiedy jaśnie państwo jeszcze tego nie czytali, a zresztą, ciągnienie się nie skończyło i tabelka dopiero za jaki miesiąc wyjdzie.
— No! jak nie chcesz, to znajdę sobie innego bankiera! — zawołał burmistrz.
— Poco innego?... Czy inny dla jaśnie pana będzie lepszy?... Niech jaśnie pan choć do jutra zaczeka, bo przecie pięćset rubli nie można wypluć, ani z rękawa wytrząść.
— Do jutra, dobrze, ale jak się spóźnisz...
— Ny! ny! — odparł Mordko tonem, który dla jednych mógł się wydać pokornym, dla innych drwiącym.
Tymczasem do izdebki Ludwika weszła Mania, którą przywitał wykrzyknikiem:
— Już mnie wypędzili!
— Oho! czy tak? — zapytała. — Odrobi się to!... Zresztą rodzice nie zostawią cię bez grosza i zawsze dadzą jakieś parę tysięcy na zapomogę.
— Co mi po tem, kiedy Mania wyjedzie, a może nawet pójdzie za Łapandrowicza...
— A niechże mnie Bóg zachowa!... Gdybym nawet posagu nie miała, to jeszczebym za takiego półgłówka nie wyszła...
Ludwik otworzył usta ze zdziwienia.
— Jakto, więcby Mania nawet za Łapandrowicza nie poszła?... Przecież to obywatel... Pan...
— Nie mówmy już o tem — przerwała.
— Dlaczego nie mamy mówić? Nie wiedziałem, że Mania taka dumna, że dla Mani nawet Łapandrowicz nic nie znaczy.
— Więc chciałbyś, ażeby się ze mną ożenił?
— Co mam chcieć?... Myślę tylko...
— Co myślisz?
— Eh! już nic!... Zmarnowałem tu dużo czasu, naponiewierałem się, najadłem wstydu — a wszystko dlatego, ażeby mnie dziś jak psa wypędzali.
— Powiadam ci, że dostaniesz od rodziców kilka tysięcy.
— Nie chcę waszych tysięcy, nic już nie chcę... Głupi byłem, żem sobie, Bóg wie czem, głowę zaprzątał!
— Czemże?... powiedz! — spytała Mania natarczywie.
— Teraz już powiem. Myślałem, że za moją pracę, choć Mania mnie polubi, że... że wyjdzie za mnie! Ale Mania taka sama jak i rodzice.
— A któż cię zapewnia, żebym za ciebie nie wyszła?
— Teraz? — wykrzyknął Ludwik.
Panna zawahała się i, po chwili namysłu, rzekła:
— Wiesz co, Ludwisiu, że mnie cię żal, ale sam powiedz, czy mogę teraz wyjść za ciebie?... Ale... wiesz co?... Ja zaczekam, a ty weź bilet na loterją. Pan Bóg naszych modlitw wysłuchał, to i twoich wysłucha i da ci pieniądze.
Ludwik machnął ręką i usiadł na krześle, odwracając się tyłem do panny. Mania chwilę popatrzyła na niego, lecz nie doczekawszy się już ani wyrazu, wyszła.


V.
LUDWIK WYPĘDZONY.

Nikt nas nie posądzi o przesadę, jeżeli powiemy, że rodzina państwa Trajkotnickich w ciągu nocy nietylko oka nie zmrużyła, ale nawet się nie kładła. Przy świetle lamp naftowych, przy winie i torcie, siedzieli burmistrzowie z najzaufańszymi przyjaciółmi: kasjerem i aptekarzem, układając plany na przyszłość, błogosławiąc loterją, albo dziwiąc się przeczuciom pani burmistrzowej. W szczupłem tem, lecz dobranem kółku wyszła ona do pewnego stopnia na prorokinią: mąż pytał ją, dokąd wyjadą, kasjer — czy zostanie burmistrzem, a aptekarz — z jakich substancyj składają się amerykańskie krople od bólu zębów.
Pani burmistrzowa była w tęczowym humorze, lecz choć rad i przepowiedni udzielała wszystkim, telegramu jednak rozpieczętować nie chciała, a nawet nie śmiała. W jej oczach, otworzenie koperty przed nabożeństwem byłoby złamaniem ślubu, świętokradztwem...
Około drugiej po północy, gdy już nawet samowar zagasł, a połowa butelek stała pustych, wezwano do towarzystwa Ludwika. Wszedł chmurny, z oczyma błyszczącemi i nie usiadł, tylko stanął obok krzesła.
— Ludwisiu! — zaczął burmistrz, którego nos co godzinę robił się podobniejszy do krwawnika. — Ludwisiu! chcemy ci zostawić, z przeproszeniem, pamiątkę...
— Nieprawda! bo to ja mu chcę zostawić pamiątkę — przerwała burmistrzowa. — Muszę ci też powiedzieć, mój Ludwiku, żeś nie był ani tak bardzo złym, ani tak bardzo głupim, jak ci się zdawało...
— Jak nam się zdawało — wtrącił burmistrz.
— Szkoda tylko, żeś za dużo robił plotek i kompromitowałeś nas — ciągnęła pani.
— Ja? — zawołał Ludwik — a to jakim sposobem?...
— Takim, żeś niepotrzebnie wspominał o tym rzeźniku Trajkotnickim...
— Przecież to był mój stryj i dobry człowiek...
— Rzeźnik nie może być dobrym człowiekiem — zauważył aptekarz.
— No, mniejsza o to — przerwała burmistrzowa. — Co było, to było, dość, że ja do ciebie już dziś pretensyj nie mam, i na pamiątkę zostawię ci... sto rubli...
— Sto pięćdziesiąt — szepnęła Mania.
— Co? No, to sto dwadzieścia pięć — ciągnęła burmistrzowa — i garderobę po mężu...
— Nie chcę nic — odparł Ludwik.
— Ambitny! — zauważył aptekarz.
— Przecież kochałeś nas... służyłeś nam... — wtrącił burmistrz. — Należy ci się od nas trochę, z przeproszeniem, wdzięczności.
— Służyłem, to prawda! robiłem jak wół... ale... nie dla was...
— Tylko dla kogo? — krzyknęła burmistrzowa.
— Już ja wiem dla kogo! — szepnął Ludwik.
Mania zasłoniła twarz rękoma, aptekarz i kasjer spojrzeli po sobie i uśmiechnęli się, burmistrz zakręcił się tak na krześle, jakgdyby chciał wleźć pod stół, a zsiniała z gniewu burmistrzowa, podniósłszy rękę, wrzasnęła:
— Za drzwi, ty... znajdo!...
Ludwik spojrzał smutnie na Manię i cofnął się.
— Zostań! — krzyknęła Mania, nie panując prawie nad sobą.
— Powiadam ci, idź za drzwi i ją ze sobą weź... jeżeli znajdziesz dach nad głowę — powtórzyła burmistrzowa.
— Przecież to nasz krewny! — błagała Mania.
— Niechże wam Bóg to wszystko wynagrodzi! — rzekł Ludwik i wyszedł.
Było już około trzeciej rano. Ludwik, nie wiedząc gdzie iść, błąkał się po rynku i sąsiednich ulicach. Usłyszał jakiś turkot, zobaczył biedkę, unoszącą posłańca miejscowego Rotszylda, lecz nie zwrócił na to uwagi.
Około czwartej, wszedł znowu na rynek i zbliżył się do studni, chcąc przemyć oczy. W tej chwili ktoś dotknął jego ramienia. Był to Josek, faktor burmistrza, a zarazem prawa ręka małomiasteczkowego bogacza Abusia.
— Wielmożny panie! — szepnął Josek. — Abuś wielmożnego pana prosi.
— Co to znaczy? — spytał zdumiony Ludwik.
— Niech wielmożny pan pójdzie, to się dowie!
Gdy weszli do domu Abusia, bogacz już nie spał. Zobaczywszy Ludwika, zdjął czapkę z głowy, posadził gościa na kanapie i rzekł:
— Pan wie, jaką to depeszę przysłali do burmistrza z Warszawy?
— O wygranej na loterją...
— I, nie! — odparł Żyd z uśmiechem.
— Więc o czem? — spytał Ludwik.
— O tem, że... ten Trajkotnicki, ten rzeźnik, umarł...
— O mój Boże!... o mój stryju!... — jęknął Ludwik i zalał się łzami.
— Czego pan płacze? — spytał Abuś, bystro wpatrując się w Ludwika.
— Przecież on mnie do dziesiątego roku wychował, on mnie tu wysłał, żeby mi było lepiej na świecie...
— Nu, nu!... i było panu bardzo lepiej! — mruknął Żyd z uśmiechem.
— Nie on temu winien...
— Mniejsza z tem — ciągnął Żyd. — Umarł, to niech mu Pan Bóg da wieczne odpocznienie. Ale on, widzi pan, zostawił kamienicę i dwadzieścia tysięcy gotówki...
— No, to zawsze będą mieli pieniądze, choć nie wygrali — rzekł Ludwik.
— Niby kto taki?
— Naturalnie, że moi opiekunowie.
— Oni nie będą nic mieli, bo on... panu wszystko zapisał!
— Mnie?... — krzyknął Ludwik, chwytając się za głowę.
— Tak, panu! — mówił Abuś. — A teraz zwróci mi pan osiem złotych za posłańca do telegrafu?
— Zwrócę.
— A zapłaci pan dziesięć tysięcy długów burmistrza?
— Phy! chyba zapłacę.
— A może pan memu synowi kamienicę sprzeda? — pytał Abuś.
— Zobaczę — odparł Ludwik.
— Nic pilnego — rzekł Abuś — pan się rozpatrzy i zrobimy handel.
— Więc to pewny ten zapis?
— Pewny, tylko niech pan beze mnie się nie rusza, bo oni panu zabiorą wszystko. Pan do interesów za miękki.
— To się pokaże.
— Nu, nu! Ale możeby się pan z sędzianką ożenił? Echt panna, prosto z igły!
— Nie ożenię się.
— I o tem wiem! Pan myśli o pannie Mani... Dobra dziewczyna, tylko ma kiepskich rodziców.
— Dam sobie z nimi radę — rzekł Ludwik.
— I to być może. Przy pieniądzach dopiero człowiek ma rozum i chęć, i ludzie go nie poniewierają.


VI.
DESZCZ PO POGODZIE, POGODA PO DESZCZU.

O godzinie ósmej, rodzina burmistrza wśród tłumu ciekawych udała się do kościoła, a o dziewiątej, wraz z całą gromadą, powróciła do domu. Kawalkacie tej przypatrywali się Żydzi, z okien i sklepów, śmiejąc się i szwargocząc między sobą.
— Ci Żydzi coś niedobrego wietrzą! — szepnął aptekarz do kasjera.
— Zwyczajnie zazdrość — mruknął kasjer.
Przy wejściu do domu burmistrza znalazł się sędzia z sędziną i Abuś z Ludwikiem, który zobaczywszy Manię, idącą na końcu, zatrzymał ją na chwilę i rzekł półgłosem:
— Bądź spokojna, pobierzemy się!
Mania spojrzała na niego jak na warjata i wzruszyła ramionami.
Tymczasem burmistrzowa, ubrana w najbogatszą swoją suknią i wsparta na ramieniu męża, weszła do salonu, a za nimi tłum ciekawych. Państwo burmistrzostwo byli oboje bledzi, jakby upudrowani.
— Raczcie państwo usiąść! — rzekła gospodyni do obecnych. — Bóg nam zesłał szczęście, a ja na podziękowanie Mu za to, postanowiłam dziś dopiero przeczytać wiadomość o wygranej
Z temi słowy, wydobyła kopertę i otworzyła ją, drżąc całem ciałem.
W sali zrobiło się cicho jak w grobie.
— Jezus! Marja!... — krzyknęła nagle, spojrzawszy na papier.
Burmistrz wyrwał jej go z ręki i również zawołał:
— Jezus! Marja!...
— Co to jest? co się stało?... — pytano.
Teraz aptekarz schwycił depeszę i głośno przeczytał:

Rzeźnik Eustachy Trajkotnicki z Warszawy, umierając, zapisał kamienicę i dwadzieścia tysięcy wychowańcowi swemu, Ludwikowi. Małżonków zaś, Franciszka Trajkotnickiego i Eleonorę z Tabaczyńskich Trajkotnicką, z zapisu wyłączył, za to, że się go przez całe życie wypierali.
Pędziwiatrowski, adwokat.

Ludwik stał tuż obok aptekarza, który rzuciwszy depeszę na ziemię, porwał natomiast szczęśliwego wybrańca fortuny w objęcia i zawołał:
— Winszuję ci, najdroższy przyjacielu!...
To samo zrobili kasjer, doktór, rejent, a wreszcie sędzia i sędzina.
Tymczasem burmistrzowa oprzytomniała i pochwyciwszy rzuconą depeszę, poczęła krzyczeć:
— To być nie może!... Rodzony i ukochany brat mojego męża nie mógł go z zapisu wyłączyć!... Ta kamienica i pieniądze z pewnością oddane są memu mężowi... on ma też na drugie imię Ludwik! Czy nie tak, Franiu?... Powiedzże przy wszystkich twoje drugie imię...
— Gaudenty!... — odparł burmistrz, trzymając się za żołądek.
Teraz Abuś zbliżył się do burmistrzowej i szepnął:
— Będziemy mieli wesele, prawda?
— Jakie?
— Rozumie się, że panny Marji z panem Ludwikiem.
— Wolałabym trupem paść! — odparła burmistrzowa.
— Nu, to on się ożeni z panną sędzianką.
— Co?... Niedość, że zabrał nam majątek po ukochanym bracie i jeszczeby się z sędzianką ożenił?... Na to nie pozwolę! Niech się żeni z Manią.
Ludwik i Mania stali obok niej. Burmistrzowa połączyła ich ręce, kazała im uklęknąć i uroczystym głosem zawołała:
— Błogosławię was, moje dzieci!... Pamiętajcież, coście winni najdroższej waszej matce!
— I biednemu, z przeproszeniem, ojcu! — dodał burmistrz, który ze zbytku wzruszenia, ukląkł obok młodej pary i wraz z nią pobłogosławiony został.
Zobaczywszy to, stojący w sieni poczmajster rzekł do swojej żony:
— Cały świat, powiadam ci, żonciu, to szpital warjatów!
— A ty w nim najpierwszy! — odparła żona.
— A ja najpierwszy! — powtórzył mąż.

Ludwik i Mania niebawem pobrali się i żyli długo, a szczęśliwie. Cała ta rodzina po weselu opuściła miasteczko, lecz biedny burmistrz do końca życia utrzymał się na urzędzie pantofla swojej energicznej połowicy.



CO SIĘ Z WIELKIEJ IDEI ZROBIŁO
W MAŁEM MIASTECZKU.
ROZDZIAŁ I,
W KTÓRYM AUTOR REKOMENDUJE CZYTELNIKOWI SWEGO PRZYJACIELA.

Oto jest pan Utopowicz, literat i mój przyjaciel. Czy naprawdę panowie się nie znają?... Na imię mu Jacek. Nigdy nie przypuszczałem, aby dwaj tak znakomici ludzie, jak ty i on, czytelniku, nie zetknęli się jeszcze ze sobą na polu pracy około publicznego dobra!...
Pan Utopowicz Jacek i literat ma honor należyć do tej kategorji ludzi, o których nikt nie wie, jak wyglądają, i których określić można zapomocą samych negacyj. Jest on nie tłusty i nie chudy, choć nie twierdzę, aby miał był nieumytym; jest prócz tego niebrzydki, niewysoki, nieubogi i niegłupi, — przynajmniej tak utrzymuje on i jego rodzina.
Pewnego czasu, powyżej opisany mój przyjaciel wymyślił rozprawę „O potrzebie łącznego działania w celu podniesienia ogólnego dobrobytu“ — nie poprzestając na wymyśleniu, napisał ją i wydrukował. Gdy po raz ostatni przeglądał rękopis, zrobił mu jeden tylko zarzut, ten mianowicie, że jest dość nieczytelny. Robiąc pierwszą korektę, znalazł, że rozprawa jest wcale niezła, przy drugiej — że jest wyborna, a gdy ją ujrzał już w postaci książki, posiadającej żółte okładki, mimo całej bezstronności przyznać musiał, że pomysł i wykonanie należą do arcydzieł, mogących stanowczo wpłynąć na przyszłość społeczeństwa.
Raz uwierzywszy w to, uznał się wynalazcą i propagatorem wielkiej idei, a niebawem też mianował siebie samego najgorliwszym jej wyznawcą i uczniem.
Od tej chwili z niezmordowanym zapałem obchodził wszystkie redakcje, ofiarowywał im swoje żółte broszury z własnoręcznym podpisem autora i prosił o wzmiankę. Ponieważ jednak redakcje ze wzmiankami nie spieszyły, po kilku tygodniach więc wracał do nich z następującą mówką:
— Nie wspomnieliście jeszcze panowie o mojej „potrzebie łącznego działania“?... Szkoda!... Mówię to nie dlatego, że jest moją, ale dlatego, że istotnie zasługuje na poparcie, jako rzecz dobra i z talentem napisana. Pragnąłem tam przeprowadzić ideę rozbudzenia życia w naszych partykularzach, zachęcam mieszkańców ich do zebrań, wspólnych zabaw, tworzenia straży ogniowych, czytelni, no — słowem do wszystkiego!...
Dzięki tej metodzie — broszurka i jej autor znalazły rozgłos. Jakaś stara panna w liście bezimiennym oświadczyła Jackowi, że go kocha, — kilku młodzieńców prowincjonalnych, których Jacek nazwał „rozpróżniaczonemi lampartami,“ obiecali go przy sposobności ciężko skompromitować, a pewien lekarz z miasta Wydrwiszek wezwał go na kilka dni do siebie, jako człowiek, uznający potrzebę łącznego działania na prowincji, i który pod kierunkiem samego mistrza pragnie wielką ideę na grunt małomiasteczkowy przeszczepić.
Po odebraniu tego listu, przyjaciel mój, z parasolem w rękach i torbą na plecach, przez kilka dni znowu odwiedzał redakcje, zawiadamiając je poufnie o budzeniu się prowincji do życia i czynu — nadmieniając jednocześnie, że dobro ogółu dużo skorzystałoby na tem, gdyby ogłoszono, iż on, pan Jacek Utopowicz, znany publicysta, wyjeżdża w tych dniach do miasta Wydrwiszek, wezwany tam przez kółko ludzi miłujących postęp, w interesie łącznego działania, tudzież obudzenia ducha inicjatywy.
Przez następne kilka dni widziano go na poczcie, na dworcach kolei żelaznych, w biurze żeglugi parowej i we wszystkich zajazdach wizytowanych przez żydowskich furmanów,— wkońcu gdzieś znikł, a wreszcie i wieść o nim umilkła.


ROZDZIAŁ II,
OBEJMUJĄCY DOKŁADNY OPIS PODRÓŻY MEGO PRZYJACIELA DO WYDRWISZEK.

Dzięki energji i wytrwałości, Utopowicz znalazł furmana z Wydrwiszek i począł się układać o cenę:
— Ile chcesz?
— Pan sam jedzie?
— Naturalnie że sam, z kimże mam jechać?...
— Myślałem!... Da pan trzy rubelki!
— Cóżto znowu!... za co trzy ruble?... Przecież ja żadnych tam tłomoków brać nie będę, a sam tak znowu bardzo nie zaciężę na bryce.
— Wielmożny pan żartuje z biednego Żydka... Taki pan, jak wielmożny pan, to więcej znaczy niż sto tłomoków. Jabym się wstydził wziąć takiego pana za tańsze pieniądze.
— Przeklęta popularność! — mruknął Jacek — gdybym był mniej znany, pojechałbym za dziesięć złotych.
— Niech pan da zadatek — mówił Żyd — a za dwie godziny wyjedziemy.
— Albo ty wyjedziesz za dwie godziny? — odparł Jacek. — Zresztą, nie dam zadatku! Wiem, że tu dzisiaj będą inni, a jak się was znajdzie więcej, to taniej się zgodzisz. Nie myślę monopolowi ulegać!
Z temi słowy, które najzupełniej zgadzały się z duchem broszury „O potrzebie łącznego działania,“ Utopowicz opuścił zajazd. Po drodze wstąpił do telegrafu i wysłał depeszę, że dziś wyjeżdża, — w domu upakował trochę bielizny i garderoby w małą walizkę, wziął kilkadziesiąt egzemplarzy swojej rozprawy i wrócił do zajazdu zupełnie gotów.
— Cóż, niema innych furmanów? — spytał.
— Niema i nie będzie.
— W takim razie jadę z tobą.
— A ile pan da?...
— Jakto ile?... Chciałeś przecie trzy ruble.
— Nu, to prawda! ale teraz chcę pięć rubli. Poco pan nie dał zadatku?...
Pan Jacek napróżno gniewał się, targował, wychodził... Uparty Żyd nie opuszczał ani grosza i zmusił wkońcu do kapitulacji wielkiego publicystę.
— No, niech cię licho porwie!... Dam ci pięć rubli, ale pod warunkiem, że nikogo więcej nie weźmiesz.
— Kogo mam wziąć?... — spytał Żyd, podsuwając koniom szaflik wody.
Niebawem furman, jego pomocnik i sługa hotelowy wzięli się do zaprzęgania, a niedługo potem bryka unosząca Jacka i jego broszury potoczyła się ku Wydrwiszkom. Zaraz jednak za bramą oberży zatrzymały ją jakieś głosy płaczliwe i kilka fizjognomij płci obojej ukazało się w okolicach siedzenia.
— Co to jest? — zawołał mój przyjaciel.
— Nic, proszę pana! To tylko ten stary chce, żeby go trochę podwieźć!
— A cóż znaczy ta kobieta?
— To żona — ona go chce odprowadzić.
— Niegodziwcze! — krzyknął Jacek — mówiłeś, że nie będzie już ani jednej osoby!...
— Co to za osoby? Wiu! heta!... Oni takie osoby jak ja hrabia!
Za rogatkami zjawił się nowy pasażer i bryka stanęła.
— Czego stajesz?... dosyć tych popasów! — wołał zirytowany pan Jacek.
— Zaraz pojedziemy, tylko ten jeszcze siądzie — odparł furman.
— Jakiem prawem on ma tu siadać, kiedyś przyrzekł, że sam jeden będę jechał.
— Czego się pan tak gniewa?... On tylko do tej karczmy dojedzie, bo sobie nogę zwichnął i iść dalej nie może.
Istotnie przy karczemce ekwipaż zatrzymał się znowu, lecz zamiast uwolnić ze swego wnętrza człowieka, który nogę wywichnął, przyjął natomiast paru innych, wyglądających dosyć zdrowo, choć niezbyt czysto.
Mój przyjaciel pienił się z gniewu, obiecywał wracać do Warszawy, a jednocześnie zapewniał Żydka, że poto tylko jedzie do Wydrwiszek, aby go zaskarżyć i sprocesować.
— Czego pan taki zły? — odparł furman, wysłuchawszy pogróżek. — Pan się ludzi boi czy co? Że pan z Warszawy, a my z Wydrwiszek, to już pan nami pogardza. Aj! waj! panby chciał, żeby ludzie żyli jak wilki, żeby jeden z drugim nie gadał, jeden drugiemu nie pomagał, jeden za drugim się nie ujął. Na świecie nie bez to jest bieda, że kilku jedną furmanką jedzie, ale bez to, że każdy chce tylko dla siebie dobrze, a o innych nie dba!
— Przeciwnie! przeciwnie!... — odpowiedział schwytany za serce mój przyjaciel. — Owszem! ja właśnie chcę, ażeby ludzie jednoczyli się ze sobą i cieszę się bardzo, że zasady wynalezione przeze mnie tak szybko upowszechniają się w masach.
Furman nadstawił ucha. Nie zrozumiał wprawdzie nic, ale domyślił się, że odtąd będzie mu już więcej wolno, i odparł, ściskając Jacka za rękę.
— Ja wiedziałem, z kim jadę, ja pana zaraz poznałem!...
Utopowicz wpadł w otchłań zdumienia. Jakto?... więc nawet ten skromny obywatel zna jego idee i osobę... Więc wieść o jego zasługach doszła nietylko do Wydrwiszek, ale nawet przenikła pod płócienne dachy bryk furmańskich?!
Tak marzył na jawie mój przyjaciel, a tymczasem furman, w imię idei zjednoczenia wszystkich ludzi włożył mu pod nogi kilkugarncową beczułkę nafty i przywiązał do bryki kojec z gęśmi. Lecz teraz już Jacek nie gniewał się.
Około północy wionął wiatr zachodni, niebo okryło się chmurami i począł padać drobny deszczyk. Droga stopniowo zamieniała się na gęstą kałużę, fura jechała coraz wolniej, a Żydek sposępniał. Mimo to, a może właśnie dlatego stał się rozmowniejszym i na drugi dzień, około południa, zapytał mego przyjaciela:
— Panu bardzo śpieszno do Wydrwiszek?
— Rozumie się! — odparł Jacek.
— To tak jak i mnie. Poco pan tam jedzie?
— Jadę w interesie miasta.
— Aha!... Może pan z akcyzy?
— Jestem ten, którego miasto wasze najbardziej w tej chwili potrzebuje.
— Aha!... to pan felczer — ja to zaraz wiedziałem...
Utopowicz odwrócił się tyłem do furmana i począł naglić o wyjazd.
Ale droga szła niesporo mimo nadludzkich wysileń furmana i koni. Nad wieczorem wszyscy Żydzi, ilu ich było, poczęli chórem szwargotać i robić wymówki maszyniście, który silnie wprawdzie machał batem, lecz bronił się bardzo słabo.
— Co się to stało? — spytał jednego z pasażerów Jacek, trapiony złowrogiemi przeczuciami.
— To się stało, że ten gałgan obładował wóz i spóźni się na szabas. Żebyśmy choć do karczmy dojechali!
Kroplisty pot wystąpił na czoło Utopowicza.
Słońce zachodziło szybko, a gwar i klątwy podróżnych potężniały. Szczęściem w niejakiej odległości ukazała się samotna karczemka, a i wóz, dzięki grubości biczyska, potoczył się znakomicie szybciej. Już dosięgano celu, już pasażerowie rozmawiali ze stojącym na progu właścicielem gospody, już fura w największym pędzie mostek wyminęła, gdy wtem... pękła oś i wszyscy znaleźli się na błocie, przywaleni kojcem, węzełkami, broszurami Jacka, a w dodatku obficie zlani naftą!
Zabłocony i woniejący Utopowicz zerwał się na równe nogi, najuroczyściej przysięgając furmanowi, że go zgubi. Broszury jego przemokły, walizka otworzyła się, a on sam wyglądał jak Jonasz wyrzucony na brzeg z paszczy wieloryba. Narazie propagator idei łącznego działania zupełnie stracił głowę i dopiero karczmarz, człowiek wielkiego doświadczenia i szlachetnego serca, poradził mu, aby się nieco osuszył i przynajmniej wódki napił.
W godzinę potem był już nieco spokojniejszy i zapytał, jak daleko do Wydrwiszek?
— Wiorsta drogi, może półtorej — odpowiedziano.
Nie chcąc tracić czasu, z którego przed przyszłością i społeczeństwem miał zdać kiedyś rachunek, zostawił walizę i broszury pod opieką furmana, a sam ruszył ku miastu, mając nad głową niebo rzewnie rozpłakane, a pod stopami błoto zdumiewająco głębokie i gęste.
Wlokąc się noga za nogą, potykając i niejednokrotnie zapadając w bezdnie rozpaczy, mój przyjaciel przekonał się przedewszystkiem, że w okolicy tej wiorsty są nierównie dłuższe niż pod Warszawą. Wyszedł bowiem z karczemki o siódmej, a na rynku miasta Wydrwiszek znalazł się dopiero około dziesiątej.
Tu przedewszystkiem zapytał jakiegoś samotnego i przestraszonego przechodnia o doktora Puszczalskiego i korzystając z udzielonych wskazówek, wszedł do jego domu.
Po długiem pukaniu otworzono mu.
— Czy doktór w domu?
— Wyjechał pan do chorego, ale jutro wróci. Co tu tak naftę słychać?
— I nic... to trochę ode mnie... — odparł zgryziony Jacek. — A pani doktorowa jest?
— Pani wyjechała do matki i wróci dopiero w poniedziałek.
— Droga pani — rzekł po chwili desperackim głosem Utopowicz — przyjechałem do waszego pana z wizytą z Warszawy, pozwólcie mi więc przenocować...
Służąca pokręciła głową i odparła:
— I... co tego, to nie mogę! Państwa niema, ja się rządzić nie chcę...
I zamknęła mu drzwi przed nosem!
Stojąc na deszczyku, w obcem mieście, zdaleka od wiernych przyjaciół i ciepłego łóżka, usłyszał znakomity twórca idei łącznego działania następującą rozmowę wewnątrz domu:
— Także go djabli obdartusa aż z Warszawy przynieśli! Wygląda jak zbój i pachnie naftą jak...
— Jak złodziej! — dodał inny głos.
— Nie... jak warjat! — poprawił głos pierwszy.
Teraz dopiero przyjaciel mój przypomniał sobie, że wchodząc do miasta, widział coś nakształt oberży; tam więc skierował kroki. Ale czara nieszczęść, płynących z poświęcenia dla idei, nie była jeszcze wyczerpana.
Przechodząc przez rynek, ugrzązł w takiem bagnie, że gdy szarpnął nogą energiczniej, wydobył ją wprawdzie, ale kamasz zostawił. Znalazł go i wziął w ręce, tymczasem jednak druga noga ugrzęzła mu jeszcze bardziej, i drugi kamasz znowu wydobywać musiał rękami, temi rękami, które niedawno rozprawę „O potrzebie łącznego działania“ pisały!
Tłumiąc łzy wściekłości i z trudem powstrzymując się od rzucania klątw na doktora, a nawet na własną broszurę, doczołgał się wreszcie do zajazdu i zażądał stancji.
— Niema stancji! wszystkie zajął rabin z Kocka, który do nas przyjechał — odpowiedziano mu.
— Więc gdzież ja się podzieję? — wykrzyknął zrozpaczony Utopowicz.
— Albo my wiemy?
Po długich wreszcie ceregielach uradzono, że pan Jacek, jeżeli zechce, może się przespać w zajeździe i wyznaczono mu kwaterę obok miejscowego miszuresa w stajni, na grochowinach. Utopowicz zgodził się, upadł na barłóg i zasypiając, pomyślał:
— Rabin, apostoł ciemnoty, śpi na pierzynie, ja — propagator światła, na grochowinach... Los umie być ironicznym! — I usnął.
Tymczasem Żydzi poczęli śpiewać nową serją pieśni szabasowych, a przyjacielowi memu zdawało się, że całe miasto Wydrwiszki wyszło na jego spotkanie z muzyką, pochodniami i hymnem triumfalnym tej treści:

Witajże nam, Jacku cywilizatorze,
Najświeższej idei cny propagatorze!
Dla dobra ludzkości,
Potłukłeś se kości,
W błocie się zwalałeś,
Naftą się oblałeś,
Zgubiłeś kamasze,
A wszystko dla nasze-
go miasta!...

Utopowicz był rozrzewniony we śnie i przyznał, że aczkolwiek hymn ten nie posiadał zbyt wysokich zalet artystycznych, jak na Wydrwiszki przecie jest zupełnie dobry, tem bardziej, jeżeli uwzględni się pośpiech w pisaniu.


ROZDZIAŁ III,
W KTÓRYM MÓJ PRZYJACIEL WERBUJE LICZNYCH
OCHOTNIKÓW POD SWOJĄ CHORĄGIEW.

Około ósmej rano, zziębnięty i pokąsany Utopowicz, wracając do przytomności ze snu głębokiego, usłyszał w stajni jakiś hałas, wymówki i usprawiedliwienia na kilka głosów, między któremi wyróżniał jeden chrześcijański a resztę starozakonnych; po chwili zaś dostrzegł, że jakiś wysoki mężczyzna, okrutnie wymachujący laską, zbliża się do jego barłogu i mówi:
— Czy nie pan Jacek Utopowicz z Warszawy?...
— Tak, panie! — odparł mój przyjaciel, unosząc się na grochowinach i otrząsając z ich resztek jak pies rzucony w zimną wodę.
— A hultaje! — wołał przybyły — nicponie! zdrajcy!... żeby takiego człowieka w takiem plugastwie pomieścić? Jestem doktór Puszczalski, który pana do Wydrwiszek zaprosił i ładnie przyjął, niema co mówić!
Ale ja temu nie winien. Byłem u chorego i wróciłem dopiero przed godziną. Chodź pan do mnie natychmiast: znajdziesz pokój, wodę, łóżko, — a nadewszystko sługi zwymyślane za ich wczorajszą niegodziwość.
Jacek nie posiadał się z radości i czuł w tej chwili nierównie większą niż kiedykolwiek dozę energji w sercu. I niema się czemu dziwić, dotychczas był tylko wyznawcą, a obecnie został męczennikiem swoich idei! Skutkiem tego przeświadczenia nietylko nie sarkał na losy, które się z nim tak nieuczciwie obeszły, ale nadto żałował jeszcze, że go jakieś większe nieszczęście nie spotkało.
W parę godzin potem, gdy umyślna bryczka sprowadziła z karczemki walizkę i broszury znakomitego publicysty, przyjaciel mój umyty, uczesany i dość przyzwoicie ogarnięty, prowadził z doktorem następującą rozmowę:
— Więc naprawdę, panie Jacku, myślisz zjednoczyć obywateli naszego miasta? — pytał Puszczalski.
— Naturalnie! przecie tylko poto przyjechałem.
— Szkoda czasu — mówił lekarz. — Znam małe miasteczka i wiem, że w nich, dziś przynajmniej, nic zrobić nie można. Lecz w każdym razie spróbuj. Ja sam żyję ze wszystkimi (z wyjątkiem mego kolegi) dobrze, zapoznam cię również ze wszystkimi i mogę ich w domu przyjąć razem. Ale wątpię, czy się to na co przyda!
Jacek zamyślił się i po chwili rzekł:
— A czy z kolegą swoim nie chciałbyś się pan pogodzić?
— Nigdy! On mi chorych odmawia, lekarstwa za okno wyrzuca, intryguje...
— No, ale tak dla przykładu, dla ogólnego dobra... — błagał Jacek.
— Jeżeli przyjdzie do mnie, przyjmę go jak należy, ale sam pierwszego kroku nie zrobię — odparł sucho Puszczalski.
Utopowicz zrozumiał, że łatwiej jest dojechać cało do Wydrwiszek, niż pogodzić dwu rywalizujących ze sobą lekarzy, niemniej jednak postanowił porobić w mieście znajomości i zaprosić całą wydrwiszkowską inteligencją na wieczór do Puszczalskiego.
Przedewszystkiem tedy złożył wizytę pisarzowi sądu, człowiekowi ukształconemu i młodemu i wytłomaczył mu powód przybycia. Mówił długo o potrzebie solidarności, straży ogniowych i t. d., narzekał na brak życia na prowincji i wkońcu wypowiedział mniemanie, że pan pisarz jako perła miejscowej inteligencji, niezawodnie pierwszy przyjdzie na wtorkowy wieczór do doktora.
— Czy to będzie męskie zebranie? — zapytał zkolei pisarz.
— Będą i damy.
— Uhu... hu!... Przygotujże się pan na to, że nas obu swatać zaczną. Przechodziłem ja już tę plagę.
Wtedy Jacek zauważył, że ponieważ swaty prowadzą do małżeństwa, a małżeństwo do zwiększenia populacji, dobry przeto obywatel swatów wyrzekać się nie powinien. Pan pisarz jednak bardzo obojętnie wysłuchał tej argumentacji i zakończył upewnieniem, że na wieczorze będzie, ale z kobietami rozmawiać nie myśli.
— Pod względem małżeństwa — rzekł w konkluzji — nie jestem zbyt wymagającym; chciałbym tylko, aby moja przyszła żona naprzód nie narzucała się, powtóre miała niejaki porządek w głowie, a po trzecie nie kłóciła się z ortografją. No, a o to wszystko w Wydrwiszkach bardzo trudno!
Na pożegnanie, Utopowicz ofiarował mu broszurę „O potrzebie łącznego działania i t. d.“ z prośbą, aby ją przed przybyciem na wieczór odczytał.
Zkolei udał się mój przyjaciel do miejscowego burmistrza, który miał wprawdzie żonę i córki, lecz zdania własnego nie posiadał. Jacek zastał tam już Puszczalskiego, lecz dam nie mógł zobaczyć, bez względu bowiem na porę dnia, były jeszcze nieubrane.
— Więc jakże ostatecznie, kochany prezydencie — pytał lekarz — czy możemy się państwa spodziewać?
— Muciu! — zawołał prezydent niewiadomo do kogo — pan doktór prosi koniecznie, ażebyśmy przyszli...
— Nie wiem... nie wiem! — odparł głos z drugiego pokoju. — Ziunia nie ma szarfy, a Niunia trzewików balowych.
— Drobnostki! — odezwał się lekarz — drobnostki, dla których nie warto poświęcać towarzystwa... Przecież panny muszą się bawić, no a w liczniejszem zebraniu mężówby łatwiej nawet znalazły!
— Słuszna uwaga! — westchnął burmistrz. — W tej lichej mieścinie dziewczęta się nudzą, a co gorsza, starzeją.
— Co gadasz, Piesiu? — odezwał się głos z za drzwi — przecież Ziunia ma dopiero lat...
— Dwadzieścia siedem! — wtrącił prezydent.
— Oszalałeś, czy co? — krzyknęła dama. — Ziunia ma dopiero lat dwadzieścia i jeden kwartał...
— Prawda, prawda! — odparł mąż. — Te rzezaki żydowskie tak mi dziś głowę zawrócili, że o wieku własnych córek nie pamiętam!
Wiedząc, na co się zanosi, doktór pożegnał roztargnionego prezydenta, któremu milczący dotąd Utopowicz ofiarował na dowód szacunku swoją cenną broszurę.
Następnie mistrz i uczeń idei rozbudzenia życia w małych miasteczkach poszli złożyć czołobitność swoją podsędkowi.
Podsędek przyjął ich bardzo grzecznie, rozmawiał dosyć, wspomniał, że idea solidarności jest fundamentem religji, a wkońcu zapytał:
— Kogóż panowie zapraszacie na swój wieczór?
— Wszystkich! — odparł lekarz. — Właśnie od pana wybierzemy się do jeometry...
— Dobry człowiek! — przerwał podsędek — zdolny, pracowity, tylko... ma nieszczególną opinją. Ludzie mówią coś, że pierwszą żonę otruł, wspominają też o jakichś malwersacjach służbowych... No, ale ja go bardzo cenię!... Któż więcej?
— Będzie pisarz solnego magazynu...
— A ten?... to porządny facet, choć podobno trochę łapownik. Ja mam słabość do niego... Któż więcej?...
— Budowniczy...
— Jak was kocham — krzyknął podsędek — tak ile razy słyszę o tym człowieku, nie mogę wyjść z podziwienia...
— Cóż pana tak dziwi?
— Naturalnie to, że ten poczciwiec nie siedzi w kryminale. Wyobraźcie sobie, że on, w szkołach jeszcze będąc, fałszował kupony od listów zastawnych... No, ale wyrobił się!
Teraz zabrał głos Utopowicz i oznajmił panu podsędkowi, że nazwie się szczęśliwym i dumnym, jeżeli taki człowiek jak on zechce przyjąć i odczytać broszurę „O potrzebie łącznego działania.“ Podsędek przyjął ten piękny dar i w doborowych wyrazach podziękował znakomitemu publicyście, poczem trzej panowie pożegnali się i zapewnili nawzajem o dozgonnej przyjaźni.
Ponieważ doktór miał chorych w mieście, przeto poradził Jackowi, aby on już sam odwiedził i zaprosił pewnego starego emeryta, człowieka ogólnie szanowanego.
Jacek poszedł, przedstawił się starcowi, ofiarował mu swoją broszurę i w długiej mówce przedstawił cel wtorkowego zebrania. Emeryt słuchał uważnie, kiwał głową i strzelał z palców, czem rozochocony Utopowicz mówił jeszcze dłużej, a wreszcie zakończył:
— Spodziewamy się, że szanowny pan raczy skromne nasze towarzystwo zaszczycić swoją obecnością?
— Nie słyszę! — odpowiedział starzec, widząc, że mówca już zamknął usta.
Jacek powtórzył zaproszenie głosem podniesionym i znacznie treściwiej.
— Więc to będzie wieczór, kolacja? — spytał emeryt.
— Coś w tym guście.
— A nie wiesz pan, co dadzą?... Bo jeżeli jesiotra, to nie pójdę!
Utopowicz zapewnił go, że jesiotra nie będzie, a uspokojony starzec już znacznie weselszym tonem zapytał:
— Któż pan jesteś?...
— Literat!
— Aaa!... I skądże to?
— Z Warszawy!
— Aaa!... A znasz pan panią Lucynę?
— Wszyscy ją znamy!
— Święta kobieta! — zawołał rozrzewniony starzec — jak ona musi jeść gotować... Ja mam wszystkie jej dzieła i radzę panu w tym tylko duchu pisywać, jeżeli chcesz zajść daleko!
Wyszedłszy od emeryta, Jacek spotkał na ulicy pisarza sądu, który go zawiadomił, że drugi doktór miejski a zarazem śmiertelny wróg Puszczalskiego, dla miłości ogólnego dobra, zgodził się być u niego na wieczorze, pod tym jednak warunkiem, że z gospodarzem rozmawiać nie będzie i ręki mu nie poda.
— Cóż Puszczalski na to? — spytał ciekawie Utopowicz.
— Nazwał go starym osłem.
— A on co na to?
— On nazwał go znowu trucicielem.
Po tem wyjaśnieniu dwaj młodzi ludzie poszli obejrzeć osobliwości starożytnego miasta Wydrwiszek; ponieważ jednak szczegóły te nie przedstawiają zbyt wielkiego interesu, przeto je pominiemy, z niemałym zapewne żalem czytelnika.


ROZDZIAŁ IV,
OKAZUJĄCY — ŻE NADZIEJA JEST MATKĄ GŁUPICH.

Nadszedł wreszcie pamiętny w dziejach miasta Wydrwiszek — wtorek i wieczór. Deszcz padał nieco z rana, ulice znowu zabłociły się, co dało powód do pewnych komplikacyj.
Między drugą a trzecią po południu, pani prezydentowa przysłała do doktora sługę z wiadomością, że na zebranie nie przyjdzie, ponieważ ją boli głowa.
Między trzecią i czwartą pani sekretarzowa i pani jeometrzyna przysłały również sługi z wiadomościami, że żadna na wieczór nie przyjdzie, ponieważ każdą z nich oddzielnie i obie razem bolą głowy.
Zkolei i doktora głowa zabolała ze złości; szczęściem jego małżonka zrobiła uwagę, że powodem choroby dam musi być obawa błota i że najlepszem lekarstwem będzie jakiś choćby najskromniejszy środek lokomocyjny. Puszczalski mądrej rady usłuchał, i dla użytku swych gości wynajął na godzinę siódmą trzy fury: jedną krytą parokonną i dwie odkryte jednokonne. Damy istotnie wyzdrowiały.
Jedna tylko pani radczyni ze swą córką, czarującą (niegdyś) panną Eustachją, nie korzystały z furmanek; nie czekając bowiem godziny oznaczonej, wyszły do doktora o piątej, z wielkim parasolem, małą suczką Bibi i włóczkową robotą. Jakiś czas szły po mostkach i kładkach, lecz na rynku kładek nie było i należało użyć energiczniejszego środka.
Na szczęście dla zrozpaczonych dam, wszedł im w drogę Lejbuś, miejski nosiwoda. Zobaczywszy go, radczyni zaproponowała mu, aby ją wraz z córką przeniósł na drugą stronę.
Żydek zgodził się i wziął naprzód poważną mamę na ręce. Wyszedłszy zaś z nią na środek największego błota, spytał:
— Ile mi wielmożna pani da za fatygę?
— Nieś-no, nieś, a dostaniesz! — odparła niespokojnie radczyni, czując jakiś chłód w nogi i widząc, że Żydzi w sklepach śmieją się jak opętani.
— Da wielmożna pani dwadzieścia groszy? — pytał dalej Lejbuś.
— Za co?... — krzyknęła dama, ulegając podszeptowi oszczędności.
— Aj waj! taka pani ciężka, że się stąd chyba nie ruszę...
— Dam! dam! — zawołała radczyni, widząc, że tragarz chwiać się już zaczyna.
Dzięki temu ustępstwu — mama, piękna Eustachja i mała Bibi znalazły się na drugiej stronie rynku. Ponieważ jednak zamiast obiecanych dwudziestu groszy, dały nosiwodzie tylko dziesiątkę, Lejbuś więc szedł za niemi aż do mieszkania doktora, prosząc, błagając, a wreszcie i wymyślając im głośno przez całą drogę. Wprawdzie doktór, dowiedziawszy się, o co rzecz idzie, zwrócił Lejbusiowi dziesiątczynę, z tem wszystkiem jednak damy straciły humor, a co gorsze — nad zebraniem dzisiejszem zawisła zła wróżba.
Nareszcie wybiła siódma, nadjechały fury krzyczących, śmiejących się i szczebioczących dam i mieszkanie Puszczalskiego ożywiło się. Powoli też zaczęli nadciągać i mężczyźni. Jedni z nich pozawijali spodnie wysoko, lecz zabłociwszy obuwie, czyścili je następnie w kuchence. Pan Erazm, pierwszorzędny elegant i sekretarz komisarza — przyjechał wierzchem na kozackim koniu, drugi zaś elegant, pan Stanisław, któremu (jako kanceliście z powiatu) szczupła pensja nie pozwalała na wynajęcie konia, wysłał przodem swoje lakierki do doktora, sam zaś przyszedł w butach z długiemi cholewami.
Obserwujący to mój przyjaciel podziwiał wielki genjusz wynalazczy inteligencji tak małego miasteczka jak Wydrwiszki!
Tymczasem towarzystwo rozbiło się na pojedyncze grupy, z których każda miała coś do powiedzenia o innej. Panie sekretarzowa, kasjerowa, i pomocnikowa zarzucały doktorowej i jeometrzynie (obu warszawiankom) arystokracją i chęć pomiatania bliźnimi. Pani radczyni po raz dziesiąty opowiadała swój wypadek z nosiwodą, — piękna Eustachja pochylała skromnie główkę na lewo, a pani prezydentowa wspominała o swych stosunkach z księżną Drepudło, mówiąc:
— Ta pani nosi włosy tak, jak moja przyjaciółka, księżna Drepudło. — Albo: — Czy pan Utopowicz zna pałac księżnej Drepudło?
— Nie, pani! — odpowiedział Jacek.
— Szkoda! Ja się z nią wychowałam... O! inny los spotkałby mnie, gdyby nie to zamążpójście, ale mój mąż tak był we mnie zakochany, że...
— Panie i panowie! — przerwał w tej chwili doktór Puszczalski — zebraliśmy się tu... zeszliśmy się... zgromadziliśmy się...
— Poco?... naco?... — pytano.
— O tem powie wam już mój przyjaciel, pan Jacek Utopowicz z Warszawy.
W tej chwili pani prezydentowa opuściła salon, — pan Jacek zaś stanął jak piorunem rażony i milczał.
— Mówże! — szepnął doktór.
— Śmiało! — radził pisarz.
— Słuchamy! słuchamy!... — dorzucili podsędek i jeometra.
— Panowie i panie!... — zaczął Jacek. — Okoliczności, o których zamilczę, sprowadziły mnie... To jest, nie o tem chciałem mówić... Panowie!... panie!... solidarność, jedność... Nie!... Myślę, że najlepiej będzie tak... Gdzie moje broszury?
Broszury były w drugim pokoju, wniesiono je więc, a gdy znakomity literat począł je obecnym pokazywać, silna woń nafty rozeszła się po salonie.
— Panowie i panie! — zaczął znowu Jacek. — Oto jest broszura „O potrzebie łącznego działania“, której treść...
— Ratujcie!... — odezwał się stłumiony głos z podwórza.
— Co to jest?
— Kto krzyczy?...
— Gdzie pani prezydentowa?...
— Ratujcie!... ratujcie!... — powtórzył głos.
— To Mucia! — jęknął prezydent, wybiegając z pokoju.
Wszyscy mężczyźni ruszyli za nim.
Fakt, który zaszedł, postaramy się opisać objektywnie, bez żadnych ukrytych myśli, prosząc zarazem czytelnika, aby zechciał skrócić cugle swojej imaginacji.
Obecni ujrzeli na podwórzu szczególniejszy widok. Drewniany budynek, z formy i wielkości przypominający dużą szafę, pochylił się i oparł drzwiami o drabiniasty wóz; we wnętrzu budynku słychać było uderzenie pięści i głos kobiety, wołającej o pomoc. Obok — stał olbrzymi wieprz, o ile się zdawało, sprawca nieszczęścia.
Zbytecznem byłoby nadmieniać, że energiczniejsi widzowie, pod kierunkiem burmistrza, z łatwością podnieśli przewróconą budowlę i wydobyli z niej spazmującą i potłuczoną jego małżonkę.
— Piesiu! jedźmy stąd... — szlochała pani. — Opuśćmy ten dom, w którym nie umieją uszanować przyjaciółki księżnej Drepudło.
— Pani! — tłomaczył się doktór — cóżem ja temu winien? Ten przecież dom i zabudowania należą do kasjera...
— Do śmierci nie zapomnę tego kasjerowi!... Ale wieprz pański?... — mówiła prezydentowa.
— I wieprz nie mój, sprzedałem go budowniczemu.
— Od dziś dnia nie gadam z panem! — krzyknął burmistrz do budowniczego — ani z panem! — dodał, odwracając się do kasjera.
Kasjerowi zbyt wiele zależało na przyjaźni burmistrza, — zawołał więc:
— Zabiję jak psa, a potem zapłacę!...
— Kogo pan zabijesz?
— Tego podłego wieprza!
Mówiąc to, chwycił dubeltówkę doktora i pobiegł za wieprzem, który jakby czując, że chodzi o jego skórę, umykał ku domowi.
— Nie pozwalam! nie pozwalam! — wołał za nimi budowniczy.
Ale zawzięty kasjer nie słuchał tego i upatrzywszy stosowną chwilę, gruchnął z fuzji w kierunku ogrodu budowniczego.
— Gwałtu! gwałtu!... zabił mnie!... — krzyknęła jakaś kobieta w ogrodzie.
Kasjer stanął, przypatrzył się ranionej i pędem powrócił do towarzystwa.
— Doktorze, ratuj! — mówił — raniłem sługę jeometry...
— Gdzie?
— W ogrodzie budowniczego.
— A cóż ona tam robiła po nocy?
— Kopała kartofle.
Zrobił się straszny hałas. Prezydent i jego żona oskarżali kasjera i budowniczego, kasjer i budowniczy skakali sobie do oczu, a pani budowniczowa wyrzucała jeometrze, że jego sługi kradną kartofle po nocach.
W tej chwili wszedł policjant i zawiadomił obecnych, że służąca jeometry ranioną została dwoma ziarnkami śrutu, ale... niezbyt szkodliwie. Mimo to jednak gniew i obawa opanowały towarzystwo i wnet wszyscy poczęli się rozchodzić, nie czekając na kolacją.
— Cóż, literacie — mówił zirytowany Puszczalski do Utopowicza — uda ci się przeprowadzić twoje idee w Wydrwiszkach?
— Niech ich djabli wezmą! — mruknął Jacek. — Jutro wracam do Warszawy.
W pół godziny potem przyszła depesza telegraficzna tej treści:

Do d-ra Puszczalskiego. Dziś wyjeżdżam z najlepszą otuchą i mam nadzieję, że plany nasze udadzą się jak najświetniej.
Utopowicz.

— To moja depesza, którą wysłałem do pana zeszłego czwartku! — zawołał Jacek — sześć dni szła...
— I przyszła wporę! — szepnął lekarz z westchnieniem. — Dzięki dzisiejszej próbie, pan straciłeś tylko iluzje, a ja... część mojej praktyki!...



BĄDŹMY OSTROŻNI!
Ostrzega Bolesław Prus.

— Tylko cicho!... na Boga cicho!... To, co panu opowiem, jest tajemnicą, którą pragnąłbym do grobu zanieść. Kompromitacja, stracona posada, zwichnięte życie i kalectwo — oto skutki jednej chwili uniesienia... Pan nie ma dzieci?
— Bóg mnie strzegł!...
— Więc może jest żona?
— Nawet tak źle nie jest...
— W każdym jednak razie — zamknij pan drzwi, a będę trochę śmielszym... Otóż, zwichnięte życie i kalectwo są skutkami trzeciej maskarady... Czy nie robi to na panu wrażenia?
— Owszem, robi — i dlatego też właśnie pójdę dziś na trzecią maskaradę.
Usłyszawszy to, przyjaciel mój zakręcił się na krześle, jak postrzelony zając, a następnie, ochłonąwszy i odkaszlnąwszy, począł mówić dalej głosem grobowym:
— Panie Bolesławie! Był czas, że nie miałem ani tej oto głowy łysej, ani tej nogi kulawej...
— Czy podobna?
— Honorem panu ręczę!... Ale — zobacz, czy kto nas nie podsłuchuje... A teraz idę dalej...
Onego czasu, miałem lat dwadzieścia cztery, pięć tysięcy pensji u bankiera X. i narzeczoną... śliczną, powiadam ci, blondynkę Klimcię, córkę pewnego szanownego przemysłowca, którego dwie tylko wady szpeciły: pasjami lubił siadać na niskich wklęśniętych taburetach i każdemu buty oglądał. Zresztą, był to człowiek uczciwy i miał okrutną kamienicę.
Z panną Klementyną byliśmy już od kwartału zaręczeni podług wszelkich formalności, wobec księdza i kilkudziesięciu przemysłowców, którzy także lubili zwracać uwagę na obuwie, lecz zresztą byli bardzo przyzwoitymi ludźmi, chociaż — po ceremonji zaręczyn większą część tych zacnych obywateli miasta trzeba było na rękach wynosić do dorożek.
Odtąd nic mi już nie brakowało do szczęścia. Około szóstej przychodziłem do mojej Klimci, obok której zapominałem o świecie do ósmej. Potem dawano herbatę z czemś gorącem, a potem — znowu westchnienia, szepty, spojrzenia, leciuteczkie pocałunki (naturalnie w powietrzu) i mały kieliszek starki z przyszłym teściem, na zakończenie dnia.
Słowem — wszystko składało się na to, aby mnie zrobić ojcem licznej rodziny i właścicielem dużej kamienicy. Na nieszczęście, djabli nadali trzecią maskaradę! Ale zobacz-no, czy nas kto nie podsłuchuje?...
Gdy spełniłem to polecenie, przyjaciel mój znowu zabrał głos:
— Ponieważ jak żyję nie byłem na maskaradzie, a wiele czytałem o tego rodzaju zabawach, postanowiłem więc, choć raz przed ożenieniem się, zakosztować tego smaku. A nuż — myślałem — a nuż zaintryguje mnie jaka maseczka?... Narzeczona moja była blondynką, Pan Bóg zaś, jak ci wiadomo, stworzył jeszcze: szatynki, brunetki, a nawet rude, i tak jakoś dziwnie uorganizował serce ludzkie, że ono biedactwo do wszystkich kobiet czuje pociąg. Niestety! jabym to zrobił inaczej, gdyby mię o radę spytano, a życie moje wówczas nie byłoby tak szkaradnie zwichnięte!
Około dwunastej w nocy, poszedłem do mego przyjaciela buchaltera, który mieszkał o parę domów dalej. Stuk! puk!... „Kto tam?“ — pyta. „Naturalnie, że ja!“ — odpowiadam. Otwiera drzwi, a ja przekonywam się, że mój buchalter już się spać położył. „Jakto? — pytam — więc nie idziesz na maskaradę?...“ A on na to: „Chybabym zwarjował!...“ „Bój się Boga! — mówię — przecież to trzecia?...“ „A niech kark skręci, choć trzecia!...“ — odpowiada i włazi pod kołdrę.
Przeszedłem się po pokoju i widząc, że buchalter nie żartem myśli o spaniu, pytam znowu: „Więc możebyś mi twego kapelusza pożyczył, bo mój trochę przystary?...“ A on na to: „Dobrze!... niech choć mój kapelusz zrobi głupstwo...“ A ja znowu: „W takim razie, dajże mi i twój zegarek...“ Buchalter się zawahał, miał bowiem złoty, bardzo kosztowny chronometr; znając mnie jednak, powierzył mi wreszcie swój zegarek, zwinął się w kłębek jak jeż i zasnął na dobre.
Ach! jaki on miał rozum, choć buchalter!...
Zostawiwszy mu swój srebrny godzinnik, z bijącem sercem znalazłem się wkrótce na redutowej sali. Gorąco, ścisk, wrzask... jak na odpuście w Radecznicy; ani żywej duszy znajomej, ale zato tłum masek — takich, powiadam ci, ponętnych i wabiących, że dla każdej z nich gotówbyś się narazić na wieczne potępienie, rozumie się tylko — do końca maskarady.
Choć nikt mnie nie zaczepiał, nie wiem dlaczego, miałem w głębi serca jakąś nadzieję. Któż wie, ile jest w tej sali kobiet, którym mogę wpaść w oko? Jestem brunet, tęgo zbudowany i, jak mi wszystkie zwierciadła powiadają, wcale przystojny. Kobiety w kostjumie są wogóle ryzykowne i nie wyrzekają się maskaradowych przygód... Moja narzeczona nie dowie się i... wszystko pójdzie dobrze!
Dotychczas jednak wszystko szło źle, za wyjątkiem bowiem jakiegoś błazna, który mi impertynencją powiedział, żadne domino nie uwiesiło się jeszcze na mojem ręku i nie szeptało mi tych tajemniczych słówek, dla których naraziłem się na bezsenność i koszta. Spojrzałem na mój piękny chronometr raz — było wpół do pierwszej, drugi raz — była pierwsza, trzeci raz — wpół do drugiej...
W tej chwili dotknął ktoś zlekka mego ramienia. Wstrząsnąłem się, jakby we mnie piorun uderzył, a jednocześnie jakieś popielate domino oparło się na mojej ręce...
Boże!... Więc ziściły się moje marzenia, więc będę intrygowany, będę ściskał tę piękną rączkę, będę patrzył na marmurową szyjkę, będę się upajał zapachem i połyskiem tych kruczych splotów!...
— Nareszcie znalazłam cię... niewdzięczniku! — szepnęło pieszczotliwie domino.
Boże!... Więc ona mnie szukała, ona mnie szukała, ona przyszła tu poto tylko, aby zakrywszy twarz maską, wyznać mi uczucia, którychby jej świat, a może nawet — mąż nigdy nie przebaczył!
— Siądźmy gdzie! — rzekła znowu maska, widząc, że jej nie odpowiadam. A jakżem ja miał odpowiadać, kiedy mnie ognie przechodziły...
Gdy odprowadziłem moją piękną ofiarę, mówiła dalej, chwilami dotykając swym cudnym biustem mego rozgorączkowanego ramienia:
— Chwile są zbyt krótkie, ażebym nie miała zdobyć się na wysiłek odwagi. Powiem więc wprost, że cię kocham!...
W głowie mi się zakręciło, a ona mówiła dalej:
— Nie wierzysz mi?... Lękam się nawet, czy nie uważasz mnie za... jakąś awanturnicę...
— Pani! — przerwałem jej z uczuciem — tak znowu nie jest... Wiem, że maskarada nadaje pewną swobodę kobiecie, pozwala jej nawet... zapomnieć o codziennych więzach...
— Domyślasz się, kim jestem!... — zawołała przerażona.
— Domyślam się, że jesteś pani aniołem, ja zaś... twoim niewolnikiem...
Znowu oparła się na mojem ramieniu, a ja prawie zmysły straciłem. Każda kobieta, między dwudziestym i czterdziestym rokiem życia, posiada przynajmniej po siedem szczegółów, dla których można zwarjować, moja więc piękność, dlatego, że była pod maską, posiadała dla mnie... siedem razy dwadzieścia — sto czterdzieści... tak jest, co najmniej sto czterdzieści powabów.
Cośmy mówili dalej, nie pamiętam. To tylko pewna, żem ukochaną kobietę zaprosił na kolacją. Jadła jak ptaszek, nie piła nic; zato ja, za jej zdrowie, wypiłem całą butelkę szampana — na klęczkach. Gdym ją błagał, aby uchyliła maskę, zerwała się i krzyknęła:
— Wolę umrzeć!
Upadłem jej do nóg i począłem błagać najsłodszym głosem:
— Czy pamiętasz pani „Bal maskowy“ Dumasa?... Chciałażbyś więc, abym był tak nieszczęśliwy jak tamten?... Chciałażbyś, abym za krótką chwilę upojenia widywał cię w gorączkowych snach z tą fatalną maską na twarzy i więdnął jak kwiat, napróżno oczekując rosy?... Ulituj się! Wszakże miłość dla nieznajomej i niewidzianej to najstraszliwsza męka na ziemi... Zostaw mi więc przynajmniej nadzieję, albo pozwól umrzeć u nóg twoich!...
Zamyśliła się, zwiesiła piękną głowę i zdejmując brylantowy pierścień z palca, rzekła:
— Weź to!... Zapomocą niego wkrótce poznamy się...
— To ty mnie poznasz — zawołałem nieprzytomny — ale jakże poznam ja ciebie?...
Nie odpowiedziała nic, tylko delikatnemi jak atłas rączkami zdjęła mi z palca pierścionek, który miałem od narzeczonej.
— Oddam ci go wkrótce — szepnęła — gdy się znowu spotkamy... bez maski!
Nie broniłem jej. Pierścionek mój wart był ze sześćdziesiąt rubli, lecz jej ze dwieście... Mój pochodził wprawdzie od narzeczonej, lecz czyż było podobna nie oddać go na kilka dni w zastaw kobiecie, do której przywiązała mnie ciekawość i namiętność, kobiecie — która miała dla mnie potargać swoje obowiązki!
Gdy ją odprowadziłem do dorożki, najczulszemi wyrazami zaklinała mnie, abym jej nie ścigał, i obiecała, że spotkamy się — najwyżej w ciągu paru tygodni. Potem, uniósłszy czarną koronkę swej aksamitnej maski, złożyła na mojem czole pocałunek, który mi prawie w popiół zamienił serce...
Jakieś sanki stały obok. Skoczyłem w nie, pijany szczęściem, i kazałem się odwieźć do domu. Jakże blado, obok tej nadzwyczajnej kobiety, wyglądała moja pulchna Klimcia, córka przemysłowca, który lubił siadać na niskich taburetach i przypatrywać się ludzkim butom!
Gdym wszedł do swego mieszkania i zapalił świecę, struchlałem... Jeden z guzików mojej kamizelki był rozpięty, a kosztowny chronometr buchaltera gdzieś przepadł! Zbiegłem nadół, po kilku ulicach szukałem dorożkarza, który mię odwiózł, lecz napróżno. Chronometr zginął i trzeba było pomyśleć o odkupieniu go. Ponieważ nie miałem pieniędzy, poszedłem więc do mego przyszłego teścia z prośbą o pożyczenie stu rubli. Stary poczciwiec dał mi je bez wahania, ostrzegając tylko, abym na drugi raz był uważniejszy.
Gdy buchalterowi wręczyłem pieniądze i, prawie ze łzami w oczach, opowiedziałem mu o naszej wspólnej stracie, dobry ten człowiek wstrząsnął głową i rzekł:
— Ha! trudno... Od ciebie wezmę sto rubli, choć każdy zegarmistrz za ów chronometr z zamkniętemi oczyma dałby mi sto pięćdziesiąt.
Ułatwiwszy się w taki sposób ze zgubą, po całych dniach teraz począłem rozmyślać o mojej nieznajomej. Ile ma lat? czy jest piękna? a nadewszystko, kim jest?... Pierścień, dany mi przez nią, schowałem jak świętość, każdy zaś numer „Kurjera“ odczytywałem jak Ewangelją.
Nareszcie, we dwa tygodnie po trzeciej maskaradzie, trafiłem na ogłoszenie: „Łaskawy znalazca złotego pierścienia z dużym brylantem i literami A. K. raczy go odnieść... (tu następował adres), za nagrodą, jeżeli takowej zażąda.“
Pojmujesz, że pobiegłem tam jak szalony, podziwiając genjalny dowcip tajemniczej kobiety. Gdym powiedział lokajowi, z czem przyszedłem, puścił mię bez wahania do salonu, do którego po chwili weszła Ona.
Boże! to, com ujrzał, przewyższyło najśmielsze marzenia. Kobieta lat trzydziestu, śniada brunetka, kształty posągowe, czarne oko zamglone, a na twarzy — jakiś wyraz smutku i zadumy, przed którą chciałem czołem uderzyć.
— Pani! — rzekłem drżącym głosem — odnoszę zgubę...
— Spodziewałam się tego! — odparła z łagodnym uśmiechem.
Znowu zakręciło mi się w głowie; nie wiedziałem przez chwilę co mówić, a wreszcie odezwałem się, oddając pierścień i topiąc w niej namiętne spojrzenie:
— Pani! są wypadki... są konieczności... którym człowiek oprzeć się nie może...
— Rozumiem!... — odpowiedziała, uważnie oglądając pierścień. — Głos sumienia odzywa się zazwyczaj potężnie...
— Czy tylko sumienia? — spytałem.
— Niekiedy i honoru...
— Czy tylko honoru?... — ciągnąłem dalej, czując, że lada chwilę będę musiał przed nią upaść na kolana.
— Tak!... Czasami nad wszystkiem przemaga obawa...
Widocznie musiałem być rażąco nieśmiałym w jej oczach. Pragnąc poprawić sobie opinją, podniosłem się z fotelu... Nagle uchyliły się drzwi i wszedł mąż damy, która podała mu pierścień.
— Ach, więc znalazł się?... — zawołał mąż, oglądając brylant. — Gdzież go pan znalazł?...
Ani mi przez myśl nie przeszło podobne pytanie! Zmieszałem się więc jak student, tem bardziej, że dama zerwała się z kanapy z oznakami niepokoju.
— Gdzież więc go pan znalazł?... — powtórzył mąż, patrząc mi ostro w oczy.
Milczałem strwożony; język mi kołem stanął.
— Naturalnie, że w omnibusie, na Krakowskiem Przedmieściu... — odezwała się szybko dama i wyszła z salonu.
— Tak jest — rzekłem z uśmiechem — na Krakowskiem Przedmieściu, w omnibusie.
Mąż przystąpił do mnie i uderzywszy po ramieniu, mówił dalej tonem poufałym i drwiącym:
— No, mój młodzieńcze! bądźże już zupełnie uczciwym i kiedyś zwrócił pierścień, wyjmij z niego swój czeski kamyk i oddaj brylant.
— Co pan sobie myślisz?! — krzyknąłem wściekły z gniewu.
— To, że jesteś kieszonkowym złodziejem i że cię oddam na policją — odparł z flegmą.
Rozpacz mnie ogarnęła.
— Ha! kiedy tak — zawołałem — to dowiedzże się pan całej prawdy. Ten pierścień otrzymałem z rąk pańskiej żony, na trzeciej maskaradzie!...
Jegomość' oblał się krwią, lecz, pomyślawszy kilka minut, odparł z dawnym chłodem:
— Żona moja, w czasie trzeciej maskarady, była razem ze mną u swoich rodziców — jesteś więc nietylko złodziejem, ale i bezwstydnym potwarcą. Ponieważ jednak żal mi twojego młodego wieku i twej matki, jeżeli ją masz, puszczam cię więc wolno. A teraz... Janie!
Wszedł lokaj.
— Wyrzuć mi tego łotra za drzwi! — dodał podniesionym głosem.
Czy dasz wiarę, że wyszedłem stamtąd zapłakany?... Później pobiegłem do buchaltera i opowiedziawszy mu sprawę, prosiłem, aby wyzwał na pojedynek tego nędznika. Buchalter podjął się wyzwania, poszedł, lecz w kilka godzin przysłał mi list. W liście tym powiedział, że walczą przeciwko mnie ważne poszlaki, ponieważ pierścień zginął już przed dwoma miesiącami owej damie, kiedy jechała w omnibusie z jakąś kobietą i brodatym mężczyzną. Że zaś ja w owej epoce brodę nosiłem, a później ją zgoliłem i że o pierścieniu, otrzymanym jakoby na maskaradzie, przez dwa tygodnie nikomu nie wspomniałem, on więc, buchalter, zrywa ze mną stosunki i prosi o zwrot chronometru lub dopłatę pięćdziesięciu rubli.
Po tym liście pobiegłem do znajomego mi adwokata, z zamiarem wytoczenia procesu: buchalterowi, damie i jej mężowi. Adwokat, wysłuchawszy mnie, rzekł:
— Im procesu wytaczać pan nie możesz. Lecz jeżeli oni go panu wytoczą, to będziesz zapewne uwolniony dla braku dowodów.
— Więc pan sądzisz — krzyknąłem — że ja ukradłem pierścień i zegarek?...
— Nie sądzę — odparł, wzruszając ramionami — ale jestem pewny.
Wieść o moich mniemanych kradzieżach obiegła całe miasto. Straciłem miejsce u bankiera, Klimcia zaś odesłała mi pierścionek i sama wkrótce wyszła zamąż. Odtąd żyłem jakiś czas w wielkim niedostatku, opuszczony przez wszystkich znajomych, a nawet krewnych.

W półtora roku potem wpadł do mego mieszkania buchalter z okrzykiem:
— Przebacz mi, mój kochany! wszystko się już wydało... Złapano oszustkę, która ci ukradła na maskaradzie pierścionek narzeczonej i mój chronometr, a wcześniej nieco pierścień owej damy, w którym zamieniła brylant na czeski kamień. Rzeczy te już są w policji!...
W parę dni potem otrzymałem znowu posadę u bankiera i, co lepsze, zaproszony zostałem na obiad przez ojca mojej niegdyś Klimci. Po obiedzie, stary zawiózł mnie do swych dzieci. Tam przywiódł mnie do jakiegoś pokoju, w którym stała kołyska i rozsunąwszy szafirowe firanki, ukazał dwóch tęgich chłopców, jak dwie krople wody podobnych do mojej Klimci.
— Bliźnięta, panie!... a co?... — zawołał stary ze śmiechem i przymrużył oko.
Na ten widok, zdjął mnie taki żal, że bez zobaczenia się z Klimcią uciekłem z jej domu, a następnie wyzwałem na pojedynek męża owej śniadej właścicielki brylantowego pierścienia. W pojedynku tym ja nawet nie strzeliłem, a on mi lewą nogę zgruchotał.
— A teraz — rzekł mój ołysiały i okulawiony przyjaciel — idź na trzecią maskaradę, jeżeli chcesz. Ale... bądź ostrożny!...
A teraz — ja mówię do was, czytelnicy: Idźmy na trzecią maskaradę, ale...

Bądźmy ostrożni!...


MIŁOŚĆ UBOGIEGO MŁODZIEŃCA.

Wszelki, który to czytać będziesz, dowiedz się, że świat jest ułomny. Rozumieli to już starożytni i z tego powodu któryś z dawnych mędrców: Hiob czy Salomon, a może nawet i autor niniejszego, powiedział: „Sycisz miód a pić będziesz piołun.“ Innemi słowy: cnota wychodzi na pożytek złośliwości, a dobre uczynki wyłażą niekiedy bokiem.
Na dowiedzenie tego, opowiem wam, bogobojni słuchacze, historją ostatnich dni życia JW, prezesowej Tupalskiej. Gdy miała lat siedemdziesiąt, umarł jej mąż, JW. prezes Tupalski, i w nieutulonym żalu pozostawił ją w mieście gubernjalnem X., zapisując jednocześnie niepocieszonej wdowie największy dom murowany, dwupiętrowy i parękroć gotówką. Odtąd dobroć jej i miłosierdzie jaśniały nad miastem, jako dwie najpiękniejsze gwiazdy na sklepieniu niebieskiem, i nie było końca jej uczynkom miłosiernym, odnoszącym się zarówno do ciała, jak i do duszy bliźnich. W domu jej każda sierota była przyjęta, głodny nakarmiony, nagi przyodziany; ubogich też na jej rachunek chowano wielką moc, ku uciesze miejscowych zakładów dobroczynnych, które tym sposobem obfite robiły oszczędności.
Przytem i sama miała się niezgorzej. Mieszkania i wygód mógł jej pozazdrościć JE. biskup i kapituła, a powozu i koni sam JW. naczelnik gubernji. Ubierała się też staruszka chędogo i wytwornie, sukien bowiem paradnych miała tyle, że takowe trzem nawet młodym osobom do końca życia wystarczyćby mogły.
A teraz przypatrzcie się, jak dziwne bywają zmiany losu! Taż sama bogata i świętobliwa staruszka dziesięć ostatnich lat spędziła prawie w niedostatku i osamotnieniu.
Ludzie przez ten czas nazywali ją skąpą i egoistką, a jej powóz i siwe konie, murowany dom i gotówka, kosztowne szaty i mnoga bielizna znikły gdzieś tak, że ich oko ludzkie nie widziało. Szczęśliwą jeszcze nazywała się w owej epoce, gdy w wypłowiałym, atłasowym płaszczyku, skulona i na lasce oparta, mogła chodzić do kościoła i Boga chwalić, gdy w swoim niegdyś domu mogła zajmować mały, ciemny i wilgotny pokoik i — wzmacniać schorzałe ciało łyżeczką ciepłej strawy, której z niechęcią udzielał jej pupil — a następnie opiekun i spadkobierca.
Stało się to zaś tak, jak będzie opowiedziane niżej.
Pewnego dnia, do kuchni JW. prezesowej wszedł jakiś młody, skromnie ubrany człowiek i nieśmiało zapytał o panią. Stara i trochę głucha służąca, wyrozumiawszy, o co chodzi, zaprowadziła go do salonu, gdzie właśnie matrona zwykła była spędzać dnie w wielkim fotelu, oddając się ćwiczeniom pobożnym według książki: „Wielbij, duszo moja, Pana!“ lub bawiąc się czytaniem rzeczy świeckich, a przedewszystkiem romansów w „Bluszczu.“
— A kto to?... — zapytała dama, widząc dwie osoby wchodzące i nie będąc pewna, która z nich jest proboszczem a która sędzią pokoju.
— To ja... Kurdybanowicz, do usług pani prezesowej — odpowiedział skromnie ubrany młody człowiek, zacierając pobożnie ręce i kłaniając się do samej ziemi.
Matrona przyłożyła do oczu złote binokle, a pewną będąc, że już dostatecznie obejrzała nieznajomego, poprosiła go, ażeby usiadł.
— A w czem to acanu mogę pomóc? — spytała, myśląc, że nieznajomy jest brunetem (jak jej nieboszczyk mąż w trzydziestym roku życia), choć on był na głowie trochę rdzawy i piegowaty na obliczu.
Kurdybanowicz pokornie odkaszlnął, zatarł znowu ręce jak woźny z konsystorza, który od przychodzących po rozwód bierze co łaska, i słodziutkim głosem szepnął:
— Chciałbym, jeżeli taka będzie wola pani prezesowej dobrodziejki, wynająć ten pokoik pod stryszkiem, co to za dwa ruble na kwartał...
Dama znowu spojrzała przez binokle i tym razem zdawało jej się, że nieznajomy ma szafirowe oczy, że jest blady i smutny, że musi mieć dużo szlachetnych uczuć i że prawdopodobnie walczy z przeciwnościami w życiu, — zupełnie jak w „Bluszczu.“ Potem znowu spytała bardzo przychylnym tonem:
— A cóż acan za jeden?
— Urzędnik, pani prezesowo!... pomocnik dziennikarza w powiecie...
— A z acana porządny człowiek?... Nie będziesz mi w domu wyrabiał jakich zdrożności, boś widzę młody?
— Uchowaj Boże, pani dobrodziejko — jęknął pomocnik dziennikarza, podskakując na krześle.
Ten wstręt do grzechu, zamanifestowany tak energicznie, podobał się prezesowej. Oddała więc Kurdybanowiczowi pokoik za dwa ruble na kwartał, a na dobitkę rzekła:
— Moje serce, a może tobie potrzeba jakich mebelków?
— Chyba tylko obrazka świętego! — westchnął młody człowiek.
— No, a krzesła i stolika nie?...
— Jeżeli łaska pani prezesowej...
— A łóżko maszże jakie?
— Nie tak bardzo! — szepnął Kurdybanowicz.
Za chwilę pożegnał zacną starowinę. Gdy wyszedł, przybiegła z kuchni trochę głucha służąca prezesowej i doniosła pani, że młody człowiek prosił jej, aby mu na parę dni pożyczyła miotły do zamiatania pokoiku, a także — aby mu dawała wody gorącej rano i wieczór, dopóki sobie samowaru nie kupi.
— Widocznie ubogi to musi być młodzieniec — mruknęła staruszka — ale miły... bardzo miły i pewnie uczciwy!
Następstwa tej sentencji były dla Kurdybanowicza bardzo ważne: dostał bowiem za dwa ruble pokoik umeblowany jak cacko i w dodatku kilka obrazków świętych. Niezależnie od tego, prezesowa kazała, aby mu stróż codzień zamiatał mieszkanie, i aby głucha służąca, zamiast gorącej wody, nosiła mu z rana kawę z dwoma bułkami, a wieczór herbatę z taką samą ilością pieczywa.
Ludzie zwykli chełpiliby się podobnemi czynami, lecz zacna staruszka nie myślała nawet o nich. Przecież w książce p. t.: „Wielbij, duszo moja, Pana!“ stało najwyraźniej, aby karmić głodnych i podróżnych w dom przyjmować. No, a taki tam przecież kancelista z powiatu miał się gorzej, aniżeli stu głodnych i drugie tyle podróżnych!
W niedługi czas potem wypadło nabożeństwo żałobne za duszę ś. p. prezesa. Staruszka, jak zwykle pojechawszy do kościoła, zasiadła w ławce i nie widząc, nie słysząc, co się dzieje dokoła, utonęła w modlitwie. Nabożeństwo skończyło się, ludzie wyszli, a prezesowa była dopiero w połowie „Kanonu“, gdy nagle usłyszała jakiś głos. Ktoś klęczał prawie przy jej nogach i mruczał:
— O dobry Boże! wynagródź też panią prezesowę Tupalską za to, że biednego sierotę przygarnęła, za wszystko, co dla mnie już zrobiła, i za to, co jeszcze zrobi. Nieboszczykowi zaś Tupalskiemu wieczne odpoczywanie...
Zdumiona nad wszelki wyraz staruszka przyłożyła binokle do oczu, lecz nie mogąc nic dojrzeć, spytała:
— A kto to się tak modli?
— To ja, pani dobrodziejko, Kurdybanowicz... Bardzo przepraszam, jeżelim w modlitwie roztargnienie zrobił, ale nie uważałem.
Ponieważ prezesowa nie uważała nigdy i na nikogo, objaśnienie to więc wydało się jej bardzo naturalne. Przytem sam czyn ją rozrzewnił. Ileż to ona do tej pory sierot wsparła, a przecież pierwszy dopiero Kurdybanowicz ocenił jej dobrodziejstwa i tak rzewnie Bogu dziękował.
Odtąd los bogobojnego kancelisty znacznie się poprawił. Prezesowa zaczęła mu posyłać obiady i nie przyjmowała komornego, zastrzegając tylko, aby Kurdybanowicz każdego kwartału ubogim owe dwa ruble oddawał. Przytem bardzo często ofiarowała mu jakąś sztukę z pozostałej po mężu garderoby, a wreszcie, co najważniejsza, pozwalała przychodzić do siebie i opowiadać różne epizody z życia. Z rozmów tych dowiedziała się niebawem, że pobożny kancelista jest najzacniejszym człowiekiem na świecie, że ma wielkie zdolności i że zaszedłby bardzo wysoko nietylko w powiecie, ale nawet w rządzie gubernjalnym, gdyby złość ludzka nie stawała mu na przeszkodzie. Wkońcu, wśród westchnień i zaklęć, aby go nie wydała, powiedział prezesowej, że jest zakochany w niebogatej panience, którą ona zdaleka znała.
Teraz poczciwa staruszka znalazła się w swoim żywiole, wiadomo bowiem, że dla dam w pewnym wieku swatanie, odwiedzanie chorych osób, kąpanie niemowląt i trzymanie ich do chrztu — stanowi największą przyjemność. Umyśliła więc jeszcze bliżej zapoznać się z niebogatą panienką i połączyć ją z Kurdybanowiczem, pragnąc tym sposobem uwieńczyć cnoty i miłość ubogiego młodzieńca.
Dzięki jej pośrednictwu, panienka zaczęła bywać w jej domu, a Kurdybanowicz zalecać się na dobre. W jaki zaś sposób ubogi młodzieniec prowadził swoje konkury, przykład najlepiej wyjaśni.
Pewnego razu, przyszedł on do prezesowej z miną bardzo słodką i, jak mówił, z najpokorniejszą prośbą. Chodziło mu o to mianowicie, aby szanowna dama wraz z ukochaną przez niego panienką i jej ciotką raczyły zaszczycić swoją obecnością widowisko teatralne.
— Bój się Boga! — krzyknęła dama — ależ ja mam przeszło siedemdziesiąt lat...
— Nic nie szkodzi! — błagał kancelista. — Zawsze się pani prezesowa rozerwie trochę, a i mnie da możność spłacić cząstkę długu wdzięczności.
— Moje serce, o wdzięczności niema co myśleć, Pan Bóg mi to sam zapłaci najlepiej. Ale — dodała, śmiejąc się — wiem ja, że nie o mnie tu chodzi, tylko o tę młodą osobę, która ci zraniła serce.
Nad wieczorem, do domu prezesowej przyszła panna ze swoją ciotką. Starowinka włożyła na siebie czarną jedwabną suknią z wąziutkiemi rękawami, na to koronkową chustkę, a trzęsącą się głowę ustroiła w czepiec bardzo wykwintny. Wzięła też wody kolońskiej flaszeczkę, kokosowy różaniec i jedwabną sakiewkę z pieniędzmi od wypadku.
Na godzinę przed widowiskiem zjawił się Kurdybanowicz z wynajętą karetą. Nie podobało się to trochę prezesowej, zamilczała jednak i towarzystwo pojechało na spacer za rogatki. Potem grzeczny kawaler zaprosił damy na lody do cukierni.
— Ależ ja tu nigdy nie wejdę! — zawołała prezesowa ze zgrozą. — Nigdy nie słyszałam, ażeby kobiety wstępowały do oberży...
Wytłomaczono staruszce, że cukiernia nie jest oberżą, i że, według mody dzisiejszej, damy mogą tam wchodzić.
Gdy towarzystwo lody zjadło, a panna otrzymała w dodatku pudło cukierków, kancelista włożył rękę w kieszeń, zrobił nagle jakiś tragiczny ruch i szepnął wzruszonym głosem:
— O Boże!... w jak okropnem jestem położeniu... Zgubiłem portmonetkę z biletami i pieniędzmi!...
Staruszce drgnęły trochę usta, a głowa zatrzęsła się mocniej niż zwykle. Nie rzekłszy jednak ani słowa, oddała Kurdybanowiczowi swoją sakiewkę, myśląc przytem:
— A co, jak to dobrze być przezorną! Gdybym nie nosiła przy sobie pieniędzy, bylibyśmy na wieki skompromitowani: my i ten poczciwy młody człowiek!
Lecz ani przez głowę jej nie przeszło, że poczciwy młody człowiek może być szkaradnym blagierem. Co prawda, za jej czasów nie znano jeszcze tego wyrazu.
Po widowisku — za które słono zapłaciła, lecz na którem i przedrzemała się trochę prezesowa — tym samym najętym powozem odwieziono ją do domu, poczem Kurdybanowicz odprowadził jeszcze swoje damy. Było już około północy, a zmęczona i naciągnięta staruszka poczęła usypiać, kiedy nagle zbudził ją straszny hałas. Ktoś nogami i pięściami bił w jej drzwi i wołał:
— A co on sobie myśli, ten złodziej!... Wynajął powóz na trzy godziny, teraz umknął, nie oddał mi trzech rubli i chce widać, abym całą noc czekał na niego!...
W tej chwili wbiegła do sypialni służąca, a do najwyższego stopnia przerażona prezesowa zaczęła ją wypytywać:
— Czy ogień w domu?... Czy zbójcy nas napadają?...
— Nie, proszę pani — odparła niemniej przestraszona służąca — tylko pan Kurdybanowicz nie zapłacił za powóz i furman się dobija o pieniądze.
Trzeba było naturalnie wstać, poszukać w komodzie trzech rubli i jeszcze ukoić furmana hojnym tryngieltem. Pamiętna ta noc przyprawiła prezesowę o chorobę, lecz z drugiej strony ubogi młodzieniec mógł się kochać, robić prezenta i bawić damę swego serca — bez kosztów!
Leżała sobie tedy JW. prezesowa we wdowieńskiem łóżeczku swojem i dumała:
— Aj! ten Kurdybanowicz, to jakiś dziwny człowiek... Chryste, usłysz nas!... Wynajął karetę i teatr za moje pieniądze; gwałt mi zadał, ażebym do cukierni poszła na lody... Chryste, wysłuchaj nas!... Tak jakbym ja już z biegu rzeczy nie miała krwi zimnej...
Najgorzej jednak nie podoba mi się to, że furmanowi nie zapłacił i nie uszanował spokojności mojej. Przecież lat mam zgórą siedemdziesiąt, pamiętam księdza Staszica i z Imci panem Badenim menueta jeszcze chadzałam. A on mi, ten Kurdybanowicz, furmana nasłał, człeka może być miłego Bogu, ale ordynaryjnego. Tacy ludzie to nawet w lecie w kożuchy się ubierają...
Potem zaczęła modlić się:
— Od powietrza, głodu, ognia, wojny, złodzieja, sinej krosty czyli karbunkułu, złamania jakiego członka, burzy gwałtownej — zachowaj mnie, Panie!... I od takiego lokatora jak ten Kurdybanowicz niedobry, co furmanom nie płaci, także zachowaj mnie, Panie!.,.
Nagle uderzyła we dzwonek raz, drugi i trzeci, wołając przytem:
— Brygido!... Brygido!...
Do sypialni weszła po chwili głucha służąca, śpiąc jednem okiem, a drugiem czuwając.
— Co się stało? — spytała.
— Nastaw, serce, rumianku zwyczajnego — rzekła prezesowa. — Jestem bardzo wzruszona! Od bombardowania Zamościa nie pamiętam nic podobnego...
Istotnie wzruszenie zacnej staruszki wielkie było; szczęściem rumianek ukoił je nieco, ku pocieszeniu głuchej służącej, która, widząc, co się dzieje, gorzko płakała.
Była już czwarta rano, gdy JW. prezesowa rzekła:
— Brygido!
— Słucham pani...
— Już jutro w południe nie zaniesiesz temu Kurdybanowiczowi obiadu.
— Oj!... i nawet wart tego.
— A wieczór nie dasz mu herbaty, słyszysz?
— Co nie mam słyszeć. Kto nie wart obiadu, temu nic po kolacji.
— A jak myślisz, czyby mu lokalu nie wymówić?
— Jabym wymówiła — odparła Brygida. — Poco on paniusi tyle zgryzoty i strachu narobił?...
— A i tej jego panny i jej ciotki także niema co zapraszać — dodała prezesowa. — Jeżeli chce się żenić, niech się żeni, i konkurować o pannę także mu nikt nie broni, — ale pocóż ja mam z ich łaski nie sypiać i zdrowie marnować?
Słowa te ogromnie podobały się Brygidzie, która odparła:
— Oj!... złotemi literami wypisaćby to, co pani teraz mówi. Ten Kurdybanowicz to musi być wielki nicpoń!...
Ja zawsze myślałam, że pani przecie dojdzie kiedyś do rozumu i nie będzie wspierać takiego hołocuca, co to niby uczciwy i nabożny, a on gorszy psa, gorszy lutra!
Usłyszawszy to, prezesowa uczuła pewną ulgę na sercu i postanowiła bądź co bądź pozbyć się Kurdybanowicza z domu. Ta myśl, że już nie będzie płacić za jego karety i teatra, że do jej cichego mieszkania nie będą się po północy dobijali woźnice, ucieszyła ją tak, że staruszkę minęło wzruszenie i około piątej zasnęła.
Błahe są jednak i wątłe, o duszo pobożna! zamiary ludzkie, jak cię o tem przekona dalszy bieg dziejów JW. prezesowej.
Na drugi dzień, około południa, zacna staruszka, pomodliwszy się na cześć Bogu i umywszy się na uciechę dobrym ludziom, powstała ze swego łoża boleści i usiadła, jak zwykle, na fotelu. W tej samej chwili dano jej znać, że przyszedł Kurdybanowicz. Starowina aż się zatrzęsła, pofolgowawszy jednak przyrodzonej dobroci serca, kazała go prosić do salonu, robiąc poprzednio bardzo surową i majestatyczną minę, właśnie jak przystało na wdowę po tak znakomitym dygnitarzu.
To jej usposobienie zmiarkował widać niegodzijasz, ledwie że bowiem wszedł, wnet runął do nóg staruszki i całując ze skruchą skraj jej szaty, zawołał:
— Ach, pani!... ach, pani!... co też ja zrobiłem najlepszego przez to moje zakochanie nieszczęśliwe, żem panią, moją najmilszą dobrodziejkę, ze snu wybił i o ciężką zgryzotę przyprawił!...
Prezesowej żal się zrobiło skruszonego grzesznika, rzekła więc:
— Wstań acan i niech ci Pan Bóg nie pamięta!...
Żółte oczki dziennikarzowego pomocnika zaświeciły jak próchno. Wstał, jak mu kazano, usiadł na najniższym taburecie, jaki był w salonie, i począł mówić płaczliwym głosem:
— Bóg mię skarał za panią prezesowę, spuścił mi łuszczkę na oczy i zaćmienie na rozum. Nic mi już teraz nie pozostaje, jak pójść, wziąć i utopić się... Ach! co ja zrobiłem, co ja zrobiłem!...
— Co się stało?... — krzyknęła przestraszona prezesowa, której głowa i ręce gwałtownie trząść się zaczęły.
— Ani się pani spodzieje! — jęknął nicpoń. — Oto, wczoraj w teatrze, oświadczyłem się mojej pannie... Ach! czemuż się wtedy loża pode mną nie zawaliła, kiedym, widocznie za sprawą djabła, popełnił tak okrutny występek.
Prezesowa przeżegnała się, a on mówił dalej:
— I komu się to oświadczać, ale mnie, takiemu biedakowi, który, po odtrąceniu na emeryturę, mam rubli srebrem osiem kopiejek sześćdziesiąt dwie i pół na miesiąc!... Ani mieszkania przytem, w którembym mógł tę nieszczęśliwą żonę osadzić, ani jedzenia, ani odzieży, ani żadnej perspektywy, bo źli ludzie pode mną dołki kopią...
— Więc naprawdę oświadczyłeś się?... — spytała zdumiona prezesowa.
— A oświadczyłem, zawiązałem los pannie, na wieki wieków... wczoraj w teatrze. Ale dziś widzę, żem zrobił głupstwo, i albo się powieszę, albo się utopię z desperacji.
— Fi! — oburzyła się staruszka. — Gdzieżbyś znowu duszę chciał zgubić dla takiej marnej rzeczy!
— Zgubię, muszę zgubić!... dziś albo jutro. Żebym ja choć miał jakie mieszkanko i z dziesięć tysięcy gotówczyny, tobym przy pracy i cnotach doszedł do czegoś, ale tak...
— I kiedyż to? — zapytała zamyślona prezesowa.
— Kiedy sobie życie odbiorę?...
— Ależ nie!... Kiedyż się chcesz żenić?
— Żenić!... Gdybym miał pieniądze, tobym się zaraz ożenił, ale teraz...
Prezesowa medytowała:
— Cóżem ja też zrobiła, nieszczęśliwa kobieta! Potrzeba mi to było tak gwałtownego człowieka przyjmować na mieszkanie, — trzeba mi było sprowadzać tę pannę do domu i ułatwiać im zaloty?... No, a niechżeby się zabił, taki popędliwy człowiek, nie spadłyżby to na mnie wszystkie jego grzechy, nie poszłabym ja na starość do piekła?... Nic nie pomoże, muszę ratować duszę ludzką!
Namyśliwszy się tak, rzekła do Kurdybanowicza:
— No, mój kochany! O samobójstwie (w imię Ojca i Syna...) nie myśl, bo to grzech wołający o pomstę do nieba. Ożeń się już lepiej, bo to mniejszy grzech, a ja wam dam mieszkanie...
Kurdybanowicz znowu ukląkł i jęknął:
— Pani złota, zbawicielko!... dziękuję ci za twoje łaski, ale cóż mi po mieszkaniu, kiedy ja jeść nie mam co i muszę się zabić.
— Więc na ten rok dam wam dwa tysiące złotych na życie.
— Niech panią Bóg wynagrodzi! ale co mi po jedzeniu, kiedy ja garderoby nie mam? Gdybym się żenił, tobym musiał na pierwsze dnie nawet bieliznę pożyczać od kolegów.
— No, więc dołożę ci dwa tysiące na garderobę — odparła już trochę oburzona taką bezczelnością prezesowa. — Ale od tej pory nie dam ci już nic więcej!...
Łatwo pojąć, że przewrotny pomocnik dziennikarza z zadowoleniem opuścił salon: nietylko bowiem przebłagał obrażoną staruszkę, ale jeszcze, korzystając z jej miłosierdzia i niedołęstwa, wytumanił pieniądze i mieszkanie. Pogróżek nie obawiał się: wiedział bowiem, że prezesowa nie ma krewnych i że gdy raz zagnieździ się z żoną pod jej dachem, żadna go już siła ludzka stamtąd nie wystraszy. Podobną naturę mają pluskwy i ubodzy krewni, to też dobrze im się dzieje zazwyczaj.
Od tej chwili, po zdobyciu pierwszej pozycji, Kurdybanowicz grał już na pewne. Przedewszystkiem ożenił się, potem zamieszkał wraz z żoną w domu prezesowej, potem — „przez wdzięczność“ został jej rządcą i istotnie rządził się jak szara gęś. W ciągu niecałego roku powypędzał jej służbę dawną a przyjął nową, złożoną z takich samych łotrów jak on sam. Potem, ilekroć razy przyszedł na świat nowy pączek szlachetnego drzewa Kurdybanowiczów, zapraszał zawsze prezesowę na chrzestną matkę i oprócz prezentów wyłudzał od niej zapisy.
Staruszka tymczasem dziecinniała coraz bardziej, a pupil jej w miarę tego porastał w pierze. Wreszcie, nastraszywszy ją zbójcami, doprowadził do tego, że mu całą gotowiznę oddała do rąk.
Prezesowa czuła wprawdzie, że ma do czynienia z oszustem, lecz nie miała siły wypędzić go z domu i ulegała coraz nowym, „najpokorniejszym“ jego prośbom. Powoli opanował garderobę po nieboszczyku jej mężu, połowę mebli sprowadził do swoich pokojów, potem, wraz z żoną i dziećmi, zamieszkał w obszernych apartamentach samej prezesowej. Niedość, że odbierał wszystkie dochody, ale jeszcze nie pozwalał staruszce robić żadnych wydatków. Powozem też jej jeździł sam i jego plemię, wkońcu przeniósł prezesowę do swego niegdyś pokoiku pod stryszkiem i głodem począł ją morzyć, a ludzie tymczasem krzyczeli:
— Gwałtu! co się z tej prezesowej zrobiło. Z takiej uczciwej i miłosiernej kobiety utworzyła się egoistka, z takiej gościnnej — mizantropka... To też Bóg ją skarał, bo cierpi teraz nędzę.

Ludzie młodzi a ubodzy, kochajcie się i żeńcie! zawsze jednak bacząc na to, abyście, wzorem kukułek, mogli w cudzem gnieździe zamieszkać. Jakiś czas będzie was świat posądzał o brak ambicji, wkońcu jednak przyzwyczai się do waszego łotrostwa, a nawet nazwie pożytecznymi obywatelami kraju.



W WALCE Z ŻYCIEM.
I.

Pan Adam był magnatem z magnatów, ale takich, że nawet zwierzętom w ich psiarniach i stajniach działo się nierównie lepiej niż innemu człowiekowi na świecie. Z baszty pałacu nie objąłeś okiem przestrzeni zasianej ich walącemi się coprawda wioskami, nie policzyłeś też pługów, które orały ich wyjałowione pola, aniś wypatrzył końca puszczy, hodowanej poto jedynie, aby mnożył się w niej gruby zwierz ku uciesze jaśnie pana i jego łaskawych sąsiadów.
I było tej puszczy, tych obszarów i wiosek zgórą przez kilka wieków. Wkońcu jednak, gdy tęgość rodu osłabła, — Żydki, koloniści, dorobkiewicze i im podobne robactwo poczęło toczyć majątek. Wszyscy oni kłaniali się do samej ziemi, pieniądze znosili chętnie, ale każdy za to coś z dziedzictwa urywał. Ten wziął ogłodzoną wioskę, inny — zamulony staw, trzeci rozwaloną gorzelnią, czwarty kawałek lasu, aż wreszcie, za czasów ojca pana Adama, wykłaniali i wyskubali prawie cały majątek. Nieboszczykowi chodziło o to najwięcej, aby piwnica zawsze była pełna, a w kuchni paru zdatnych kucharzy, z odpowiednią liczbą kuchtów. O resztę nie dbał wiele i patrząc z zamkowych okien na okolicę, wciąż powtarzał: moja puszcza, moje wsie, mój browar, — choć tytuł owej własności zapisany był tylko w księgach imaginacji dziedzica.
W czasie tej powolnej i stopniowej ruiny pan Adam podrastał. Widział on, że za każdą wioską sprzedaną, ubywa jeden przyjaciel i krewny, jeden sługa i jeden gość z liczby tych, którzy zjeżdżali się na polowania albo imieniny rodziców. Widział, że z każdym dniem niszczeją ściany pałacu, na pachołkach blaknie liberja, sadzawka zielskiem zarasta, Żydzi i koloniści kłaniają się nie tak nisko jak dawniej, a wszelkie dorobkiewiczostwo coraz hardziej kark podnosi. Z tych powodów w duszy jego wyrodził się nieopisany choć naturalny wstręt do ubóstwa i ruiny, a nienawiść do wszelkich ludzi niższych kondycyj, którzy, ile razy mogli, zatruwali życie potężnym niegdyś możnowładcom.
Na grunt tych nienawiści i wstrętów, siano w duszę Adama tęsknotę do przeszłej świetności rodu. Znał on na palcach wszystkich książąt i hrabiów, z którymi był spowinowacony, a którzy w epoce upadku usuwali się od niego. Rozpamiętywał świetne łowy, bale, ciągnące się po całych tygodniach, klejnoty, które zdobiły suknie jego prababek, służbę i cugi, po których dziś tylko puste miejsce zostało. „Żeby też te dobra i te czasy wróciły kiedy!“ — myślał Adam, a jego babka, sędziwa matrona, powtarzała mu codzień:
— Patrz, co się dzieje, i bierz do serca, co ci mówię, Adasiu!... Ród wasz mocny był i sławny, pokąd pilnował całości swego gniazda, ale dziadowie i ojciec twój nie dbali o to, a my dziś robimy się pośmiewiskiem dla ludzi. Pamiętaj więc, abyś ty i dzieci twoje odzyskał co stracone... Pamiętaj, że z grobu powstanę przekląć cię, gdybyś zawiódł moje nadzieje!...
Zmarła babka i matka, poszedł za nią i ojciec Adama, rozbiegli się kucharze, ale on nauki pamiętał i myślał o tem, aby znowu rozniecić dogorywający blask starego rodu. Los sprzyjał mu, niedługo bowiem, wbrew popędowi serca, ożenił się z kobietą chorowitą wprawdzie i brzydką, która mu jednak ogromny posag wniosła.
Była chwila, że Adam mógł cały majątek przodków odzyskać, lecz wówczas właśnie inne rzeczy odwróciły jego uwagę. W bogatym, młodym i przystojnym nowożeńcu ocknęła się żyłka ojcowska. Trzebaż było mieć przecie powozy i konie, psy i służbę, przyjaciół i kochanki; trzeba było hulać, w karty grać, zagranicę jeździć, — bo inaczej czemżeby się jasny pan od ciemnego pospólstwa wyróżnił? Paryż, Rzym, Wiedeń, podziwiały świetność i hojność magnata, a posag tymczasem topniał...
Gdy pan Adam wrócił z żoną do domu, poczuł, że już z jej fortuny resztki tylko zostały. Że zaś w owej epoce przemysł w kraju popłacał, Adam więc, dla odbicia strat, rzucił się na drogę przemysłową. Widział, że jedni robią interesa na gorzelniach, inni na młynach i tartakach; dalejże więc budować i tartaki, i młyny, i gorzelnie. Ta ochota trwała lat kilka i w rezultacie zjadła to, co od uciech zagranicznych ocalało.
Tymczasem przyszło na świat dwoje dzieci: syn Mieczysław i córka Helena. Piękne to były stworzenia, a syn zadziwiająco zdolny, lecz oboje nad wszelki wyraz wątli. Ponieważ pan Adam zajęty był przemysłem i dumaniami o podźwignięciu rodu, na matkę więc spadł ciężar wychowania. Prowadziła je starannie, ale w arcyszczególny sposób. Dzieci jej nie widziały nigdy śniegu pod nogami, bo ich przez zimę trzymano w obszernych, ale zamkniętych komnatach. Nie znały żadnych rozrywek, żadnych ćwiczeń fizycznych, bo to chłopska rzecz, ale zato mówiły trzema językami obcemi, umiały historją i literaturę powszechną, a rozmawiały tak, jak profesorowie albo księża.
Dziwny był widok tych chorowitych i pięknych, z oczami rozumnemi i poważnemi obliczami dzieci, które w kłopot wpędzały ludzi oświeconych i dojrzałych. Ciż sami ludzie nieraz do Adama mówili:
— Nie męczyłbyś tak dziecin, bo strasznie wątłe, i tak już mądre, że wkońcu może wam ich Pan Bóg pozazdrościć.
Ale Adam uśmiechał się na te uwagi. Dzieci wychować się muszą, bo przecież Pan Bóg, zabierając je, zniszczyłby na ziemi ród znakomity, a więc sobie samemu wyrządziłby krzywdę. Że zaś są nad wiek rozwinięte, cudowne prawie — tem lepiej, bo podniosą świetność rodu do nieznanej przedtem potęgi.
I znowu nadeszły złe czasy, znowu różni ludzie poczęli wyszarpywać po kawałku ziemi, ale Adam już nie dbał o to. Miał przecież syna, który spełni — niezawodnie spełni nadzieje swojej prababki. Oczekując na to, pan Adam chodził sobie tymczasem po obszernych salonach i myślał: to o rozrywkach w europejskich stolicach, to o tem, że ktoś z krewnych, umierając, zapisze mu majątek, to znowu — że gdzieś w piwnicach zamku leżą skarby, które synowi pomogą dziedzictwo odzyskać, to znowu, że córka wyjdzie za jakiegoś księcia, hrabiego, lub w najgorszym razie za członka zwykłej rodziny szlacheckiej, ale tak starej, żeby pochodziła przynajmniej od tych szczurów, które Popiela zjadły.
Tak myślał i wciąż chodził, a marmurowa posadzka i wysokie sklepienia obszernych komnat za każdym jego krokiem szeptały jękliwie:
— Pan!... pan!... pan!...
A jeżeli niekiedy przystanął i wsłuchiwał się w ciszę, zardzewiałe chorągiewki na dachach zdawały się skrzypieć głosem starej gospodyni:
— Jaśnie pan!... jaśnie pan!...
I nie miałże uwierzyć w dostojność swojej krwi człowiek, któremu nawet martwe przedmioty hołd składały?
Wkrótce żona umarła, dzieci dobrze podrosły, a i pan Adam uczuł potrzebę wychylenia głowy na świat. Stary pałac męczył go. Za każdą sztukaterją, opadającą z sufitów albo cegłą z murów, przybywał mu jeden włos siwy i jedna zmarszczka na czole. Wkrótce pałac stał się ruiną: w basztach zamieszkały sowy i niedoperze, komnaty pajęczyna zasnuła, a twarz pana Adama zrobiła się podobną do oblicza posągu, które piorun we wszystkich kierunkach potrzaskał. Nadchodził straszny czas: trzeba było syna wysłać zagranicę, aby świat poznał, a tem samem trzeba było sprzedać majątek, który do tej pory nie wychodził z rąk ich rodziny, a z córką przenieść się na bruk miejski.
Aż zdziwił się pan Adam zmianom, jakie, po kilkunastoletniej nieobecności, znalazł w Warszawie. Dawni jego znajomi i krewni pomarli i została tylko pewna jenerałowa staruszka, dzieląca czas swój między pasjanse i kojarzenie małżeństw, obcinanie kuponów i modlitwę. Cała zaś klasa wyższa, do której tęsknił, cofnęła się z widowni publicznej gdzieś w kąt, ustępując miejsca ludziom nowym, niekiedy bardzo wątpliwego szlachectwa. Na ulicach karet wprawdzie było pełno, lecz napróżno upatrywałbyś na nich herbów. W teatrach loże jaśniały od pięknych kobiet i sukien strojnych, ale napróżno szukałbyś tam klasycznych a tak dobrze Adamowi znanych rysów. Same pojęcia o zasługach i wartości człowieka uległy niemniej radykalnym zmianom. Wyśmiewano już pytania: „Czem się pieczętujesz?“ i „Kto cię rodzi?“ a uwielbiano majątek i pracę. Słuchając tego, pan Adam z trwogą myślał, że jeżeli dłużej potrwa podobnie chorobliwy nastrój umysłów, to wkrótce przyjdzie mu walczyć o pierwszeństwo z własnymi propinatorami, którzy robią majątki, i cieślami, którzy przecież pracować umieją!
Narazie zdawało mu się, że wpadł w jakiś odmęt. W salonach towarzystwa spotykał dorobkiewiczów, którzy niebawem poczęli mu składać wizyty i których on sam rewizytować musiał. Nowokreowani baronowie i hrabiowie z pod wiedeńskiego stempla imponowali mu elegancją. Bankierzy i przemysłowcy usiłowali kłaść swoje miljony narówni z jego genealogją. Służba, którą przywiózł, zdawała się być nieokrzesaną, a kareta, w której przyjechał — niemodną. Trzeba było wynająć mieszkanie ogromne, kupować nowe i wykwintne meble, przyjąć kosztowną służbę, wdawać się z finansistami i rozmawiać o kwestjach ekonomicznych ze wszystkimi.
Jednocześnie uwiadomiono pana Adama, że jego syn zamiast zwiedzać teatra europejskich stolic i zawiązywać stosunki z tamtejszą arystokracją, uniesiony chorobliwym prądem czasu, wstąpił do szkoły politechnicznej w Zurychu. Zgryzł się Adam narazie, lecz gdy Mieczysław niepospolitemi zdolnościami zwrócił na siebie powszechną uwagę, gdy nawet bankierzy warszawscy poczęli zachwycać się jego naukowemi rozprawami, które znali ze słyszenia, ochłonął i ojciec, a zczasem na karjerze syna począł śmiałe budować projekta.
W pół roku po przyjeździe do Warszawy, był już Adam jak w domu. Z natury zdolny, łatwo wyrozumiał ducha czasu i gdy inni rozprawiali tylko o ekonomicznem odrodzeniu całego społeczeństwa, on postanowił na drodze ekonomicznej odrodzić świetność swego własnego imienia.
W salonach bankierów spotykał Adam dość mało jeszcze ogładzonego, ale sprytnego dorobkiewicza, który zrobił już duży majątek, a był na drodze do nierównie większej fortuny. Przy pierwszej rozmowie zubożały magnat Adam i dorobkiewicz pan Rudolf poczuli, że będą sobie bardzo użyteczni: jeden bowiem miał stosunki i nazwisko, lecz potrzebował pieniędzy; drugi miał pieniądze, ale potrzebował stosunków dla siebie, a nazwiska dla potomków. Najwyższem marzeniem Adama było to, aby dzieci jego syna Mieczysława wróciły do rodzinnego mienia i pałacu, a ideałem Rudolfa było znowu to, aby dzieci jego córki posiadały stary herb i jakieś dobra rodzinne.
Harmonja ideałów wyrodziła harmonją interesów. Niebawem Adam ostatnie jakie miał kilkanaście tysięcy rubli oddał Rudolfowi, a Rudolf począł mu od sumy tej płacić ogromne procenta. Pan Adam wprowadził Rudolfa na salony arystokratyczne, Rudolf zaś wyjednał mu w pewnej spółce tytuł prezesa i ogromną pensją. Wreszcie pan Adam zaręczył Mieczysława z córką Rudolfa, Rudolf zaś cały swój majątek oddał do dyspozycji Adamowi. Byli oni podobni do dwu ludzi, którzy wspólnemi siłami wchodzą na stromą wyniosłość, przyczem kolejno jeden staje drugiemu na ramionach. Interes krępował ich, lecz pożycie było niemiłe. Każdy z nich sądził, że robi drugiemu łaskę, każdy uważał się za lepszego, obaj mieli różne nałogi i tradycje, obaj nie lubili się i nie dowierzali sobie.
Gdy wieść o zaręczynach Mieczysława z dorobkiewiczówną gruchnęła po świecie, ludzie poczęli panu Adamowi kłaniać się znacznie niżej niż dotychczas, pojawili się też nowi krewni w dalszym lub bliższym stopniu. I tylko pani jenerałowa, nawskroś legitymistka, kiwając głową, mówiła do Adama ze smutkiem:
— Źle się dzieje, kuzynie! coraz więcej mezaljansów na świecie... To zaś najgorsze, że i twój syn padł ofiarą tej zarazy.
— Ród nasz — odpowiadał pan Adam — posiada zbyt wiele czystej krwi, ażeby się miał lękać związków z dorobkiewiczami raz na pięć wieków.
— Raz na dwa wieki, kuzynie, raz na dwa wieki!... Boć to przecie w roku 16... wojewoda... ożenił się z drążkową szlachcianką. No, a teraz jest gorzej, znacznie gorzej! — Ten Rudolf nawet podobno nie szlachcic... — I powiedziawszy to, ostrożnie pod stołem wydobyła ze złotej tabakierki odrobinkę tabaczki. Pani jenerałowa robiła tak zawsze, ilekroć zdarzyło się jej mówić o nieszlachcie.
— Moja kuzyno — odparł Adam — nasienie dębu upada niekiedy na mierzwę, nigdy jednak nie widziano, aby zrodziło mierzwę, tylko dąb.
Jenerałowa westchnęła, a po chwili milczenia mówiła znowu:
— Wydajże przynajmniej Helenkę za Zenona. Chłopak wprawdzie nie ma tak bystrego umysłu, jaki dziś w modzie, no — ale zato posiada piękne nazwisko, majątek własny a przytem i po mnie otrzyma spadek. Twoja Helenka zaś jest wprawdzie piękna i dobrze wychowana, ale posagu nie ma, a dziś każdy pyta przedewszystkiem o posag...
Adama aż ciarki przeszły, gdy to usłyszał. Cenił on wprawdzie majątek i nazwisko, ale ojcowskie serce wstrząsało się na myśl oddania jedynej córki Zenonowi, którego natura duchowemi skarbami obdarzyła nader oględnie. Mimowoli przypomniał sobie pan Adam tę twarz, którą miejscowa demagogja porównywała do owczej, to czoło niskie i wtył podane, oczy mętne i mocno przerzedzone włosy. Przyszło mu też na myśl, że ów Zencio mimo usilnej pracy nad sobą nie był w stanie prowadzić choćby najkrótszej, najłatwiejszej rozmowy, że umiał patrzeć tylko w tę stronę, w którą patrzyli inni, i że, gdy został na chwilę sam w pokoju, zapadał w stan zdenerwowania, bardzo do snu podobny.
— Zostawmy to czasowi, kuzyno — Helenka jeszcze za młoda! — odpowiadał pan Adam i zwykle potem żegnał się z jenerałową. Sama myśl o połączeniu Helenki z Zenonem odbierała mu humor. Zdarzały się jednak wypadki, bez porównania dokuczliwsze. Pewnego razu, na jakimś balu publicznym, Adam usłyszał niechcący rozmowę, prowadzoną przez dwu nieznanych mu mężczyzn.
— Ciekawym — mówił jeden — na jakiej zasadzie wybrano go na prezesa spółki. Przecież ani nudząc się na wsi, ani hulając zagranicą, nie miał sposobności obeznać się z operacjami handlowemi.
— Co chcesz — odparł drugi — on się zna lepiej na handlu niż nasi najsprytniejsi finansiści. Sprzedał przecież swoje przekonania, nazwisko i syna za kilka miljonów zgórą, no — a przyznasz, że to wcale ładny interes.
Uwag podobnych pan Adam nie brał nigdy do siebie, nie obrażały go też, choć boleśnie drażniły. Wierzył on w swoją ideę, a ludźmi, którzy nie mogli się wznieść do zrozumienia jej — pogardzał. Żałował też, że nie może dziś, jak ongi nieboszczyk ojciec, za pomocą hajduków nauczyć rozumu demagoga, który o jakimś nieznanym mu prezesie odzywał się w sposób, zdradzający zbyt małe uszanowanie dla jego tytułu, a może — i dla herbu.
Tymczasem zaś wypadki szły naprzód i plany Adama dojrzewały. W tym jeszcze roku Mieczysław miał ukończyć szkołę politechniczną, ożenić się z córką Rudolfa i jako inżynier objąć kierunek bardzo korzystnego interesu. Kapitalista chciał córce w posagu kupić dobra, posiadające nieobliczoną wartość, ze względu na bogactwa kopalne, znaleziono w nich bowiem węgiel i kamień litograficzny. Ale Adam ani słyszeć o tem nie chciał, kładąc za pierwszy warunek małżeńskiego związku młodej pary ten, aby Rudolf nabył dziedziczne dobra ich rodziny, które Adam przed kilkoma laty sam sprzedał, a które obecnie znowu na licytacją wystawiono. Majątek ten był zniszczony, pałac prawie w zwaliskach, lasy wycięte, gorzelnie i browary od wielu lat nieczynne. Rudolf też wszelkiemi siłami walczył przeciw kupowaniu go, ale Adam uparł się. Twierdził, że celem jego życia był powrót do gniazda ojców i że rody, pozbawione starodawnych siedzib swoich, marnieją. Gdy zaś wkońcu zagroził zerwaniem umowy o małżeństwo, Rudolf mimo gniewu i żalu ustąpił i polecił adwokatowi swemu rozpocząć starania o kupno.


II.

Pewnego dnia, jakoś po Nowym Roku, siedział pan Adam w swoim gabinecie i myślał o tem, w jakiby sposób przepędzić wieczór dzisiejszy. W chwili, gdy wybór wahał się między resursą i wieczorem u pewnego bankiera, skrzypnęły cicho drzwi i ukazał się lokaj z listem na srebrnej tacy.
— Od Mieczysława! — szepnął prezes z uśmiechem, zwolna przecinając kopertę. — Pewnie mi donosi o jakimś nowym pomyśle dla powszechnego dobra. Kochany marzyciel...
A potem dodał:
— Szczęściem — ja za niego myślę o tem, co dotyczy rodziny... Inaczej rozpłynęlibyśmy się w tej powszechności...

Mój ojcze! — pisał Mieczysław. — Pamiętasz, że wyłącznie z własnego popędu wstąpiłem do szkoły politechnicznej, o brak chęci zatem posądzać mnie nie będziesz. Do ukończenia wydziału brakuje mi obecnie tylko pół roku, ale... nie wiem doprawdy, jak dalej będzie. Czuję się okropnie znużonym. Niekiedy tracę pamięć tak, że nie mogę kilku liczb dodać, — niekiedy znowu bywam tak rozdrażniony, że obawiam się szaleństwa. Lekarze radzą mi przynajmniej rok odpocząć, lecz z drugiej strony sumienie przypomina mi, że kraj czeka na zdolnych pracowników, a ty, ojcze, i pan Rudolf na kierownika nowego przedsiębierstwa. Odpisz mi więc, co myślisz, gdyż jeżeli okaże się konieczna potrzeba, w takim razie zapomnę o moich przywidzeniach i jakoś przebieduję ten czas, dość zresztą krótki. Wyznać jednak muszę, że roczny wypoczynek byłby prawdziwą ulgą dla mnie, a może tylko dla mojego lenistwa.

Pan Adam w ciągu odczytywania tego listu bladł i rumienił się. Co za fatalny zbieg wypadków, co za niepojęty kaprys, aby chcieć odpoczywać cały rok wówczas, gdy byt rodziny wisi na włosku! Rok odpoczywać?... a cóż się w takim razie stanie z nowem przedsiębierstwem, które na niego tylko czeka?... Kiedy ożeni się z córką Rudolfa?... Kiedyż wreszcie cała rodzina powróci do dziedzicznego majątku?
A tu w dodatku Rudolf co tydzień prawie zapytuje, kiedy Mieczysław szkołę ukończy, jakby sam o tem nie wiedział. A tu, co gorsza, znaleźć się może dla córki kapitalisty inny konkurent! bo dziś jest bardzo wielu świetnych bankrutów, a bardzo mało posażnych panien, które o tytuł dbają.
— Energji! — szepnął Adam — tu przecież nie o mnie chodzi, tylko o ród...
Pan Adam, jak wszyscy ci, nad którymi ciąży wyrok zagłady, był marzycielem. W długiej bezczynności, trwającej przez kilka pokoleń, dziedzicznie a nadmiernie rozwinęła się w nim fantazja, tak, że bardzo często do halucynacyj dochodził. I teraz oto zdawało mu się, że samotny gabinet jego poczynają zapełniać ludzie znani i nieznani, dalecy i bliscy. Każdy z nich pytał go o coś, zarzucał mu coś, przedstawiał albo szydził, zupełnie jak ta gawiedź wielkomiejska, która się opinją publiczną nazywa.
— Więc mogę odpocząć? — pytał syn.
— Niepodobna! — odpowiedział Adam. — Jest to chwila, w której ród nasz może wszystko odzyskać, lub wszystko stracić — na zawsze.
— Co za ród? — wtrąciła jenerałowa z westchnieniem. — Jestem prawie pewna, że dzieci Mieczysława będą miały wypukłe oczy i tłuste podbródki. Zupełnie jak ten Rudolf! — i zażyła tabaczki.
— Przytem — tłomaczył się Adam — cóż będziemy robili, jeżeli Rudolf małżeństwo zerwie?
— Ja będę inżynierem — odparł syn — w każdym więc razie utrzymać was potrafię.
— Będzie rysował i rachował ten kochany chłopiec i za to mu zapłacą. Jakie okropne czasy! — odezwała się jenerałowa. — Jestem pewna, że Zencio nigdy się tak nie skompromituje.
— Mój synu — mówił Adam — mnie przecież nie o utrzymanie chodzi, ale o sławę rodu.
— Rody zarówno — odezwał się ktoś obcy — wznoszą się i odradzają przez pracę i zasługę. Przodkowie twoi pracą i zasługą dobili się majątków i rozgłosu. Wy więc myślcie o tem tylko, aby społeczeństwu służyć, a ono was samo uświetni.
— W imię Ojca i Syna! — zawołała jenerałowa — ależ to jakiś jakobin.
— To jeden z guwernerów mego syna — odpowiedział Adam, ze smutnym uśmiechem.
— Dajcie mu pokój — odezwał się inny głos — pracować to smutna rzecz, on woli syna sprzedać...
— Motłoch! — szepnął pan Adam. — Wy każde poświęcenie dla idei nazywacie sprzedaniem się.
— Dlaczegożeś ty się dla niej nie poświęcił? — zapytano.
Pan Adam wpadł w gniew.
— Alboż nie poświęciłem się?... Albożem się nie wyrzekł dla dobra rodu kobiety, którą kochałem?...
— Cóż z tego za korzyść? — pytał dalej ktoś z tłumu. — Gdzie posag żony?... jakiż ten ród, którego ona była matką i wychowawczynią? Twoja córka ma wadę w sercu, a twój syn, zmęczony bezużyteczną pracą w dzieciństwie, dziś nauk ukończyć nie może...
— Dajcie mi pokój!... dajcie mi pokój!... — mówił Adam, upadając na fotel i zasłaniając uszy.
— Szatan niekiedy przybiera rozmaite postacie, aby kusić wiernych. Kto wytrwa, ten zbawionym będzie! — uspakajano go.
— Kto wytrwa!... — powtórzył Adam. — Ja wytrwam!... Mamże jedną chwilą słabości zniszczyć pracę kilkunastu lat; wyrzec się tradycji, pozwolić na to, aby zdenerwowanie Mieczysława ród zabiło, narazić się na przekleństwo przodków i potomstwa? Jakiem czołem ośmielacie się wy, ludzie jednodniowi, sądzić postępki moje, na których ciąży przeszłość i przyszłość. Co mnie obchodzą wasze idee, wasze opinje i wasze prace, podejmowane w tym celu, aby tuczyć was i wam podobnych? Mówicie o społeczeństwie? Albo społeczeństwo nie jest podobne do rzeki, która dlatego tylko nie rozlewa się i nie wysycha, że stare rody stanowią dla niej łożysko i wybrzeża? Czy ja wam przeszkadzam, abyście sobie nawzajem wyrządzali drobne usługi, w ciągu waszej przemijającej egzystencji? Jakiem więc prawem wy dręczycie mnie swemi wrzaskami, jakiem prawem krytykujecie to, czego z was żaden ani pojąć ani odczuć nie może?
Pan Adam obudził się zmęczony nad wszelki wyraz: była to jedna z tych licznych walk, które od chwili przyjazdu do Warszawy staczał z niewidzialnymi wrogami. Od dzieciństwa wierzył najmocniej w to, że ród znakomity i tłum bezimienny są dwoma zupełnie różnemi rzeczami, które ulegają różnym prawom i różne mają obowiązki. Dopiero tu, w tem mieście zarozumiałem i ruchliwem, poczęto mu wykładać jakieś nowe teorje. Dopiero tu poczęto wmawiać, że on jest tylko jednostką z owego tłumu, którym dotychczas pogardzał, poczęto osłabiać wiarę w ideę, którą z mlekiem wyssał.
I otóż znowu uczuł w tej chwili tęsknotę do swego dziś samotnego pałacu, w którym jedna tylko wola i jedna wiara panowała; do tych obszernych komnat, wśród których nie dręczyły go tak głębokie i całą jego naturę wstrząsające wątpliwości. Ale pałac ten i te komnaty były dziś w rękach Rudolfa, a wrócić do nich można było pod tym tylko warunkiem, aby Mieczysław ożenił się z jego córką.
Pan Adam przestał się już wahać. Zapalił świece, usiadł przy biurku i pewną ręką, pięknym charakterem napisał do syna list następujący:

Kochany Mieczysławie! Na twoje pytanie odpowiem ci krótko: odpoczywać nie można, ponieważ honor i byt rodziny wymagają, abyś ukończył nauki nieodwołalnie w tym roku. Już i tak dosyć często wspomina mi Rudolf, że każdy dzień twej nieobecności w Warszawie przyprawia go o stratę kilkudziesięciu rubli, któreby na nowem przedsiębierstwie mógł zyskać. No — a zgodzisz się, że łatwiej przenieść chwilowe zmęczenie, aniżeli upokorzenia rzeczywiste i nieustanne. Co więcej: prędzej lub później ktoś inny może pochwycić plan tego samego przedsiębierstwa, a wówczas — domyślasz się, co nastąpi.
:::Zbierz zatem całą energją, o nerwach zapomnij i kończ — boć jesteś człowiekiem, na którym los naszego rodu spoczywa. Gdy cię zniechęcenie napada, myśl o czem chcesz, o naszem nazwisku, o mnie, o twej siostrze, o całem społeczeństwie wreszcie, ale pracuj i kończ.

List ten szorstki jak rozkaz dzienny wodza do żołnierzy, nieubłagany jak wyrok, Adam jeszcze raz odczytał i zapieczętowawszy go, kazał służącemu natychmiast wrzucić do skrzynki. Widocznie lękał się nowych walk i nowego wahania, które mu dzień jutrzejszy mógł przynieść.
— Spełniłem obowiązek! — szepnął, czując, że straszny ciężar ugniata mu serce. — Ci sami ludzie, którzy wykładają teorją solidarności społecznej, uczą jednocześnie, że miło jest pełnić obowiązki. Gdzie tu zgodność? To samo już wskazuje, że obowiązki tłumów są inne, a rodów inne, skoro pierwsze robią przyjemność, a drugie — zatruwają życie!
Noc już zapadła i pan Adam przeszedł do swej sypialni. Tam, wedle zwyczaju, wziął do rąk bogato oprawną książkę i zbliżył się z nią do klęcznika, nad którym wisiał bronzowy wizerunek Chrystusa.
Pan Adam ukląkł, podniósł oczy na krzyż, lecz nagle cofnął się. Opanował go jakiś straszny niepokój i począł się lękać, aby przy pierwszych słowach modlitwy nie odwrócił od niego głowy Ten, który kochał wszystkich. Zdawało mu się, że posąg otwiera śpiżowe usta i mówi:
— Jeżeli nie wierzysz we mnie, dlaczego się modlisz?... A jeżeli wierzysz, jak śmiesz się modlić, zły ojcze!...
— Poświęciłem mego syna! — jęknął Adam.
— Sprzedałeś...


III.

Od owego dnia upłynęło kilka miesięcy; wiosenny deszcz spłókał resztki śniegów, na targach ukazały się kwiaty, a nad miastem poczęły przeciągać ptaki wędrowne. W elegancko a nawet zbytkownie urządzonym gabineciku siedziały dwie kobiety: jedną z nich była Helena, córka pana Adama, drugą jej towarzyszka, osoba bardzo żółta i bardzo poważna.
Panna Helena była uderzająco piękną. Miała ona grecki nosek, prześliczne usteczka, oczy czarne, pełne słodyczy, brodę nieco wydatną, rączki małe i przeświecające jak alabaster. Szafirowa, zapięta pod szyję sukienka i zebrane w jeden węzeł ciemne włosy podnosiły jeszcze bladość jej oblicza, na którem, niestety! widać było ślady znużenia i choroby.
Dama do towarzystwa była osobą o tyle starą, o ile dystyngowaną. Uwielbiała ona Burbonów, tytułowała się baronową i chętnie rozmawiała o protoplaście swej rodziny, o którym kronika jednej z wojen krzyżowych wspomina, że miał zaszczyt pilnować kozy i koguta, które wojownikom drogę do Ziemi Świętej wskazywały.
Dama w tej chwili skrzypiącym głosem czytała Chateaubrianda; ponieważ jednak robiła to samo codzień od lat kilku, Helenka więc nie słuchała nawet jej pełnych umiarkowanego uniesienia deklamacyj. Z wyrazem znużenia oparła główkę na grzbiecie fotelu i pragnąc czemśkolwiek myśl zaprzątnąć, poczęła oglądać się po swym pokoju.
Lecz nie zajęły jej ani pyszne sztychy pochylonych lub ku niebu wzniesionych twarzy kobiecych, ani drobne mebelki kryte szafirowym atłasem, ani marmurowe urny i wazony pełne kwiatów o zwieszonych gałązkach, szerokich lub podługowatych liściach — słowem nic. Warszawa, to miasto wesołe i gwarne, prócz odległego turkotu dorożki, nie karmiło jej żadnemi wrażeniami. Tu, w swym gabineciku, jak ptak w złoconej klatce, przepędziła ona kilka lat długich i nudnych. Jednostajności ich nie przerywały ani tańce, ani wizyty, ani zebrania liczniejsze, bo Helenka z powodu wątłego zdrowia tańczyć nie mogła, a pan Adam o wynalezieniu dla niej jakichś innych rozrywek nie miał czasu myśleć. Cóż więc jej pozostawało?... Oto wizyty u jenerałowej, gdzie spotykała same staruszki, spacer powozem do Łazienek, gdzie widywała inne podobne do niej zakonnice, a wreszcie — piękne ale martwe obrazy fantazji, którą przekazał jej ojciec, a rozwinęła nieustanna samotność, skutkiem zupełnego braku wrażeń. I teraz w duszy Helenki ocknęły się fantastyczne wspomnienia.
Powoli blado-różowe usteczka jej uchyliły się, odsłaniając ząbki drobne, gęste i białe jak perły, a ciemne i długie rzęsy opadły. Dama do towarzystwa wyszła. W samotnej komnacie dziewicy zapanował spokój tak głęboki, że usłyszećby można szelest rosnących kwiatów, gdyby i one w tej uroczystej chwili nie ucichły. Anioł marzeń roztoczył eteryczne skrzydła nad aniołem ziemi, a Bóg, patrzący na te dwa dzieła swoje, zadumał się, które z nich jest piękniejsze...
I otóż w marzeniu tem przypomniała sobie lata, które jej równie martwo i jednostajnie płynęły, w piaskowcowym pałacu na wsi. Oczyma duszy widziała zamyślonego brata, zasępionego ojca i w starych sukniach starą służbę, na której obliczach rozlewał się wyraz znękania i niepewności o jutro. Z okien pałacu dostrzec mogła piaszczystą drogę, którą rzadko kto przejeżdżał, pola lichem zbożem okryte, wieżę kościołka, a przy wijących się ścieżynach okrągłe, zielone grusze i krzyże pochylone i czarne. Była to jeszcze najweselsza część okolicy, bo z drugiej strony za starym parkiem, za stawem i łąką, rozciągał się ciemny, poszarpany szmat lasu, który pod tchnieniem wiatru z posępnym falował szumem.
Prócz tego szumu i świergotu ptaków, nie dolatywał jej żaden prawie głos inny; czasem tylko szept służby rozmawiającej jak w pokoju zmarłego, — miarowy łoskot kroków ojca, które przedrzeźniało echo, i — szelest kart odwracanych przez brata, który całe dnie spędzał nad książką.
I wśród tego grobu żyjących, między ludźmi błąkającymi się jak cienie, była ona sama jedna, tak młoda, tak ciekawa co się dzieje tam, za owym sinym widnokręgiem!...
Tylko raz w roku od początku lipca do września ożywiał się stary zamek. Działo się to wówczas, gdy z odległego miasta przyjeżdżał na wakacje Grodek, syn rządcy pana Adama. Zdawało się, że młodzieniec ten o wypukłej piersi, wysokiem czole i śmiałem, szafirowem oku, przywoził ze sobą talizman wesołości i życia. On jeden między temi schylonemi postaciami stał prosto, stąpał głośno i śmiał się szczerze. Gdy on był, Mieczysław rzucał książki, odważał się jeździć konno i brać fuzją do ręki.
Stare czółno wypływało wówczas na środek stawu, starzy domownicy częściej wychodzili na podwórze i ruszali się żwawiej, a odwieczna, zadumana puszcza od najdalszych krańców swoich roznosiła odgłosy wystrzałów i wesołe okrzyki ludzi. Był on cudowną kroplą tajemniczego eliksiru, zapomocą której kipiący ocean świata, choć na krótki czas, w zamarłym pałacu wskrzeszał życie.
Przyjazdu też jego niecierpliwie oczekiwali wszyscy. On rezydentom przywoził najświeższe wiadomości polityczne, a Mieczysławowi najnowsze i najciekawsze książki. On jeden lubił choćby całemi godzinami rozmawiać z Helenką i umiał ją bawić najlepiej.
Nigdy drzewa w parku, ani trzcina na stawie nie szumiały tak wymownie, jak wówczas, gdy on z nią spacerował, albo gdy czółnem ją woził. A jak piękne były bukiety, które jej przynosił codzień, jak słodkie jagody, które zbierali razem!
Pan Adam tytułował Gródka swym nadwornym lekarzem i lubił go nawet, ale w sposób dość umiarkowany. Młody ten student medycyny za wiele rozprawiał o cudach postępu, o ludziach ubogich pełnych szlachetności i prostakach pełnych delikatności uczuć. Zdania jego zanadto trąciły demagogją, aby pan Adam mógł był w nich gustować; niekiedy lękał się, aby mu Grodek swemi przewrotnemi teorjami syna nie zgorszył, a w kilka lat później przekonał się, że to z jego namowy Mieczysław do szkoły politechnicznej wstąpił.
Z całego pasma często przerywanych stosunków z Grodkiem, w duszy Heleny ognistemi obrazami zarysował się pewien dzień na wieki dla obojga pamiętny. Było to w tym roku, kiedy pan Adam sprzedał majątek, Grodek zaś, ukończywszy medycynę w Warszawie, wybierał się, naturalnie na własny koszt, zagranicę. Dnia tego pan Adam wyjechał za interesami jakoś po południu, późnym wieczorem zaś troje ich, to jest: Helenka, Mieczysław i Grodek wyszli na spacer do parku.
Park był duży, a Mieczysław zawsze zamyślony, skutkiem czego zmęczona trochę Helenka, nie mogąc liczyć na pomoc roztargnionego Miecia, oparła się na ramieniu Grodka. Dziwny to był wieczór!... W powietrzu unosiła się upajająca woń kwiatów i słychać było jakieś tajemnicze szmery. Wiekowe drzewa, przy blasku księżyca, zamieniły się w olbrzymów, wyciągających po Helenkę ramiona rosochate i pogięte. Woda na stawie była tak gładka, iż zdawało się, że w tem miejscu rozstąpiła się ziemia, ukazując w niezmiernej głębinie inne niebo i inne gwiazdy. Rozmarzony Miecio zginął gdzieś. Z pomiędzy trzcin odezwał się głos bąka, z baszty hukanie sowy, a Helenka uczuła niewytłomaczoną bojaźń. Szczęściem Grodek był przy niej i otóż miejsce bojaźni zajęło inne uczucie, słodkie i straszne, które poznała pierwszy raz w życiu, lecz pamiętała dotychczas.
Nigdy nie starzejąca się i zawsze piękna, choć odwieczna sielanka!...
W kilka dni później Grodek wyjechał, uwożąc ze sobą gałązkę róży, którą wypielęgnowała Helenka, a może i serce dziewicy...
Helenka ocknęła się. Byłoż to wszystko snem i ten zamek, i ten park, i — ten przewodnik, który, klęcząc, tak namiętnie drżącemi usty całował jej ręce? Nie! to nie był sen, ale rzeczywistość... świadczy o tem ten krzak róży, jedyna pamiątka, jaką z domu wywiozła. Świadczy list, jeszcze droższa pamiątka, którą jej Grodek po sobie zostawił.
Helenka powstała z fotelu i zbliżywszy się do stolika, z kosztownej szkatułki wydobyła kilka arkuszy cieniutkiego papieru. Papier zwątlał, pismo zbladło, odczytać je przecież było można. Helenka uczyniła to tem łatwiej, że wszystko już prawie oddawna umiała napamięć.

„Lubię patrzeć na ciebie, o krzaku róż piękny i zdradziecki! Jak dziwnie zjednoczyłeś w sobie cudowne kwiaty i cierń bolesny, jak dziwnie w życiu roślinnem wypowiedziałeś historją ludzkiej miłości!... Lubię patrzeć na ciebie, bom wybrał jeden rozwijający się pączek — podziw przechodnia, a ozdobę macierzystej gałęzi. Różo, ty różo!... ilem ja razy porzucał towarzystwo ludzkie, byle tylko nie zatracić wspomnień o tobie. Ile razy wzywałem najpiękniejszych promieni słońca na twoją główkę i najczystszej rosy, abyś w niej wdzięki swoje kąpała. Aleś ty zawsze jedna: ani pochylasz się ani odsuwasz, i więcej zdajesz się podziwiać, aniżeli podzielać przywiązanie.


∗             ∗

„Biada mi, żem wyciągnął do ciebie obnażoną rękę, że do piołunów zrodzony o tobie pomyślałem, kwiecie! Gdybym choć umarł zapatrzony w twe listki świeże i niewinne, zasłuchany w szmer twoich gałązek, uniósłbym z sobą widok ten i szelest do grobu. Lecz jeżeli mi przyjdzie kiedy znaleźć pustkę tam, gdzie moje nadzieje kwitły, cóż mi zostanie oprócz boleści i pustki?...
O kwiecie niewdzięczny! tak głęboko utkwiłeś we mnie, że już nie wiem dziś, czy ciebie ziemia, czy serce moje wydało!


∗             ∗
„Niekiedy słyszę pieśń, ukochanej odegrywaną ręką; wówczas zmieniasz formę kwiatu w kształty kobiece i patrzysz na mnie oczami sfinksa, jakbyś chciała nas oboje skuć w jedną całość na wieki. Wszak my jesteśmy dwoma promieniami jednego światła, rzuconemi z nieskończoności poto, aby się tu połączyć! O ludzie, nie stawajcież na drodze biegnącym ku sobie gwiazdom...

Poprawiasz włosy, gniewając się, że ci je wiatr potargał? To nie wiatr, to pocałunek mój! Spojrzyj na mnie!... Milczą wprawdzie oczy twoje, ale ja i taką mowę rozumiem. Miłość z nich przegląda!
Duch mój to ocean rozkołysany burzą; gdy niema cię, jest noc i zwiększa jeszcze okropność walki. Ukaż się więc, o ty słońce moje! Ciebie przecież nie dosięgną szalone wybryzgi piany, a może — przy blasku twym, choć obcy jaki człowiek znajdzie bezpieczne miejsce, aby podziwiać siłę fali i patrzeć na twój obraz po miljon razy odbity w wiekuiście ruchomem zwierciadle.


∗             ∗

„Pamiętasz młodą wiewiórkę? Miała trójkątną głowę, oczy wypukłe i ruchy twoje. No — i zabili ją. Czyżby każdą pamiątkę po mnie ten sam los spotkał?...


∗             ∗

„Wyrzekałem kiedyś, ale to już bardzo dawno; lecz dziś, gdy znowu jesteśmy razem, narzekania zamieniają się w pieśni. Przebacz niepokój i niewiarę moją. Niewdzięczny! jak mogłem pomyśleć, że będziesz głuchą na to łkanie serca, które się wydziera do ciebie, że milszym ci będzie jakiś pozorny blask od uczuć głębi. Patrz, jam wynalazł w sobie sturamienną hydrę, oplątałem cię ognistą siecią moich myśli i wiecznie niepewny, wiecznie drżący o jutro tuliłem cię w uścisku rozpaczy.


∗             ∗

„Kto tu jest i do kogo mówię? Róża — wszakże to tylko kwiat, a — obok niej cień mojej wyobraźni. Jak pusto! a zdawało się, żem słyszał szelest nadchodzącej. Powiedz — czyś skryła się? niechże cię zobaczę ten raz jeszcze; tak już dawno nie patrzyłem na ciebie!
Życie schodzi mi cierpko, jak tym wszystkim, którzy zmuszeni są walczyć ze sobą — bardzo cierpko! Zgubiłem połowę duszy mojej, szukałem jej, a ludzie odpowiadali: nie wiemy!
Czyżbym jej już nigdy znaleźć nie miał?...
O różo!... w duchu ludzkim naciągnięte śpią struny boleści, pokąd nie zbudzi ich traf albo konieczność. Wówczas dreszcz ich udziela się grobom, które umilkły na wieki, a w kamieniach nawet słychać przyśpieszone tętno i oddech niespokojny. Tylko kwiaty piękne lecz martwe uśmiechają się do głosów tych, jak do szmeru skrzydeł motyla.
Nie jestżeś ty takim kwiatem?


∗             ∗

„Siądźmy — spokojnie tu jest. Wiatr przepływa między liśćmi, a niebo na zachodzie twoim oblało się rumieńcem. Niegdyś o takiej porze, na dalekie stąd łąki wychodziłem zbierać kwiaty dla ciebie, jakbyś je rzeczywiście przypiąć musiała. Inni wyśmiewaliby podobne złudzenia, mnie jednak było z niemi tak dobrze...
Ale dziś wszystko już przeszło. I gdy w spokojnem szczęściu naszem wspominam o tych wybuchach żalu, bezsennych i gorączkowych nocach, — gdy pomyślę, że dwoje nas tęskniło i płakało w ukryciu, widzę, że cierpienia dane nam były w tym celu, aby się przy nich lepiej teraźniejsze szczęście odbiło.
Płaczesz? Oprzyj głowę na mojej piersi, niech połączą się łzy nasze. O nocy, nie mijaj i niech mi się wieczność zamknie w uścisku twej ręki, w dotknięciu twoich ust gorących. Patrz, co się tu dzieje dokoła. Las umilkł, ptak nie śmie skrzydłem zaszeleścić, ten pyszny zamek szeroko otworzył martwe oczy, gałęzie drzew oplotły nas, a pochylone kwiaty ciekawie patrzą na ciebie. Tylko tam wysoko nad głowami naszemi zdziwione gwiazdy szepczą jedna do drugiej: „Wieszże ty, co to jest miłość?...“

Helenka skończyła czytać. Zdawało się jej, że na tę pieśń nieśmiałą i mistyczną składały się nie ludzkie wyrazy, ale szum wiatru, plusk wody i ciche dreszcze rozmarzonego serca. Otworzyła lufcik, z podwórza doleciał ją wesoły świergot wróbli, a ze świata wiosenne ciepło.
— Czy on wróci?... Czy on jeszcze pamięta o mnie?... — myślała.
W tej chwili, na krawędzi otwartego okna siadł gołąb i, złudzony zielenią mchu, począł go skubać jak świeżą trawę. Spłoszony ruchem Helenki zerwał się nagle, lecz znowu wrócił i znowu skubał mech, kręcąc przytem główką i jakby dziwiąc się, że jego listki, mimo tak pięknych pozorów, są martwe.
Helenka uczuła ból w sercu. Nieokreślone przeczucie szepnęło jej, że i ona jak ów gołąb łudzi się pozorami szczęścia i że kiedyś strasznej dozna boleści. Spojrzała na ptaka, który krążył wciąż przy oknie, i dwie gorzkie, palące łzy stoczyły się z jej oczu. Przypomniała sobie, że ów Grodek jest tylko synem ubogiego rządcy, a jej ojciec — dumnym i nieugiętym panem.


IV.

Pan Adam pędził tymczasem życie, jeżeli nie monotonne, to przynajmniej systematyczne i spokojne. Wstawał późno, wyjeżdżał następnie do biura, około piątej wracał do domu na obiad, wieczory zaś przepędzał niekiedy w resursie, niekiedy w salonach prywatnych.
Z córką widywał się codzień, chociaż, bez względu na obustronne przywiązanie, stosunki ich nie odznaczały się tą serdecznością, jaka wśród innych rodzin ma miejsce. Pan Adam w domu był ciągle zamyślony, albo zajęty, wszelkie zaś objawy cieplejszych uczuć ze strony córki hamowało głębokie uszanowanie, połączone z bojaźnią. Nieszczęsna idea podniesienia rodu nietylko wypełniała wszystkie zakątki duszy, lecz i osobę pana Adama otaczała jakąś atmosferą chłodną, a nawet groźną.
Mieczysław od pewnego czasu do siostry nie pisywał wcale, do ojca rzadko i krótko. Listy jego zdradzały wielkie znużenie. Pan Adam przeczuwał z nich coś niedobrego, wszystko jednak składał na karb egzaminacyjnych zajęć i lekkiego zdenerwowania. Zresztą starał się o tym przedmiocie nie myśleć.
Na parę dni przed niedzielą kwietnią, prezes został zaproszony do jednego z członków spółki. Większość mężczyzn, jak zwykle, skupiła się w salonie oddzielnym: byli tam kupcy, przemysłowcy i artyści. Niektórzy rozmawiali o polityce, albo miejscowych ploteczkach; inni grali w karty, jeszcze inni — medytowali, otaczając się kłębami dymu.
W jednym kącie dwaj ochotnicy do pułku bankierów szeptali między sobą o cenie okowity. Gdy zaś Adam przeszedł około nich, jeden odezwał się głośno:
— Widziałem dziś księcia...
— Księcia Leona? — przerwał drugi. — Tańczył z moją żoną w ratuszu.
— Ale gdzież tam — odparł szybko pierwszy — księcia Wacława. Jadł ze mną śniadanie...
Adam uśmiechnął się. Znał on dobrze tych Brutusów dzisiejszej demokracji, którzy po kątach piorunują na wielkich panów, lecz miękną wnet, gdy wielki pan raczy przemówić do nich. Wleźliby mu nawet w kieszeń i siedzieli tam przez sześć dni w tygodniu, byle siódmego mogli wyjść na świat i opowiadać w swojem kółku:
— Jestem w bardzo bliskich stosunkach z tym poczciwym hrabią... To wcale miły człowiek!
W salonie damskim żona fabrykanta z córką kupca rozmawiały po francusku o barbarzyństwie naszego społeczeństwa, dwie zaś bankierowe recytowały, także po francusku, nazwiska wszystkich znajomych im baronów, hrabiów i książąt. O kasjerach, buchalterach i podobnych im śmiertelnikach, których znały nierównie lepiej, nie wspominała żadna.
W gronie dam wieku średniego dostrzegł prezes jedną, która zawsze robiła głębokie na nim wrażenie. Była to bowiem pierwsza jego narzeczona, z którą pomimo obustronnej miłości nie ożenił się, z powodu, że miała posag zbyt mały.
Adam przywitał ją, dama zarumieniła się i, po kilku zdaniach wstępnych, zapytała:
— Jakże się miewa obecnie panna Helena?
— Zawsze jednakowo — odparł smutnie prezes. — Kilka dni jest zdrowsza, kilka dni cierpiąca... A córeczka pani?...
— Oto jest moja córka, ta, która ma śpiewać w tej chwili.
— Prześliczna osoba! — rzekł Adam, patrząc na nią z zajęciem.
W oczach damy błysnął jakiś niedobry ogień, wnet też odpowiedziała:
— Dobre zdrowie i trochę wdzięków stanowią jedyny posag, jaki moja córka odziedziczyła po mnie.
Prezesowi, gdy to usłyszał, drgnęły usta. Cios był istotnie silny. Jego córka po swojej matce nie odziedziczyła zdrowia, ani majątku nawet, który on sam roztrwonił.
Gdy wrócił znowu do salonu mężczyzn, był rozmowny i dowcipny, ale duszę targał mu niepokój i wyrzuty sumienia.
— Co w tej chwili robi moja córka i syn... tacy wątli oboje?... — myślał.
Dla odegnania trapiących go przeczuć, począł znowu oglądać się po zebraniu, ale bezskutecznie. W piersiach jego toczył się teraz głuchy proces. Wewnętrzny głos zasypywał go pytaniami i oskarżeniami szyderczemi.
„Gdybyś się ożenił z pierwszą narzeczoną, dzieci twoje miałyby przynajmniej zdrowie, a ty spokojność. Spojrzyj dokoła i powiedz: kim jesteś wobec tych, którzy cię otaczają? Oni tworzą bogactwa, tyś je marnował. Oni dają utrzymanie setkom ludzi użytecznych, a ty sam dziś potrzebujesz cudzej łaski, egoisto! marzycielu!...
W tej chwili wszedł do salonu pan Rudolf. Przywitał się z gospodarzem, ledwie kiwnął głową kilku znajomym i wziąwszy pod ramię Adama, szybko wyprowadził go do samotnego pokoju.
— Chce się popisać... Przypomina obecnym, że będzie teściem mego syna — pomyślał Adam gniewnie. Wnet jednak spostrzegł, że Rudolf jest ogromnie zmieszany. Pulchna jego twarz była żółta, ręce mu drżały.
— Co ci jest? — zapytał zdziwiony prezes.
— Nieszczęście! — szepnął Rudolf. — Dlaczegom ja o ten majątek układy rozpoczął? — dodał jakby do siebie.
Zkolei Adam uczuł trwogę, Rudolf zaś mówił dalej:
— Nasz Miecio...
— Czy chory? — przerwał prezes, blednąc.
Rudolf upadł na krzesło i schwycił się obydwoma rękami za czoło.
— Mówże, co się stało! — krzyknął Adam głosem chrapliwym i targnął go za ramię.
Zamiast odpowiedzi, Rudolf wydobył dużą kopertę i oddał ją prezesowi; potem oparł łokcie na stole i ukrył twarz w dłoniach.
Do pokoju wbiegł gospodarz, nigdy nie odznaczający się wielkim taktem, i wesoło zawołał:
— Usuwacie się panowie od towarzystwa, to nieładnie... Aha! widzę jakieś depesze... Czy mogę powinszować dobrych nowin?...
— Syn mój nie żyje! — jęknął Adam i wybiegł bez pożegnania.
Gospodarz wrócił spiesznie z nowiną do gości, a Rudolf, zostawszy sam, mruczał:
— Szkoda chłopca, ale szkoda i tamtych dóbr. Węgiel i kamień litograficzny! A wszystko to jakbym za okno wyrzucił!...


V.

Zobaczywszy na ulicy Adama, lokaj stojący przy karecie otworzył drzwiczki; ale prezes nawet nie spojrzał na niego i poszedł chodnikiem, chwilami zataczając się. Ogromne, nie dające się sformułować, uczucie boleści przygniatało go. Z trudnością przypominał sobie, że jest na ulicy, i dziwił się, że nie może zapanować nad nogami, które mu się plątały niekiedy.
Potem przestał się dziwić i przestał myśleć. Machinalnie odwrócił głowę i ujrzał swoją karetę, która wśród cieniów nocy posuwała się zwolna jak za pogrzebem. Wtedy znowu szepnął:
— Mój syn nie żyje!...
Wyprostował się i szedł dalej sztywny.
W duszy tego człowieka pod grubą skorupą egoizmu, chęci błyszczenia wśród zbytków, fałszywej dumy i jeszcze fałszywszej idei rodowej, kryła się potężna miłość dla syna. Póki na niego patrzył, póki obcował z nim osobiście i listownie, nie przeczuwał nawet, jak go kocha. Zrozumiał to dopiero dziś, gdy piorun śmierci zdruzgotał skorupę, z pod której teraz lawa niezmiernej boleści wypłynęła.
Jego syn umarł! Do tej pory iluż to synów widział on okrytych całunem? ilu rozpaczy rodzicielskich był świadkiem? lecz ani jedno, ani drugie nie robiło na nim wrażenia. Dziś dopiero poznał, że jest coś straszniejszego od śmierci rodziców i żony, od bankructwa i upokorzeń — oto śmierć syna. Tamci, którzy poprzednio umierali, nie byli jego synami — ci, którzy płakali nad nimi, nie jego serce nosili w rozdartych piersiach.
Do swego gabinetu wszedł Adam na palcach; podniósł płomień lampy i wydobył z kieszeni kopertę, oddaną mu przez Rudolfa. Był tam list, obcą pisany ręką, w którym jeden z kolegów donosił, że Mieczysław — rzucił się pod biegnący pociąg, a także kartka od samego Mieczysława.

Przebaczcie mi, ojcze i siostro — pisał zmarły — bo Bóg już mi chyba przebaczył. Zdrowie moje do reszty podkopane, zdolności z każdym dniem gasną. Umieram, bo lękam się szaleństwa, które mi nieustannie zagraża, bo nie mam odwagi konać, Bóg wie jeszcze jak długo...

Wkońcu znalazł Adam świadectwo podpisane przez kilku lekarzy, że od pewnego czasu Mieczysław, lubo na krótko, wpadał w stan obłędu... Nie donoszono o tem wcześniej ojcu, z powodu usilnych błagań syna, który obiecywał, że sam wróci do kraju, aby odpocząć.
Dla Adama przyczyny śmierci syna stały się teraz zupełnie jasne: był to rezultat odziedziczonej wątłości po matce, najnierozsądniejszego systemu wychowania i sztucznych warunków życia. Gdyby z tych przyczyn usunięto choć jedną, zdolny ten i zacny młodzieniec nie skończyłby tak marnie.
Zkolei przyszła prezesowi na myśl Helenka. I ona przecież odziedziczyła chorobę sercową i jej nie pozwolono się rozwinąć... Do świeżej boleści po stracie syna przybyła teraz Adamowi obawa o zdrowie córki i — co mu się nader rzadko zdarzało, poszedł do jej sypialni.
Pokój dziewicy zalewało łagodne, niebieskawe światło lampy. Przy blasku jej prezes spojrzał na córkę i pot kroplisty wystąpił mu na czoło. Helenka spała twardo, twarz jej miała jakiś sinawy odcień, na smutnie uśmiechniętych usteczkach można było dostrzec ślady gorączki. Oddychała szybko i niespokojnie, a gdy ojciec dotknął jej ręki, uczuł, że puls bije nierówniej jeszcze niż zazwyczaj.
— Kto tu?... — zapytała nagle przebudzona.
Szeroko otwarte oczy jej mocno błyszczały; uśmiechała się, lecz przez długą chwilę była nieprzytomna.
— Ach! to ty, papo? — dodała. — Czy już dzień?...
I znowu opadła na poduszki, ujęta snem chorobliwym. Gdy prezes schylił głowę, usłyszał ciężkie i nierówne uderzenia jej serca. Ogarnął go taki żal, takie jakieś osłabienie, że chciał uściskać, utulić to jedyne już teraz dziecko i — zapłakać. Ale że nie robił tego nigdy, że podobny objaw rodzicielskiej tkliwości wydawał mu się czemś nienaturalnem, cofnął się więc, z trudnością powstrzymując łkania. Znowu przypomniał sobie Mieczysława i począł w duchu oskarżać wszystkich i złorzeczyć wszystkim. Wszakże syn słabą kompleksją odziedziczył po matce? Wszakże to matka przeciążała go w dzieciństwie bezużyteczną pracą? To Grodek zapalił w nim namiętność do nauki i zachęcił do szkoły politechnicznej? To wreszcie najbliższym powodem samobójstwa była niecierpliwość tego bezwstydnego chciwca Rudolfa, który już dziś narzeka, że rozpoczął układy o nabycie ich dawnego majątku!
Słowem, w oczach tego szalonego marzyciela, winnym był cały świat, tylko — nie on sam. Nie on, który wybierał matkę dla swych dzieci i który wdzięki ich i zdolności robił głównemi czynnikami samolubnej i bezrozumnej walki przeciw duchowi czasu.


VI.

Stosunki Adama z Rudolfem zostały zerwane w sposób dosyć nawet gwałtowny. Przy pierwszem spotkaniu się, rozdrażniony Adam zarzucił swemu wspólnikowi chciwość i brak delikatności uczuć, natychmiast zażądał dymisji z urzędu prezesa i rachunków z sumy u Rudolfa złożonej. Gdy to nastąpiło, pan Adam przekonał się, że mu grozi ostateczna ruina: nietylko bowiem stracił wielki i pewny dochód, ale nadto, zamiast kilkunastu, otrzymał parę tysięcy rubli kapitału. Resztę sam w ciągu paru lat stracił, ciągle oglądając się na miljony Rudolfa.
Nieszczęście nie przychodzi nigdy samo, wnet bowiem Helenka wpadła w ciężką słabość, dowiedziawszy się o śmierci ukochanego brata. W kuchni, przedpokojach i garderobie szeptano. Dama też do towarzystwa, wyrozumiawszy co się dzieje, uczuła niepohamowaną tęsknotę do Francji i po raz pierwszy w tym domu dostała spazmów.
Opinja tymczasem nie próżnowała, — w mieście poczęły krążyć najdziwaczniejsze plotki. Gdy zaś przez setne usta dowiedziano się, że Adam zabronił synowi na rok przerwać nauki, wybuchło oburzenie. Jedni utrzymywali, że pan Adam jest szaleńcem, który w pogoni za marą wielkości — zabija własne dzieci. Drudzy — nazywali go kuglarzem, który niskie cele egoistyczne zasłaniał maską idei rodowej. Inni zarzucali mu niewdzięczność względem Rudolfa. Wszyscy zaś w duchu przyznawali, że pan Adam jest już nieodwołalnym bankrutem, którego unikać należy. Póki miał znaczenie i w perspektywie duży majątek, tolerowano jego kastowość i pomiatanie ludźmi, ale dziś nie było już interesu.
Poglądy takie krążyły między ludźmi wszelkich klas i stanowisk — i nie dziw! Byłże bowiem choć jeden człowiek, któremu pan Adam zrobił dobrze, choć jedno serce, któreby do siebie przywiązał?... A jednak w gruncie rzeczy nie był on złym, tylko manjakiem, fanatycznym wyznawcą zupełnie fałszywej idei. Ludzi takich, niestety! społeczeństwo posiada dość wielu. Duma rodowa w niższym lub wyższym stopniu stanowi dla nich artykuł wiary. Boleją oni nad własnym upadkiem, marzą o wskrzeszeniu dawnego blasku, lecz jednocześnie nie rozumieją środków prowadzących do urzeczywistnienia tej idei, zapominają, że rozgłos i znaczenie zdobywa się nie przez pomiatanie innymi, nie przez pyszny separatyzm, ale przez pracę. To też, gdy oni myślą tylko o tem, aby nazwiska i osoby swoje piękną otoczyć dekoracją, na scenę życia występują tymczasem inni aktorzy, inne nazwiska, inne sławy, — o nich zaś świat zapomina.
Gdy w parę dni po otrzymaniu wiadomości o śmierci syna, znękany Adam złożył wizytę jenerałowej, staruszka rozpłakała się.
— Bóg dał, Bóg wziął! — rzekł na to pan Adam. Był to człowiek żelazny.
— Żebyś wiedział, co się tu dzieje — mówiła staruszka. — Miasto pełne plotek i wszyscy powtarzają, że to kara Boża. Wcale niepotrzebnie wdałeś się z tym Rudolfem; tacy jak on ludzie nie umieją nas oceniać. Dziś zresztą inny świat!...
— Żałuję, żem się z nim wdawał, ale już za późno... — szepnął Adam.
Jenerałowa zapłakała jeszcze raz, lecz jednocześnie przyszło jej na myśl, że kto wie, czy przy tej okazji nie ubije własnego interesu.
— Zabezpieczże przynajmniej los córki — rzekła. — Mój Zencio ma sam z siebie parękroć, a ja mu jeszcze coś dodam. Ty mieszkałbyś przy dzieciach, no — i w każdym razie mielibyście przynajmniej odpowiednie towarzystwo w dalszem życiu.
Pan Adam zrozumiał, że kuzynka, mówiąc to, robi aluzją do ich przyszłego niedostatku i do tłumu, w którym kiedyś pogrążyć się będą musieli. Ale i teraz nie odpowiedział nic; oparł tylko głowę na ręku i myślał:
„Niepodobna, aby Helenka nie znalazła męża równego nazwiskiem i majątkiem, a przynajmniej znośniejszego niż Zenon. Mam przecież tylu znajomych, tylu krewnych!... Moje stosunki z Rudolfem mogły dla wielu z nich stanowić przeszkodę, ale dziś...“
Mylił się. Dla jego znajomych i krewnych nie stosunki z Rudolfem, ale to, że Helenka posagu nie miała, stanowiło przeszkodę. Nie wiedział też o zmianach, jakie, po zerwaniu z Rudolfem, zaszły w opinji tych właśnie, na których liczył. Wkrótce jednak sam przekonał się o tem, w sposób niewymownie dotkliwy.
Nadszedł wielki piątek. Zgodnie z dotychczasowym zwyczajem, pan Adam wziął do portmonety kilka sztuk złotych pieniędzy i wyjechał z zamiarem odwiedzenia grobów.
W kościele, do którego wszedł, panował mrok. Ołtarze i okna zasłonięte były kirem, lichtarze przewrócone. Wśród szarego tłumu ludzi bladych i poważnych, siedziały przy srebrnej tacy damy czarno ubrane i z eleganckimi towarzyszami rozmawiały dość wesoło. Od czasu do czasu, na tle szmeru nóg, westchnień i modlitwy, rozlegał się stłumiony śmiech kwestujących i kołatanie pieniędzy o brzeg tacy.
Adam znał wszystkich siedzących przy stole. Każda z tych dam była dlań uprzejmą, lub więcej niż uprzejmą. Każdy z panów grał z nim w karty i należał do jego najserdeczniejszych przyjaciół. W dolatujących go urywkach rozmowy słyszał nazwiska dobrych znajomych, a nawet krewnych.
Od kilku dni nad wszelki wyraz znękany Adam uczuł się nagle rzeźwiejszym; był przecież w swojej sferze. To też krokiem pewnym zbliżył się do stołu i położył na tacy dwa dukaty.
Ale w tej samej chwili wstrząsnął się, jakby go rozpalonem żelazem dotknięto. Ledwie bowiem wyciągnął rękę, gdy wtem — młodzi ludzie umilkli i odwrócili głowy, damy spuściły oczy na książki i tylko najstarsza z nich podziękowała mu surowem i majestatycznem skinieniem. Nikt nie rzekł do niego ani słówka, nikt nawet nie spojrzał na niego.
Adam osłupiał. Gdybyż mu choć dorobkiewicze, gdyby mu tłum uliczny wyrządził podobną impertynencją. Ale to swoi... ludzie tej samej klasy towarzyskiej, tych samych przekonań, ludzie, których idee i tradycje były jego bożyszczem!...
Scena ta trwała przez jedno mgnienie oka, lecz Adam zrozumiał ją i upokorzony, złamany bardziej niż kiedykolwiek, posunął się w głąb kościoła.
— Co mnie teraz czeka? — pomyślał.
— Pax tecum et cum spiritu tuo! Pokój z tobą i duchem twoim!... — mówił kapłan, podając krzyż do pocałunku.
Pokój z tobą!... Pokój z nim, który stracił syna, majątek i którego swoi odepchnęli. Nie byłoż to szyderstwem?
Adam nie posiadał już władzy nad sobą. Czuł, jakby mu do jego brzemienia coraz większe i bardziej gniotące dokładano ciężary. Odepchnięty przez możnych, zmieszał się z tłumem maluczkich, usiadł na ławce i utkwiwszy błędne oczy w wizerunek grobu Chrystusa, pogrążył się w marzeniach nad wszelki wyraz smutnych. Przypomniał sobie pusty, o setki mil odległy grób syna i pomyślał, że ci, którzy tu czoła zginają, od tamtej mogiły odwróciliby się z przekleństwem. Ci sami, do których dziś spychano go gwałtem.
Rzeczy znane, widywane co roku, nabierały teraz w jego oczach nowego i ponurego znaczenia. Widział tam ludzi, którzy brak koszuli zasłaniają brudnym szalikiem, obok dziewcząt ustrojonych w koronki z trzeciej maskarady. Widział zatopione w modlitwie szarytki, które wyrzekły się wszystkiego na świecie, obok wątpliwej wartości eleganta, który napróżno usiłował zręcznie utrzymać szkło w bezmyślnem i bezwstydnem oku. Słyszał świergot kilkusetrublowych mechanicznych ptaków i gorące westchnienie biedaka, dla którego suchy chleb miał być jedynem święconem.
I oni to, przyjaciele, krewni, zmuszają go, aby wszedł pomiędzy tych ludzi, jego — dziedzica tylu tytułów, takiej sławy! Zgadzają się na to, aby jego wnuki nazywały się braćmi indywiduów obdartych, głodnych i na pracę skazanych?...
Od czasu do czasu chwiał się szczyt palmy, albo gałązka choiny, jakby ptak na niej usiadł. To dziecko ciekawe i mizerne zaglądało do obstawionego lampami grobu. Czyliż i dzieci jego córki mają się kiedyś tłoczyć tu, popychane i potrącane?... Na środku cicho szemrała cienka struga fontanny; z jego serca również wypływał zdrój boleści, ale jaki mętny, jaki palący!...
Tuż obok siebie usłyszał stłumione łkanie: jakaś młoda delikatnych rysów kobieta, schylona ku ziemi, płakała, zasłoniwszy twarz chustką. Nie jestże to obraz jego córki, gdy zostanie samą pomiędzy tą tłuszczą, wśród której na dziesięciu głupich przypada jeden łzami zalany!
Adam zerwał się i wybiegł. Duszno mu tu było, gdzie widział pogrążonych w modlitwie, nędznych, liczących tylko na Boga i własną pracę. Miałże dobrowolnie ze swej wyżyny zejść między ten tłum, którym pogardzał? Miałże dzielić odtąd jego niedostatek, pracę i w nagrodę za wszystko pocieszać się słowami:
— Pax tecum et cum spiritu tuo!
Już po wyjściu z kościoła spostrzegł gromadę dziadów sprzedających cierniowe gałązki, jakby ich w samem życiu nie było dosyć. Kupowali je ludzie biedni i prości, których jedynym skarbem był spokój ducha. Ale pan Adam nie chciał już patrzeć na tych ludzi, nietylko stąpać po ich drogach ciernistych. On przecież nie był tak opuszczonym jak oni, on miał jeszcze deskę ratunku.
Siadł do powozu i kazał się wieźć do jenerałowej. W godzinę później był już pewny, że wnuki jego nie zmieszają się z motłochem.
Układ o małżeństwo Helenki z idjotą Zenonem został zawarty. Jenerałowa rozrzewniła się tak, że na podarunek ślubny obiecała dać Helence połowę swoich klejnotów.



VII.

W kilka tygodni później do salonu pana Adama wszedł bynajmniej nie oczekiwany Grodek. Był to mężczyzna piękny, którego każdy ruch zdradzał energją i stanowczość. Dowiedziawszy się o śmierci Mieczysława i bankructwie Adama, przyjechał on z zagranicy, aby podźwignąć z upadku swojego niegdyś pana i znaleźć szczęście, o którem od tylu lat marzył.
Pan Adam przywitał gościa obojętnie. Jakiś czas rozmawiali o śmierci Mieczysława i kłopotach domowych. Lecz gdy Adam wspomniał przytem imię swej córki, niecierpliwy Grodek zapytał:
— Czy pozwolisz mi pan przywitać pannę Helenę?
— Bardzo żałuję — odparł sucho Adam — że córka moja jest dziś trochę cierpiącą.
— Ależ ja jestem lekarzem — zawołał Grodek.
— To prawda, ale jeszcze niedość starym lekarzem...
Odpowiedź ta, jak i całe zresztą przyjęcie, podrażniła nieco z natury gwałtownego młodzieńca. To też, licząc na dawne stosunki znajomości, postanowił w tej chwili jasno wypowiedzieć swoje myśli.
— Panie Adamie! — rzekł głosem wzruszonym — mój ojciec bardzo kochał pana, ja byłem przyjacielem Miecia...
— I dobrześ go wykierował!... — pomyślał Adam.
Grodek mówił dalej:
— Sądzę więc, że się pan nie obrazi, gdy wszystko wypowiem odrazu i otwarcie...
— Słucham.
— Kocham już oddawna pannę Helenę...
— Co?... — spytał Adam, cofając się.
Ten ton zniecierpliwił Gródka.
— Panie! — mówił dalej. — Dziś już wie pan, że nie powoduje mną żaden materjalny interes. O posagu nie myślę, ponieważ sam mam dosyć znaczne dochody. Dobiłem się też między ludźmi pewnego stanowiska i uznania i jestem obecnie profesorem uniwersytetu...
— A nazwisko?... — przerwał Adam.
— Nazwisko moje — odparł już obrażony Grodek — jest dziś przynajmniej tyle warte, co i inne, nawet starsze od niego...
— Panie Grodek! — rzekł Adam spokojnie. — Cieszy mnie to, że podobnie świetną karjerę zrobił syn jednego z wiernych sług moich. Sądzę jednak, że tytuły pańskie dają mu prawo tylko do urzędu lekarza mojej córki...
Powiedziawszy to, ukłonił się osłupiałemu Grodkowi i wyszedł.
W gabinecie swoim zastał Helenkę. Była zarumieniona i ożywiona jak nigdy i patrząc niespokojnie na ojca, szepnęła:
— Zdaje mi się papo, że pan Grodek przyjechał?... Widziałam go oknem...
Ojciec wziął ją za ręce i ostro spojrzawszy w oczy, rzekł:
— Panienka, która wkrótce ma zostać żoną Zenona, nie powinna zbierać wiadomości przez okna...
— Jakto, ojcze — zawołała przerażona — więc ja naprawdę mam zostać?...
— Czy naprawdę? — powtórzył szyderczo. — Spytaj lepiej, czy naprawdę spadliśmy dziś już tak nisko, że się nawet Grodek o ciebie oświadcza!
— Oświadczył się! — krzyknęła, składając ręce.
Pan Adam popatrzył na nią ze zdziwieniem, pobladł i ledwie hamując wybuch najwyższego gniewu, odparł:
— To tak?... To i ty, córko moja, korzystałaś z jego przyjazdów na wakacje?... Chodźże! — zawołał, ciągnąc ją za rękę — i patrz! — dodał, ukazując wiszące na ścianach portrety. — Patrz!... Ci byli wojewodami, ten kasztelanem, ten — prymasem... śmiałażbyś pomyśleć, żebym między nich wprowadził jakiegoś doktorka?... Jakiegoś nieznanego człowieka, który gdyby nawet miał w porządku swoje metryki, dowiedziałby się z nich o ekonomach, karbowych i chłopach!...
Helenka zachwiała się i załamując ręce, upadła mu do nóg z okrzykiem:
— Nie gniewaj się tak!...
Pan Adam cofnął się, a w tej chwili czoło jego córki uderzyło o podłogę.
Na ten widok dreszcz go przebiegł. Teraz dopiero przyszła mu na myśl choroba jedynego dziecka. Pochylił się i w potężne ramiona pochwycił leżącą.
— Helenko!... Heluniu!... — mówił — uspokój się... Ja się już nie gniewam. Hej, ludzie!... wody... po doktora!...
Ręce i głowa Helenki zwiesiły się ku ziemi bezwładne. Już było za późno i na doktorów i na przebaczenie.
Na trzeci dzień Grodek, dowiedziawszy się z pism i plakat o nagłej śmierci Helenki, zrozpaczony, przybiegł do mieszkania jej ojca. Gdy wszedł do salonu, ujrzał ją nareszcie, po kilku latach niewidzenia, już w trumnie. Obok jej zwłok siedział pan Adam.
Grodek wlepił oczy w te rysy piękne choć martwe, a tak ukochane, pan Adam zaś zbliżył się do niego i począł mówić głosem tłumionym i szyderczym:
— No — teraz chyba jesteś już zadowolony?... To twoje teorje, to wasz postęp zabiera mi już drugie dziecko. O! niechże na wasze głowy spadnie i ta krew, i mój żal, i moje nieszczęsne sieroctwo!... Wasze nauki zatruwają dusze, a samo zetknięcie z wami zabija!...
Grodek spojrzał w jego obłąkane oczy i milczał, Adam zaś, położywszy mu rękę na ramieniu, mówił dalej:
— No, wskrześże ją teraz!... A może wasza mądrość potrafi mi i syna z grobu wywołać? Zróbże to, a upadnę ci do nóg, ja — tobie, którego dziad i ojciec niejednokrotnie ściskali moje kolana...
— Upiór!... — szepnął Grodek, ze wstrętem odpychając jego rękę.
— A tak, dla was — upiór!... — powtórzył Adam. — Szczęściem niedługo i ja pójdę za nimi. Nie dosięgną nas już tam wasze teorje!...
Grodek wyszedł zbolały i oburzony.
Nie teorje to zabiły dwoje niewinnych i nie postęp, ale sam ich ojciec obłąkany i niemiłosierny marzyciel, który podjął się walki z życiem, zamiast zrozumieć je i na pożytek obrócić.



NA GWIAZDKĘ.
I.

Zbliżała się godzina wigilji. Ludzie pracowici z pośpiechem wykończali robotę, a ci, którzy ją już ukończyli, biegli na targi, aby za swój niewielki grosik kupić najtęższą rybę i największą ilość gruszek suszonych. W dniu dzisiejszym nawet mizerne śledzie dosięgły zenitu popularności, gospodynie były czerwone i mówiły dwa razy prędzej niż zwykle, a szynkarze płakali z radości.
Tylko pan Adam, młody i dość zamożny kawaler, dąsał się w swem mieszkaniu, opatrzonem przedpokojem i angielską zasuwką. Gniewało go to, że był dziś sam, chociaż, jako człowiek skłonny do marzeń, lubił zwykle samotność. Otrzymał on wprawdzie kilka zaprosin na świąteczną kolacją, ale czegoś zgrymasił. Zdawało mu się bowiem, że lepiej zostać w domu i czytać, aniżeli objadać się rzeczy tak niezdrowych, jak wszelkie ryby z szaremi i białemi sosami.
Nadmienić jednak wypada, że pan Adam z godną podziwu stałością przed samym sobą ukrywał powód niezadowolenia. Owszem, kilkanaście razy w ciągu godziny powtórzył: „Dobrze zrobiłem!“ a nawet pięścią w stół uderzył, zapewnie dla silniejszego zaakcentowania pochwały. Z tem wszystkiem nie mógł zapierać się tego, że jest rozdrażniony; od obiadu bowiem rozlegał mu się nad głową wielki szmer, pochodzący z tarcia maku, siekania migdałów i niezwykłej bieganiny na drugiem piętrze.
Katar żołądka i rozmaite przypadłości nerwowe są dziś tak modnemi chorobami, że pan Adam wcale się nie gniewał na swoje rozdrażnienie, które mu nawet pochlebiało, jako człowiekowi silnie zbudowanemu i prawie po chłopsku zdrowemu. Lecz gdy mrok zapadł, a na górze poczęto z hałasem ustawiać krzesła do wigilji, zrobiło mu się tak przykro, że schwyciwszy futro, wybiegł ze swego mieszkania, trzaskając przytem drzwiami w sposób, który nie odpowiadał najelementarniejszym zasadom zimnej krwi i eleganckich manier.
— Czyste utrapienie z temi średniowiecznemi zwyczajami! — mruczał, wałęsając się po ulicach.
W tej chwili samotność dokuczała mu bardziej aniżeli źle dobrane towarzystwo. Był człowiekiem, a wiadomo, że ułomna natura ludzka najgwałtowniej burzy się wobec ogólnej wesołości, w której nie przyjmuje udziału.
Ulice opustoszały tak, że ledwie gdzie niegdzie tylko słychać było szybkie kroki spóźnionego przechodnia, albo melancholiczne ziewanie milicjanta. Dźwięczące sanki przelatywały jak wicher, a ze wszystkich prawie okien rozlewały się łuny światła, na tle których silniejsza nieco wyobraźnia dostrzec mogła sylwetki prawowiernych, wlewających w siebie migdałową zupę, lub dławiących się kośćmi szczupaków i innych beznogich stworzeń boskich.
Zdarzyła się nawet taka chwila, że na całej ulicy, jak długa i szeroka, pan Adam widział tylko dwa szeregi latarń, siebie i jakiegoś drobnego łobuzinę, który z nieznanych powodów stawiał kroki większe niż sam i gwizdał tak głośno, jakgdyby w jego wytartym kubraku ukrywało się ze trzech ludzi pełnoletnich. Zastanawiające to dziecko biegło naprzód za panem Adamem, później przed nim, a wreszcie dostrzegłszy w rynsztoku wyborną, jego zdaniem, ślizgawkę, cofnęło się wtył, poślizgnęło stojący, z przyklęknięciem, następnie z przytupywaniem, a wkońcu gdzieś znikło.
Pan Adam, widząc to, pomyślał, że mały jego towarzysz prawdopodobnie nie robiłby grymasów, gdyby go zaproszono na wigilją. Owszem, należy sądzić, że przy okazji tej złożyłby dowody wielkiej przytomności umysłu i niepospolitego apetytu. Dziwnym jednak zbiegiem okoliczności, takich jak on na żadne kolacje nie proszą.
W tej chwili, jednocześnie na obu końcach ulicy zadźwięczały janczary i ukazało się dwoje sań pędzących naprzeciw siebie. Jedne z nich wyminęły Adama i, o kilkadziesiąt kroków przed nim, w całym galopie zawadziły o drugie. Wnosząc z łoskotu, zdawało się, że uderzenie jest dość silne.
Do właściwości naszego miasta należy między innemi i to, że gdziekolwiek zdarzy się skandal, wnet przy nim znajdą się i widzowie, jakby z pod ziemi wyrośli. Pan Adam pewny był, że ulica jest pusta, a jednak doszedłszy do miejsca wypadku znalazł już kilkunastu spektatorów, z minami tak zadowolonemi, jakby tylko na to czekali.
Obraz był tragiczny. Dwoje sań zaczepionych o siebie stało wpoprzek ulicy, jeden koń upadł na wznak, drugi zaś, w sposób trudny do pojęcia, stał nad nim okrakiem, prawdopodobnie bardzo zdziwiony. Z sani pustych wyleciało na ulicę mnóstwo derek, słomy, powrozów i innych przedmiotów używanych w dorożkarskim kunszcie. W saniach pełnych siedziały dwie mocno opatulone damy, z których zapewnie starsza, upuściwszy na ziemię mufkę, głosem zakatarzonym i drżącym domagała się od Boga, aby jej duszę zbawił, nie oznaczając jednak bliżej czasu, w którym fakt ten miał nastąpić.
Ponieważ jeden z dorożkarzy wyleciał aż na środek ulicy, drugi więc podniósł go czem prędzej. Potem obaj zdjęli okraczonego konia, podźwignęli jego towarzysza, który wzdychał zapewnie nad zaślepieniem ludzkiem, a wreszcie pochwyciwszy baty, zaczęli nawzajem z wielkim impetem obijać sobie różne części półurzędowych uniformów, jednocząc z tem długą litanją nieprzystojnych wyrazów.
Zebrana publiczność z wielką uciechą przypatrywała się potyczce, o ratowaniu jednak zalęknionych podróżniczek nikt nie myślał. Wtedy pan Adam, który miał dobre serce, wystąpił naprzód.
Przedewszystkiem więc podniósł mufkę i wyjął z sanek starą damę krzyczącą, która z niewytłomaczonym w jej podeszłym wieku zapałem, obydwoma rękami pochwyciła go za szyję tak namiętnie, jakgdyby miała zamiar nie opuszczać go aż do śmierci, dochowując przytem wiary, posłuszeństwa i innych obowiązków wymaganych w świętym stanie małżeńskim. Ustawiwszy ją z wielkim trudem na chodniku, ponieważ (jak mówili obecni) mocno wierzgała, i rozplątawszy jej łykowate ręce, pan Adam zbliżył się do drugiej damy i nie wiedząc z kim ma do czynienia, wyciągnął zdaleka rękę.
— Kiedy nie mogę wysiąść, bo mi suknią zaczepili!... — zawołała głosem wzruszonym wprawdzie, lecz młodym i dźwięcznym.
Panu Adamowi zrobiło się raźniej. Silnem szarpnięciem wydobył suknią damy z pomiędzy zahaczonych sanek i z godną uwagi bezinteresownością otworzył objęcia, myśląc, że młoda osoba zechce naśladować energiczny przykład swej starszej towarzyszki.
Ale nieznajoma, wbrew oczekiwaniom, nie schwyciła pana Adama za szyję i nie dała się przenieść. Oparła tylko drobną i ciepłą rączkę na dłoni wybawcy i lekko wyskoczywszy na ziemię pokrytą śniegiem, uścisnęła mu rękę w milczeniu. Gdy wyszła na chodnik, obejrzała naprzód troskliwie całokształt wiekowej damy, a potem sama zaczęła się otrzepywać ze śniegu jak ptak w kąpieli.
Ponieważ wzburzone serca dorożkarzy po wylewie obustronnych niegrzeczności ukoiły się znakomicie, panowie ci więc znowu wspólnemi siłami odczepili sanie, poczem jeden z nich zawołał:
— Siadać prędzej... będziemy się ruchali!
Damy wsiadły, upominając dorożkarza na dwa głosy, aby odtąd był ostrożniejszy. Pan Adam zaś tak się czegoś zamyślił, a nawet, miejmy odwagę nazywać rzeczy po imieniu, zagapił, że — nie podał im ręki na odjezdne. Co gorsze, nie pożegnał ich nawet, a nim się upamiętał, sanki ruszyły. Zobaczył tylko przy blasku latarni ciemne kontury opakowanych dam i czerwoną twarz ciągle zagniewanego dorożkarza, który odwróciwszy się na koźle, jeszcze raz pogroził batem swemu koledze i nazwał go złodziejem i mechanikiem.
Teraz dopiero, gdy sanki już na dobre znikły, gdy nawet szczękanie ich dzwonków ucichło, pan Adam zmiarkował się, że zrobił ogromne głupstwo. Nie spojrzał w twarz młodej osobie (o starą mniej mu chodziło), nie przekonał się, czy jest ładna, nie dowiedział się czy jest panną, czy mężatką, ani gdzie mieszka. Wprawdzie w zwykłych warunkach, przy tak krótkiej znajomości, niepodobna było zasięgnąć tego rodzaju informacyj, panu Adamowi jednak, po niewczasie, zdawało się, że mógł to zrobić. Był więc bardzo zły!...
Ale gniew jego stanowił jakby niewielką czarną plamkę na jasnem tle innych uczuć, a przedewszystkiem jakiegoś niewytłomaczonego zadowolenia. Znajomy nasz z głęboką satysfakcją odświeżał w wyobraźni uścisk młodej osoby. Uścisk ten nie był wcale przypadkowy!... Młoda osoba nie traktowała jego dłoni tak, jak naprzykład poręcz od schodów, lecz uścisnęła ją ze świadomą sympatją. Pan Adam z doświadczenia wiedział (piszę to dla osób dorosłych), że rączki młodych kobiet są bardzo malutkie, bardzo cieplutkie, bardzo delikatne i wogóle bardzo — ale to bardzo miłe w dotknięciu; rączka jednak nieznajomej wszystkie owe przymioty posiadała w najwyższym stopniu. Zdawało mu się, że dotykając jej, poszedłby śmiało do piekła, gdzie zaś!... nawet do ślubu...
Dzięki tym nowym a dość oryginalnym wrażeniom i uczuciom, nasz znajomy nie nudził się już przez cały wieczór. Był on trochę kontent, lecz nie tak, żeby aż potrzebował skakać z radości. Był trochę zły, lecz nie posuwał się do zgrzytania zębami. Lustro, jak na kawalera bardzo duże, nieraz w ciągu wieczora odbijało uśmiech jego dość melancholiczny, a ściany podsłuchać mogły, gdyby im co zależało na tem, niejedno westchnienie — ciche i w połowie przerwane.
Wbrew zwyczajowi pan Adam nie rzucił nawet okiem na przyniesione pisma. Skutkiem tego stracił możność odczytania artykułu o potrzebie i znaczeniu oszczędności i innego, w którym dowodziło się, że narody nie prenumerujące takiego a takiego dziennika, zniknąć muszą z powierzchni ziemi.
Gdy się, z przeproszeniem, położył do łóżka, myślał o tem, jak też wygląda jego nieznajoma. Gdy usypiał, przypomniał sobie jej ubranie i zobaczył ją we śnie. Stała na pustej ulicy, zasłonięta grubą woalką. Adam wyciągnął rękę, chcąc woalkę zerwać, lecz nieznajoma usunęła się. Gonił ją, lecz ona go ciągle wyprzedzała nie dalej jak na długość ręki. Zmęczony, począł prosić jakby o największą łaskę, o wyjawienie nazwiska, lecz zamiast odpowiedzi, usłyszał tylko cichy skrzyp śniegu.
W rezultacie jednak był dziś zupełnie szczęśliwy, w jakimś wyższym nastroju ducha. Wigilja bowiem jest to taki dzień, w którym każda przysługa, wyrządzona zakłopotanemu bliźniemu, stokrotną przynosi uciechę.


II.

W tem miejscu wypadałoby mi napisać obszerny traktat o tem, dlaczego pewne drobne wypadki wświdrowują się tak w pamięć naszą, że ich stamtąd wyrwać niepodobna. Na szczęście mam przyjaciela psychologa, który zechce zapewnie zjawisko to i jego powody wyjaśnić. Oddając zatem kasie przemysłowców co jest przemysłowego, a psychologom co jest psychologicznego, przechodzę do faktów.
Upłynęły miesiące, a nawet rok jeden i drugi, ludzie w ciągu tego miljon razy powtórzyli przysłowie: „czas jest lekarzem na wszystko,“ lecz pan Adam o swej awanturce nie zapomniał. Owe uściśnienie ręki, napozór podobne do mnóstwa innych, utkwiło w nim jak gwóźdź. Właściwie mówiąc, nie był to gwóźdź, ale gwoździczek, cieńki jak drut, a nawet trochę cieńszy. Był on przecież tak długi, że nietylko odzywał się w mózgu, lecz niekiedy dławił go w gardle, a czasem (ale to bardzo rzadko, prawie nigdy!) kłuł w serce. Uderzenie dzwonka, piaskowy kolor dorożkarskiego płaszcza, albo światło gazowej latarni, przypominały panu Adamowi nieznajomą. Niekiedy znowu przychodziła mu na myśl bez żadnego powodu.
Filozofowie mniemają, że serce człowieka ma popęd do wyciągania całego pasma rezultatów z każdego wypadku, skąd zapewnie pochodzi to, że pewien młodzieniec, zaproszony na obiad, zmartwił się niewymownie, gdy przyszedłszy na miejsce, zobaczył pożar w mieszkaniu swoich uprzejmych gospodarzy. Z tego samego zapewnie źródła płynął niepokój Adama. W życiu codziennem przywykliśmy nietylko do odbierania uścisków, lecz do widzenia jednocześnie twarzy osoby ściskającej i tysiącznych innych szczegółów. Lecz sam uścisk, bez tych niezbędnych dodatków, staje się czemś bardzo niezupełnem, a w wyobraźni pozostawia takie ślady, jakby się z widmem miało do czynienia.
Łatwo odgadnąć, że w ciągu tego czasu Adam gorliwie szukał nieznajomej. Badał on wzrost i ruchy każdej przechodzącej kobiety, jej ubiór, kształt ręki, wsłuchiwał się w dźwięk mowy, lecz — bez skutku. Nabył tym sposobem wielkiej biegłości w obserwacji, nabrał jeszcze większego gustu do młodych kobiet, ale poszukiwanej nie znalazł. Wkońcu, gdy każdy jej rys uchwycony i zapamiętany począł odkrywać w stu najrozmaitszych osobach, musiał uznać, że jego niewyraźne wspomnienia zatarły się. Dał za wygranę.
Taki rodzaj postępowania dziwnym wydać się może rozważnemu czytelnikowi. Przecież niejeden z nas gubił coś w życiu, lecz zamiast nieśmiałych badań, szedł wprost, jak człowiek nieposzlakowany, do policji, do parafji, albo do „Kurjera“ i tam robił ogłoszenia, wzywając wszystkich uczciwych znalazców o zwrot zguby za nagrodą, jeżeli takowej żądać będzie.
Otóż ośmielam się twierdzić, że człowiek niewszystko przed światem ogłasza. Każdy z nas ma jakąś słabostkę, którą prędzejby zamurował, aniżeli bliźnim swoim okazał. Znam przecie kilku głupich, którym wszyscy z rzadką jednomyślnością przyznają, że są głupimi. Oni sami jednak nigdy tego o sobie nie powiedzieli, lecz przeciwnie, w każdej chwili gotowi są składać dowody rozumu.
Bez obrazy osób interesowanych myślę, że pan Adam w takiem właśnie znalazł się położeniu. Nosił w sercu drzazgę, która mu dokuczała, lecz odsłaniać jej nie myślał. Z początku wstydził się tylko tego, że pamięta o podobnej drobnostce, później wstydził się swoich uczuć. Gdy mu raz powiedziano, że musi mieć jakąś tajemnicę, zaczerwienił się jak młokos, schwytany na paleniu papierosów, — a wpadł w gniew, gdy mu powiedziano, że się kocha.
Tymczasem parę razy zmienił lokal i porobił wiele nowych znajomości. Że zaś był młody, dość przystojny i miał niezależne utrzymanie, a przytem wyminął trzydziestkę, ludzie więc dobrzy poczęli go swatać tak gwałtownie, że się wkońcu ożenił.
Nowa pani Adamowa była posażna, ładna i zupełnie dobra kobieta. Grała też na fortepianie. — „Jedyne praktyczne przepisy“ — i — „Trzysta sześćdziesiąt pięć obiadów“ umiała napamięć i wogóle posiadała bardzo wiele cennych przymiotów na małżonkę. Skutkiem tego, państwo młodzi cukrowy rok przeżyli jak w raju. Widywano ich razem na balach, w teatrze i w salonach prywatnych, gdzie pani odznaczała się wesołością i wdziękami, a pan uprzejmością i taktem. Nie miał on zwyczaju (jak to bywa niekiedy w pierwszym roku) skakać do oczu młodym ludziom, którzy prawili komplimenta jego małżonce, lecz, jak przystało na dobrze wychowanego człowieka, chętnie zasiadał do wista w drugim pokoju.
Ale już po dwu latach, złe języki poczęły szeptać, że nowe stadło nie jest szczęśliwe. Ktoś zauważył, że pani mówiąc do pana spuszcza oczy, a pan całuje ją w czoło sposobem bardzo powiewnym. Raz nawet dostrzeżono ją, że płakała, a wkrótce rozszedł się szmer, że on dla jakichś studjów wyjeżdża zagranicę, a żonę w domu zostawia.
Ze smutkiem muszę przyznać, że wszystkie te pogłoski były prawdziwe. Chociaż z drugiej strony, gotów jestem natychmiast przerwać opowieść, jeżeli mnie kto posądzi o niegodny zamiar twierdzenia, jakoby państwo Adamowie niedobrze żyli ze sobą. Wszystkim wiadomo, że pani Felicja kochała męża, a mąż ją ubóstwiał. Miłość dla żony i płynącą z niej szczerość pan Adam posuwał tak daleko, że jeszcze starając się o jej rękę, chciał jej opowiedzieć ów drobny i niewinny wypadek z nieznajomą. Zastanowiwszy się jednak i wyśmiawszy swoje skrupuły, odłożył powieść do miodowego miesiąca, później odsunął ten projekt na czas dalszy, tak, że wśród postanowień upłynęły mu dwa lata.
Tymczasem w duszy pana Adama zachodziły nieznaczne zmiany. Z początku wyrzucał sobie to, że ukrywa przed żoną jakąś zabawną tajemnicę. Później, miał pretensję do żony, że się musi z czemś przed nią ukrywać. Narzekał na widmo, które ciągle stawało między nim i panią Felicją, lecz niekiedy z przyjemnością myślał o tem, że całując żonę, całuje tamtą. Niekiedy brzydził się taką potworną kombinacją rzeczywistości z widziadłem; wówczas uciekał od swoich wspomnień i nieujętego obrazu, który go prześladował, lecz wtedy też pani Felicja robiła mu wymówki, że jej unika i nie tak ją kocha jak dawniej.
Skutkiem fatalnych nieporozumień, stosunki między nimi ochłodły, a nawet pomimo wzajemnych ustępstw i obustronnej grzeczności, stały się bardzo przykre. Adam nieraz miał ochotę zapytać, dlaczego się ożenił, lecz nigdy nie kończył tego pytania. Pani Felicji przychodziła niekiedy na myśl uwaga, że nie jest szczęśliwą, choć zawsze tłumiła ją wporę.
Ludziom doświadczonym i wścibskim, którzy bywali u państwa Adamów, zdawało się, że w ich domu wisi w powietrzu i wałęsa się po wszystkich pokojach wyraz: separacja... Upiór ten musiał mieć w sobie coś rzeczywistego, stawał bowiem niekiedy przed oczyma obojga małżonków, ich krewnych, a nawet służby. Wszystko to jednak działo się pięknie i grzecznie, właśnie jak powinno być na woskowanych posadzkach. Położenie jednak stało się tak nieznośne, że gdy ktoś z familji rzucił projekt wyjazdu zagranicę, pan Adam zgodził się z radością, a pani Felicja nie rzekła ani słówka.
Miał tedy przyjaciel nasz po dwuletniem pożyciu opuścić żonę na czas nieokreślony. Wyjazd oznaczono na miesiąc styczeń, lecz małżonkowie nie rozmawiali o tem między sobą. Co prawda widywali się oni nie często i mówili niewiele. Gdy jednak jedli razem obiad, Adam zawsze całował żonę w rączkę i z najpiękniejszym ukłonem mówił jej: „Dowidzenia!...“
Z powyżej opisanych wypadków brać trzeba naukę, że kto chce być zadowolonym w życiu, niech nigdy nad rzeczywistość nie przekłada widziadeł. Piękną tę myśl wielu filozofów powtórzyło, a pan Janowski wcielił ją dość szczęśliwie w jeden ze swych cukrowo-czekoladowych kolorowanych wyrobów, z tym zapewnie celem, aby ludzie nawiedzający jego zakład znajdowali tam możność ćwiczenia się w cnocie i patrzenia na świat ze strony uszlachetniającej i poważnej.


III.

Wśród takich okoliczności domowych nadeszła znowu wigilja. Dla państwa Adamów miała ona być trzecią z rzędu, a prawdopodobnie i ostatnią, do wyjazdu bowiem męża brakowało miesiąc czasu. Dwie poprzednie — małżonkowie przepędzili sami, dziś jednak, w przykrych warunkach życia rodzinnego, pani Felicja instynktownie uczuwała potrzebę obecności jakiejś trzeciej osoby i wiele rozmyślała nad tem, kogo jej wypada zaprosić?
Miała ona kuzynkę, starą emerytkę, panią Cipalską. Za panieńskich czasów Felicji, obie damy kochały się dosyć. Później jednak, ponieważ Adam staruszki nie lubił, serdeczne te stosunki osłabły tak, że się ledwie raz na pół roku widywano.
Ta właśnie kuzynka przyszła dziś na myśl pani Adamowej, która jednak, obyczajem wzorowych żon, chciała przedewszystkiem zasięgnąć opinji męża.
Projekt ten w pierwszej chwili wydał się Adamowi niesmacznym. Uważał on go nawet za pewien rodzaj wymówki, wysłanej pod jego adresem. Widocznie — myślał — daje mi do zrozumienia, że musi odświeżyć dawne stosunki, ponieważ wkrótce zostanie słomianą wdową!...
Przytem stara emerytka wydawała mu się bardzo nudną. Była ona trochę głucha, mocno zażywała tabakę i kładła pasjans polityczny, którego kombinacje źle świadczyły o jej wiadomościach z zakresu jeografji i współczesnej historji. Nadomiar złego, pani Cipalska posiadała pieska Mimi, który miał długi korpus, krótkie nogi, lubił pocierać swój bezwstydnie tłusty grzbiet o wszystkich, szczekał chrapliwym głosem i — z powodu starości — pachniał starem masłem. Niezależnie od tego, pani Cipalska wierzyła w pigułki reformackie i kamforowy spirytus. Według jej opinji, oba te cudowne lekarstwa stanowiły najcenniejszy dar Boży dla grzesznej i cierpiącej ludzkości. Używanie ich zalecała wszystkim i na wszystko, środki te bowiem, umiejętnie stosowane — według jej zasługujących przecież na wiarę upewnień, leczyły suchotników, poprawiały mowę jąkałom i wiele bezdzietnych małżeństw pocieszyły liczną konsolacją.
Nic też dziwnego, że emerytka, spotkawszy kiedy na ulicy zdrowe i pyzate dziecko, uśmiechała się do niego bardzo przychylnie, a odchodząc, mruczała z przekonaniem:
— Niezawodnie z mojej porady!...
Mimo tych wszystkich przymiotów, czy też może dla nich, Adam nie zachwycał się panią Cipalską. Powiedzieliśmy też, że się wcale nie ucieszył planem żony, która chciała ją zaprosić na wigilją. Niezadowolenie to jednak trwało chwilkę. W następnej zaś chwili pomyślał, że wypada, a nawet potrzeba zrobić żonie to drobne ustępstwo. Wkońcu posunął się jeszcze dalej i oświadczył, że ją sam przywiezie.
— Biedne kobiecisko! — mówił do siebie — od niepamiętnych czasów sama jedna przepędza dzień tak uroczysty. Któż wie, może to dla niej ostatnia w życiu wigilja, niechże się więc zabawi. Choć u nas, co prawda, nie będzie jej chyba zbyt wesoło...
Gdy pod wpływem tak dobrego natchnienia Adam ukazał się w domu pani Cipalskiej i do każdego ucha wykrzyczał jej cel swojej wizyty, staruszka uradowała się tak, że chcąc widocznie podskoczyć, o mało nie upadła. Potem, zapytawszy jeszcze raz, czy ją istotnie na kolacją proszą, oświadczyła gorącą chęć włożenia najparadniejszej sukni i mantyli. W tym celu, zawiadomiwszy Adama, że musi chwilkę poczekać i ostrzegając go, aby nie uległ podszeptom płochych myśli i nie podglądał jej, gdy się ubierać będzie, znikła w drugim pokoju i przepędziła w nim około półtorej godziny.
Po upływie tego czasu ukazała się oczom zdumionego Adama w wielkim uniformie. Miała na sobie jedwabną suknią, jedwabną salopę i jedwabny watowany kaptur z epoki Napoleona I. W jednej ręce piastowała wypchaną torbę z książką do nabożeństwa, kartami i flaszkami, w drugiej przyjemnego pieska Mimi, który patrzył na świat wyblakłemi i załzawionemi oczyma, kaszlał jak astmatyk i niewiadomo na kogo wyszczerzał resztki spróchniałych zębów.
Nawiasowo tylko dodamy, że pan Adam ze schodów znosić musiał wypchaną torbę, zgryźliwego pieska i ich nieszczęśliwą właścicielkę, — w saniach pilnował, aby które z nich nie zginęło, a w przedpokoju swego mieszkania, postawił Mimi na podłodze, torbę na stole, z damy zaś zdjął kilkanaście kawałków rozmaicie podwatowanej odzieży.
Usiadłszy na miękkim fotelu, obok ciepłego pieca i otrzymawszy należny jej powadze stołeczek pod nogi, staruszka wpadła w paroksyzm wesołości.
— A co — zawołała — stęskniliście się za mną!... ho! ho! ja wiem, jak to przyjemnie mieć na wigilją kogoś, co bawić towarzystwo potrafi. Czy ty co mówisz, Feluniu?... Zato, żeście tacy grzeczni, nietylko wam postawię pasjans, ale jeszcze dam prezent. Patrzcie!... — dodała z triumfem, otwierając swoją tajemniczą torbę. — Oto jest spirytus kamforowy mojej własnej fabryki... A oto pigułki reformackie, które jeszcze dostałam od nieboszczyka przeora... Smarujcie się i zażywajcie oboje, a na przyszły rok... Na przyszły rok będziecie już musieli kupić choinkę... — zakończyła ciszej, a potem roześmiała się tak głośno, że aż Mimi zaszczekał.
W kilka minut później jowjalna staruszka głęboko zasnęła. Obok niej leżała nieodstępna torba, a u nóg spoczywał zwinięty w kłębek Mimi.
Lecz niedługo po szóstej, wszyscy znowu byli na nogach. W jadalnym pokoju nakryto stół i uświęcono go paczką opłatków. Stara dama znalazła się na honorowem miejscu i niebawem miano podać kolacją.
W tym czasie jednak, zdarzyła się rzecz dziwna i przykra. Należało podzielić się opłatkami i wypowiedzieć sobie różne piękne życzenia, lecz żadne z małżonków zrobić tego nie śmiało. I rzeczywiście, czego winszować sobie mogli młodzi gospodarze? Czy tego, że ich miłość w tak szczególny sposób ochłodła, czy tego, że mieli się rozdzielić?...
Kolacja już była gotowa, lecz pani Felicja nie miała odwagi kazać jej podawać, ani pan Adam pytać, co się dzieje. Każde z nich prawie odgadywało myśli drugiego, każde czuło fałszywe położenie, lecz wyjście z niego było wcale niełatwe.
Nareszcie pan Adam zdobył się na czyn heroiczny i choć nie wiedział, co powiedzieć żonie, wyciągnął rękę do opłatków. Oboje państwo byli bardzo zmieszani i zapewnie każdemu z nich przyszedł na myśl ów biblijny wykrzyknik potępionych: „Ziemio poźrej, góry zakryjcie nas!...“
W tej chwili wybiła siódma.
— A co to takiego?... — zapytała staruszka, przykładając rękę do ucha.
— Siódma bije!... — krzyknął pan Adam.
— Siódma, a dziś wigilja!... Boże odpuść, jak ja pamięć tracę... — odparła.
Potem przeżegnała się i zaczęła mówić pacierz. Gdy skończyła, pan Adam może nie tyle z ciekawości, ale dlatego, aby zyskać trochę na czasie w trudnej sprawie łamania się opłatkiem, zapytał:
— Na jakąż to intencją modliła się pani?
— Kiedy nie słyszę!... — odparła dama.
Pan Adam powtórzył pytanie.
— Masz racją, na intencją... na intencją jednego poczciwego człowieka... Wyobraź sobie, będzie temu lat pięć, a może i sześć... chyba sześć, akurat w wigilją, sankarz mało nas nie pozabijał... zawadził o drugie sanie tak, że mi mufka wyleciała... Trzebaż trafu, że się ten poczciwy młody człowiek nawinął, z sanek nas wyniósł, dorożkarza niecnotę zwymyślał, no i uratował nam życie. Odtąd każdej wigilji modlę się na jego intencją o tej porze... Musi być bardzo szczęśliwy!...
Mniej dbając o modyfikacje, jakim tak dobrze znany mu wypadek uległ w wyobraźni staruszki, pan Adam słuchał opowiadania z wytężoną uwagą. Był tak blady jak opłatek, a na czoło wystąpił mu pot kroplisty. Miał się nareszcie dowiedzieć o tej, która go od sześciu lat dniem i nocą prześladowała. W okamgnieniu, nakształt olśniewającej błyskawicy, przeleciały mu przez głowę myśli: znalezienie tamtej, rozwód i małżeństwo z osobą ukochaną.
I dziwna rzecz! Pani Felicja, czy to widząc gwałtowne zmiany na twarzy męża, czy też z innych powodów, bladła i rumieniła się naprzemian. Oparła piękną główkę na krawędzi krzesła i z niewytłomaczonym niepokojem oczekiwała na zakończenie tego osobliwego dramatu.
Ale pan Adam nie patrzył na nią w tej chwili. Utkwił on pałający wzrok w twarzy staruszki i przytłumionym głosem zapytał:
— Kto z panią wtedy jechał?...
— Mów wyraźniej! — odparła nieco zdziwiona staruszka — bo nie słyszę.
— Kto z panią wtedy jechał? — krzyknął Adam, silnie targając ją za rękę.
— Aha! kto jechał? — powtórzyła starowina. — Jużci że moja poczciwa Weronika. Ona zawsze ze mną jeździ i tylko dziś...
Pan Adam nie słuchał już. Poczciwa Weronika dawno przekroczyła Jezusowe lata w służbie u staruszki, a choć miała głos ładny i dość delikatną rączkę, skutkiem nieoddawania się nadmiernej pracy, całość jej przecie była piekielnie brzydka.
Jaki proces psychiczny zaszedł w tej chwili w duszy bohatera, objaśnić tego nie potrafimy. Dość że zerwał się na równe nogi, schwycił leżące na stole opłatki i z wybuchem śmiechu, przed swoją milutką a bardzo pomieszaną żoną upadł na kolana.
— Czy wiesz — zawołał — że tym poczciwym młodzieńcem byłem ja!...
— Domyśliłam się tego! — odparła pani Felicja, zmieszana jeszcze bardziej.
— A czy wiesz — dodał — że przez sześć lat... prawie kochałem się w starej Weronice...
Na to już pani Felicja nie odpowiedziała nic. Objęła tylko męża rękoma za szyję i okrywając go pocałunkami, rozpłakała się rzewnie.
Wkrótce jednak wszystko się uspokoiło i cały wieczór zeszedł małżonkom tak wesoło, jak nikomu i nigdy, tem bardziej, że zaraz po kolacji stara emerytka wpadła w sen, któregoby jej świstak alpejski pozazdrościł. Obudziwszy się jednak i zobaczywszy radość państwa Adamów, rzekła tonem głębokiego przekonania:
— Już to niema, jak w mojem towarzystwie! Ja, choć jestem trochę w wieku, umiem jednak zastosować się do młodych i wszystkich zabawić. Czasem nawet udają mi się dowcipy, choć nigdy nad niemi głowy nie suszę...
Jakby na potwierdzenie tej dobrej opinji o swej pani, piesek Mimi począł ziewać i drapać się w ucho tylną łapą. Potem jeszcze większa zapanowała radość, zgodnie ze słowami Pisma, które w tym dniu obiecuje „pokój i szczęście ludziom dobrej woli na ziemi!“
Ci jednak, którymby nie wszystko szło po myśli, niech się nie smucą i nadziei nie tracą. Świat urządzono tak, że gdy w jednem miejscu deszcz pada, w drugiem pogoda świeci.

KONIEC TOMU PIERWSZEGO.





  1. Przypis własny Wikiźródeł Edward Manteuffel-Szoege (1908-1940).





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Aleksander Głowacki.