<<< Dane tekstu >>>
Autor Bolesław Prus
Tytuł Memento
Pochodzenie Pisma Bolesława Prusa. Tom XXII
Nowele, opowiadania, fragmenty. Tom I
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1935
Druk Drukarnia Narodowa
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

MEMENTO.
ROZDZIAŁ I,
Z KTÓREGO PANNA ZOFJA DOWIADUJE SIĘ O ZDOLNOŚCIACH,
JAKIEMI OBDARZONY BYŁ PAN IZYDOR.

Pewnego dnia kółko moich znajomych odczytywało w jednem z pism następujące ogłoszenie:

Prędzej niż spodziewać się mogłem, będę musiał prosić o dotrzymanie słowa; czasu pozostaje dni kilka, więc memento!

B.

Przeczytał Piotr i nie zrozumiał nic, mimo to, że biegle władał kilkoma europejskiemi językami. Przeczytał Paweł i także nie zrozumiał nic, chociaż był aplikantem sądu kryminalnego. Przeczytał Gaweł i zrozumiał jeszcze mniej od tamtych, co przecie nie zdziwiło nikogo, wiedziano bowiem, że Gaweł, oprócz swoich własnych sonetów, nie rozumie nic więcej.
Wkońcu przeczytał to samo pan Izydor; przeczytał, pomyślał, i stuknąwszy się palcem w czoło, rzekł:
— Aha!
— Więc wiesz, o co chodzi? — spytano go.
— Czuję.
— Ale nie wiesz!
— Gdybym chciał, tobym za parę dni wiedział.
— A jakim sposobem?
— Bardzo prostym. Do rozwiązywania podobnych szarad trzeba mieć trochę instynktu, takiego, co to nazywają psim węchem, no — i trochę zdolności kombinowania!
Piotr spojrzał na Pawła i ruszył ramionami, Paweł spojrzał na Piotra i także ruszył ramionami, lecz Gaweł, który każdą wzmiankę o zdolności kombinowania uważał za obrazę osobistą, — odezwał się dość kwaśno:
— Nie barłożyłbyś Izydorku, nie barłożył!...
— Co? — zawołał Izydorek, wpychając z wielką fanaberją rękę w kieszeń.
— To, że nie lubię samochwalców! — odpowiedział takim samym tonem Gawełek.
— Załóżmy się, że za tydzień będę wiedział, co znaczy to ogłoszenie...
— Załóżmy się!
W tej chwili jeden z przyjaciół odwołał mnie w kąteczek. Odchodząc, widziałem, że obaj antagoniści wyciągają do siebie ręce i że ktoś trzeci przecina zakład. Gdym wrócił, wszyscy się rozeszli, o wysokości więc stawki dowiedzieć się nie mogłem. Odgadywałem jednak, że musiała być słoną, zagadnienie bowiem nie należało do łatwych.
Szanse także djabelnie wydawały się nierównemi. Gawełek, jedynaczek swojej mamy, mógł w danym razie zaryzykować i kilkaset rubli, — ale Izydorek, taka golizna?!...
— Ha! — myślę — w dziewiętnastym wieku kapitał ruchomy także coś wart, a Izydorek posiada go niewątpliwie.
Naprzód bowiem ma wiarę we własne siły, tę wiarę, która pozwala jołopom uzyskiwać patenta na doktorów filozofji, a lichym komedjopisarzom traktować przez nogę Moliera. Dalej posiada znakomitą zdolność kombinacyj, manifestującą się tem, że w każdej stronie miasta umie wymijać ulice, na których mieszkają jego szewcy i krawcy. Nareszcie ma, bez żadnej wątpliwości, ów instynkt, który sam nazwał psim węchem, a który choć zwodzi go niekiedy w sprawach zaciągania pożyczek, niemniej jednak świetnie objawia się wówczas, gdy idzie o stan pogody na jutro lub o to, która z restauracyjnych potraw zbyt wymownie przypomina dzień wczorajszy.
Ostatnim i najważniejszym przymiotem Izydorka, była nieporównana śmiałość. Zuch ten bez ceremonji zapytywał porządne damy na ulicach, która godzina? lub zatrzymywał spieszących się mężczyzn prośbą o ogień. Gdy proszony szedł dalej, Izydorek nie obrażał się, — lecz jeżeli stanął, wówczas Izydorek szukał gwałtownie tytoniu w kieszeniach, a po upływie paru minut, żegnał zatrzymanego słowami:
— Mocno przepraszam! ale w tej chwili przypomniałem sobie, że nie palę!...
Takie to właściwości posiadał charakter człowieka, który postanowił bądź co bądź wygrać zapewne gruby zakład. W następnych rozdziałach przekonasz się, kochana panno Zofjo, jak daleko zaprowadzić mogą przymioty podobne, jeżeli je silna wola podpiera.


ROZDZIAŁ II,

UWIADAMIAJĄCY PANNĘ ZOFJĄ O MOICH STOSUNKACH

Z PANIĄ KOPYŚCINĄ I O POPĘDLIWOŚCI PANA BONIFACEGO.

Pani Kopyścina utrzymywała się z niewielkiej emeryturki, bawiła się zaś, a więcej jeszcze swoich znajomych, kabałą polityczną. Prócz tego wierzyła w sny i zażywała tabakę; gdym więc pewnego razu odwiedził ją, podając mi swoją cynową tabakierkę, rzekła:
— Ach! nie umiem ci opowiedzieć, kochany panie Bolesławie, jak trudno wyżyć na świecie w dzisiejszych czasach.
— Cieszę się, droga pani, że cię widzę w pożądanem zdrowiu — odparłem.
— Mieszkanie coraz droższe, mięso, chleb, krupy idą wgórę, słowem strach, co się dzieje. A jakie sługi niegodziwe! Wyobraź sobie, że mi już emerytura nie wystarcza...
— Sądzę, kochana pani, że w roku bieżącym Bóg najwyższy da nam dobry urodzaj.
— I ja tak myślę, ale tymczasem musisz mi zrobić jedną grzeczność.
— Słucham szanownej pani.
— Widzisz jest tak. Dziś tydzień śnił mi się mój mąż nieboszczyk, który mi powiedział: „Franiu! Prusaka niedługo djabli wezmą, więc będzie lżej na świecie, ale tymczasem kup sobie magle, bo inaczej...“
— Cóż inaczej?...
— No, już nie pamiętam co, bom się obudziła i zaraz naturalnie wzięłam „Kurjera“ do ręki. Patrzę, magle są, na ulicy Chmielnej; sprzedaje je mój znajomy nawet, pan Bonifacy...
— To jest bardzo interesujące — wtrąciłem.
— Właśnie. Otóż chciałem cię, kochany panie, prosić, ażebyś zaszedł do niego i wypytał o cenę. Dam ci nawet „Kurjera,“ ale zróbże mi niezawodnie tę łaskę, bo już sama chodzić nie mogę.
Nie ociągając się, wziąłem „Kurjera“ z ogłoszeniem o maglach i poszedłem za wskazanym adresem.
Dom, w którym mieszkał pan Bonifacy, był mi znany. Odznaczał on się tem, że na trzeciem piętrze posiadał wielką liczbę kawalerskich mieszkań i że, o ile pamiętam, niezamożni studenci, którzy go zajmowali, nie mieli zwyczaju popełniać nadużycia zwanego opłatą za komorne.
Ponieważ pan Bonifacy zajmował właśnie jedno z owych kawalerskich pomieszkań, począłem więc wdrapywać się na górę. Minąłem bez wypadku pierwsze piętro, minąłem drugie i już postawiłem nogę na schodach do trzeciego, gdy wtem...
— A ty chłystku! a ty skurczypałko!... będziesz sobie wykpiwał z ludzi porządnych?... — zawołano nad moją głową.
Jednocześnie rozległy się odgłosy, podobne do trzepania odzieży.
— No!... no!... no!... tylko się pan nie rozbijaj, bo jak Boga kocham tak sekundantów przyszlę!... — odezwał się jakiś głos znajomy.
— Przyszlij, chłystku, przyszlij!... a ja ich tak odeszlę!... Ot tak!...
Tym razem upadł mi przy nogach filcowy kapelusz, a za chwilę po nim, z wielkim łoskotem stoczył się ze schodów jakiś młodzieniec.
— Strzelę w łeb jak psu! — wołał zlatujący.
— Kości pogruchoczę!... — odpowiedział mu gniewny głos z góry.
Młodzian, wymachując rękami i nogami, bardzo szybko dosięgnął swego kapelusza. Gdy podniósł się, poznałem w nim Izydorka.
— Przebóg! co ci się stało? — zawołałem.
— Nic! nic!... oh!... zawołaj mi dorożki... — odpowiedział.
— Odpocznij sobie parę minut, biedny Izydorku!... W tej chwili służę ci, ale chciałbym pierwej krótki interes załatwić.
Po tych słowach szybko przebiegłem schody i wszedłem na korytarz.
— Łotr! cymbał!... skurczypałka!... — wołał jakiś drągal, uzbrojony długim cybuchem.
— Przepraszam pana — rzekłem, uchylając kapelusza — gdzie mieszka pan Bonifacy?...
— Ja nim jestem!... ha, truteń! ha, libertyn!...
— Przychodzę w imieniu pani Kopyściny, dowiedzieć się o cenę magli?...
— Już sprzedane. Przed dziesięcioma minutami kupiła jakaś dama. Ha, farmazon!... piasek nosić!... obarzanki sprzedawać!...
— Żegnam pana!...
Drągal z cybuchem wszedł do jednej z celek i gniewnie drzwi zatrzasnął.
Uciekłem co tchu, a na pierwszem piętrze spotkałem Izydorka, starannie otrzepującego się chustką.
Wyszliśmy razem.


ROZDZIAŁ III,
W KTÓRYM DONOSZĘ PANNIE ZOFJI O PIERWSZYM REZULTACIE POSZUKIWAŃ IZYDORKA.

— Cóż u licha! — zawołałem — ten impetyk zrzucił cię ze schodów?
— Nie, to ja się sam potknąłem.
— Aha! No — ale kapelusz?
— Sam zleciał. Zanadto wygiąłem się przez poręcz.
— A cóż znaczą te trzy pręgi na surducie?
— Tam do djabła! Wytrzepże, wytrzep... Mam taką głupią służącą, która nie umie czyścić męskiego ubrania.
Wytarłem pręgi, choć byłem aż nadto pewny, że surdut wytrzepano przed chwilą, — i dodałem:
— Cóżto za awantura?... skąd kłótnia z tym facetem?
— I nic! to ten głupi zakład wszystkiemu winien. W każdym jednak razie wygrałem go...
— Jakże toi było, opowiedz mi!
Izydorek parę razy przeciągnął się, syknął i zaczął mówić:
— Czytałeś ogłoszenie?
— Czytałem.
— No, więc widzisz, ja chcąc dowiedzieć się, kto je pisał, poszedłem przedewszystkiem do redakcji. Ceregielowali się tam trochę, w rezultacie jednak przypomnieli sobie, że przyniósł je taki to a taki posłaniec.
Szukam posłańca, i dowiaduję się, że wysyłał go z ogłoszeniem do redakcji właśnie ten stary bałwan, któremu zrobiłem awanturę.
Mając już nić w ręku, idę wprost do faceta, i spotykam w korytarzu jakąś damę, która wchodzi do jego mieszkania. Mam cię, ptaszku, myślę sobie, to tu widocznie jakaś sprawa miłosna!... Stanąłem cicho pode drzwiami, patrzę przez dziurkę, dama siedzi i molestuje o coś faceta. Mówili o biedzie, o dziecku, i jestem prawie pewny, że facet, suchotnik, chce pewnie... No, ale mniejsza!...
Nie rozumiałem nic, lecz Izydorek mówił dalej:
— Kiedy dama wyszła, poczekałem chwilę na korytarzu, a następnie, dla ostatecznego skonstatowania faktu, zapukałem do mieszkania.
— Proszę! — odpowiedział ten bałwan.
Wchodzę, — patrzę... facet leży na łóżku, chudy i mizerny jak śmierć angielska. Siadam tedy na krześle i pytam:
— Panie! przed chwilą była tu jakaś dama.
Facetowi przeszedł strach po piętach, ale nadrobił miną i odpowiedział:
— Tak jest, była.
— Zapewne w interesie ogłoszenia, które pan zrobiłeś w tym a tym numerze „Kurjera“?
Facet struchlał, ale odpowiedział rezolutnie:
— Tak jest, w interesie ogłoszenia.
Widząc, że go odkrycia moje zmieszały, postanowiłem przyprzeć faceta do muru i rzekłem:
— I cóż, przyprowadzi panu córeczkę?
— Jaką córeczkę?...
— Swoją i pańską...
— Czyś pan zwarjował?... — zawołał ten bałwan, udając wielkie zdziwienie.
— Kochany panie! — przerwałem — poco mamy grać komedją? Wiem wszystko i szanuję ludzi, którzy przed śmiercią naprawiają błędy młodości...
Facet skoczył jak oparzony i zaczął wykrzykiwać, co widząc, zacząłem i ja też wykrzykiwać. Od słowa do słowa powadziliśmy się na dobre... No, alem zakład wygrał!
— Człowieku! — zawołałem, patrząc z przestraohem na Izydorka — czyś zmysły stracił?...
Posądzasz o jakąś sprawę miłosną faceta, który sprzedaje magle i mówisz o rychłej śmierci na suchoty drągalowi, który cię ze schodów...
— No, no, no!... — oburzył się Izydorek.
— Ależ jesteś niebezpiecznym szaleńcem — dodałem i opowiedziałem mu historją pani Kopyściny, magli i damy, która je przed dziesięcioma minutami kupiła.
Izydorek zamyślił się.
— Eh, co tam... głupstwo wszystko! Może być, że ten bałwan ogłaszał tylko o maglach, ale ja mam inne ślady...
— Więc będziesz jeszcze dalej robił poszukiwania?
— A będę! będę szukał dotąd, dopóki nie znajdę.
Pożegnałem go, nie śmiąc już pytać, jaka wygrana stanie się nagrodą sińców, które poniósł, i które ponieść jeszcze może.


ROZDZIAŁ IV,

W KTÓRYM PANNA ZOFJA SŁYSZY O POJEDYNKU Z PANEM

HOLENDERSKIM I O WIELU INNYCH RZECZACH.

Trzy dni przepędziłem w pokoju, namyślając się nad tematem do nowej powiastki. Czwartego dnia wpadł do mnie strasznie zaperzony Izydorek.
— Wyobraź sobie, że mi odmawia pojedynku!... — zawołał w progu.
— Kto? pan Bonifacy?...
— Ale gdzież tam, ten rozbójnik Holenderski, który mnie sam wyzwał, a teraz napisał do sekundantów impertynencki list, że z nimi może się bić, jeżeli zechcą, ale ze mną nigdy...
— Cóż sekundanci?
— Sekundanci bardzo rozsądnie odpowiedzieli, że ponieważ on ze mną bić się nie chce, więc i oni bić się z nim nie mogą, według honorowego kodeksu.
— Dziwny kodeks! Cóż myślisz robić?
— Ha cóż? Przyszedłem cię prosić, ażebyś poszedł w mojem imieniu do niego i wyzwał go ostatecznie.
— No, a jeżeli on odpowie mi to samo?
— A to go zwalisz kijem według kodeksu honorowego! — zawołał namiętny Izydorek.
— Człowieku! Ależ ja tego Holenderskiego jak żyję nie widziałem!... Cóżeś znowu zmalował?...
Izydorek rzucił z gniewem swój filcowy kapelusz na podłogę i usiadł na krześle.
— To znowu to głupie ogłoszenie — dodał po chwili. — Wyobraź sobie, że już trzeci ślad tracę!...
Uspokoiłem go, jak mogłem, i uprosiłem wreszcie, aby mi opowiedział swoją awanturę z Holenderskim, którego (dalibóg! nie wiem z jakiej racji) miałem według kodeksu honorowego zwalić kijem!...
— Widzisz, było tak. Zaraz na drugi dzień po awanturze z Bonifacym, wyszedłem do Saskiego ogrodu. Patrzę, jakiś facet wyciąga chustkę z kieszeni; patrzę dalej, wylatuje mu kawał „Kurjera.“ Czytam „Kurjera“... o nieba!... znajduję to przeklęte ogłoszenie...
No, myślę sobie, mam cię ptaszku, nareszcie, ale już obcesowo nie będę robił interesów, tylko ostrożnie!...
Chodzę tedy za facetem jak zmora. On do cukierni, ja do cukierni, — on z ogrodu, ja z ogrodu, — on do teatru, i ja do teatru, — on do domu, i ja do domu.
Na drugi dzień ta sama historja, — aż nareszcie, około południa, facet podchodzi do mnie i mówi:
— Panie! dlaczego pan za mną włóczysz się jak cielę za krową?
— Panie! — odpowiadam — dlatego, że mi się tak podoba.
— Panie! pan szukasz ze mną awantury?... Jeżeli tak, to służę. Nazywam się Holenderski, oto moja karta i proszę o pańską.
Dałem mu kartę, zgodnie z przepisami kodeksu honorowego, i tego samego dnia sekundanci nasi ułożyli się o termin za tydzień. Tymczasem, patrz! on się wycofał i to w sposób ubliżający dla mnie!
Skończywszy swoją powieść, Izydorek dał mi adres Holenderskiego i gwałtem do niego wyprawił. Będąc ciekawym, na czem skończy się awantura, poszedłem.
Holenderski był w domu. Przedstawiłem mu się i w niewielu słowach objaśniłem powód wizyty.
— Panie szanowny! — zawołał ten człowiek, ozdobiony straszliwemi wąsami i kamaszami z żaglowego płótna — dziwię się, jak możesz popierać podobną sprawę!
— Dlaczego panie?
— Dlatego, że pański (a i mój na nieszczęście) znajomy pan Izydor, jest poprostu kieszonkowym złodziejem...
— Ależ panie?!
— Ależ panie, tak jest niestety! Dowiedziałem się o tem wypadkowo, od jednego z urzędników sądowych, który mi powiedział, że pański (i mój jak na teraz) znajomy kradł na strychu bieliznę...
Czułem, że mi się miesza w głowie.
— A jeżeli przekonam pana, że podejrzenie to jest czystem nieporozumieniem?...
— W takim razie z największą przyjemnością postrzelę pana Izydora, który mi zrobił impertynencją — odparł Holenderski, nastawiając wąsy tak, że aż mi się niedobrze zrobiło.

Pożegnałem go co rychlej i wróciłem do domu, gdzie czekał na mnie Izydorek.


ROZDZIAŁ V,

UWIADAMIAJĄCY PANNĘ ZOFJĄ O TRZECIM REZULTACIE

POSZUKIWAŃ IZYDORKA I O PŁOCHLIWOŚCI WDOWY BEWUSTSEIN.

Wpadłem do pokoju jak bomba.
— Winszuję ci, kochany Izydorze — rzekłem mu — żeś otrzymał nominację na kieszonkowego złodzieja!...
I opowiedziałem mu wszystko, com od Holenderskiego słyszał.
Izydorek złapał się za głowę.
— A ja nieszczęśliwy! to znowu to głupie ogłoszenie!
— Cóż się stało, mów zaraz!
— Widzisz, mój drogi — zaczął Izydor — tego samego dnia po awanturze z tym bałwanem Bonifacym, poszedłem drugi raz do „Kurjera“ z pretensją, że mi dali fałszywe wskazówki co do osoby, która ogłoszenie przyniosła. Ci pomyśleli, pogadali między sobą i przypomnieli sobie wreszcie, że ogłoszenie to przyniósł wprawdzie posłaniec, ale inny.
Naturalnie wynalazłem zaraz owego drugiego posłańca, który powiedział mi, że ogłoszenie dała mu jakaś wdowa Bewustsein, mieszkająca pod strychem, w domu tym a tym na Tamce.
Idę na Tamkę, pod strych, na którym wisiała bielizna, i przez uchylone drzwi do izdebki słyszę jakąś rozmowę. Wchodzę, siedzi jakaś jejmość z kotem; jejmość ta, mówiąc nawiasem, przestraszyła się mnie okropnie.
Ponieważ byłem zmęczony, siadam więc na kufrze i mówię:
— Dzień dobry, kochana pani Bewustsein!
— Upadam do nóżek — odpowiada czarownica, kłapiąc ze strachu dwoma ostatniemi zębami.
— Pani wysyłałaś ogłoszenie do „Kurjera“?
— Ja, drogi panie! Prosiłam o wsparcie...
Odgadłem, że stara kłamie — rzekłem więc:
— O wsparcie?... A dużo też pani dali?...
— Nic mój królu, ani grosika jeszcze, niech w ziemię wrosnę!... niech się na mnie ten dach zapadnie!...
W tej chwili na schodach rozległ się łoskot ciężkich kroków; usłyszawszy go, stara ropucha zaczęła wrzeszczeć:
— Złodziej!... rozbójnik!... na pomoc!... ratuj, kto w Boga wierzy!...
— Cicho, ty stare próchno! — zawołałem, ale baba wrzeszczała jak opętana. W tej chwili wszedł stróż do izby.
— Panie Marcinie! — wołała czarownica — łap tego złodzieja... To ten sam, co w zeszłym tygodniu pokradł koszule ze strychu, a teraz przyszedł mnie zabić!...
Daremniem się tłomaczył. Głupi stróż uwierzył babie, i musieliśmy wszyscy iść do cyrkułu. Tu spisano protokół i uwolniono mnie wprawdzie, ale jakiś czas będę jeszcze musiał włóczyć się po sądach, bo stara czarownica wciąż plecie swoje.
Wysłuchawszy tego objaśnienia, poszedłem do Holenderskiego, i powtórzyłem mu je dosłownie. Uprzejmy człowiek uwierzył wszystkiemu, i z radością przystał na pojedynek, zastrzegając sobie jednak, aby odbył się jutro o szóstej z rana po amerykańsku. Kto wyciągnie czarną gałkę, ten palnie sobie w łeb we własnem mieszkaniu.
— Ależ panie, to jest okrucieństwo! — zawołałem.
— Inaczej nie mogę! — odpowiedział Holenderski z najsłodszym uśmiechem. — Wierzę pańskiemu objaśnieniu, ale swoją drogą nie mogę stawać naprzeciw człowieka, którego wodzono po cyrkułach w sprawie o kradzież.
A teraz żegnam pana! — dodał. — Muszę być dziś wieczorem w cyrku, teraz więc zabiorę się do pisania testamentu na wszelki przypadek...

Wyszedłem struty. Człowiek, który przed pojedynkiem idzie do cyrku, a przed pójściem do cyrku pisze testament, był podobno największem nieszczęściem, jakie biednego Izydorka spotkało.


ROZDZIAŁ VI,
W KTÓRYM KU WIELKIEMU ZADOWOLENIU PANNY ZOFJI,
IZYDOREK NAJNIESPODZIEWANIEJ W ŚWIECIE WYGRYWA ZAKŁAD.

Resztę dnia ja i sekundanci spędziliśmy na namawianiu Izydorka, aby się wycofał z pojedynku, ale zacięty chłopak pozostał niewzruszonym. To też nikogo nie zdziwię chyba, gdy powiem, że całą noc spać nie mogłem i że następnego dnia o ósmej z rana byłem już w mieszkaniu domyślnego nieboszczyka.
Otworzywszy drzwi, zastałem go bardzo spokojnie zapijającego herbatę.
— No i cóż? — zawołałem — wyciągnąłeś białą gałkę.
— Nie.
— A więc czarną?...
— Nie.
— A więc jakąż?
— A żadnej!
— Rozmyśliłeś się zatem?
— Nie.
— Więc nie poszedłeś do Holenderskiego?
— Owszem, poszedłem, razem ze swoimi sekundantami.
— Powiedzże u licha, cóż się ostatecznie stało? — spytałem niecierpliwie.
— Widzisz, było tak. O wpół do szóstej wyszliśmy z domu, a o trzy kwadranse stanęliśmy u Holenderskiego, który ze swymi sekundantami pił herbatę.
— Panowie — rzekł Holenderski, gdyśmy weszli — zegarek mój dobrze idzie. Mamy jeszcze kwadrans czasu, możemy więc napić się razem herbaty. — Usiedliśmy tedy do stołu, piliśmy herbatę i jedli ser szwajcarski, i szynkę surową aż do szóstej.
O szóstej Holenderski wydobył z szuflady nabity rewolwer, a nasi sekundanci w braku gałek popisali kartki. Potem mieli do nas mówkę o miłości bliźniego, jedności i zgodzie.
Mowy tej obaj wysłuchaliśmy przykładnie, — poczem jeden z sekundantów rzekł do mnie:
— Panie Izydorze, zaczynaj pan!...
— Niech zacznie pan Holenderski — odpowiedziałem, zgodnie z przepisami kodeksu honorowego.
Holenderski sięgnął ręką do kapelusza, i wyciągnął czystą kartkę.
— A zatem pan Izydor strzeli sobie w łeb — rzekł, podając mi rewolwer.
— Panie! — odpowiedziałem — jeszcze nie wyciągnąłem kartki.
— A więc ciągnij pan!
— Nie mogę, panie, ponieważ przypomniałem sobie, że muszę pierwej wyzwać na pojedynek pana Bonifacego.
— A cóż mnie jakiś tam Bonifacy obchodzi? — zawołał Holenderski.
— Pana nic, ale mnie obchodzi, a nawet bardzo, ponieważ zrzucił mi kapelusz.
— Bagatela! — wtrącił jeden z sekundantów.
— Ale ba! on mnie jeszcze ze schodów zepchnął!...
— Pysznie! — wtrącił drugi sekundant.
— Wcale nie pysznie — dodałem z zimną krwią — bo on mnie jeszcze cybuchem parę razy uderzył.
— Panie! — przerwał Holenderski z ukłonem — wybacz pan, że nie mogę się ani pojedynkować, ani nawet znać z człowiekiem, którego ze schodów spychają i biją cybuchami. Żegnam!
Jeszczem nie ochłonął z wrażenia, jakie na mnie ta powieść zrobiła, kiedy nagle otworzyły się drzwi Izydorowego pokoju, i wszedł jakiś nieznany mi młody człowiek.
— Aa! — rzekł Izydorek, powstając. — Zapoznajcie się panowie... pan Bronisław, mój przyjaciel...
— Nie nazywaj mnie swoim przyjacielem, blagierze jakiś! — odparł przybyły z gniewem.
— Cóżto znaczy? — spytał zdumiony Izydor.
— To znaczy, żeś pożyczył ode mnie pięćdziesiąt rubli, miałeś je oddać na pierwsze żądanie i nie oddałeś...
— Alboż upominałeś się?...
— Pisałem do ciebie trzy listy...
— Nie widziałem żadnego.
— Wezwałem cię przez „Kurjer“...
— Żartujesz?!... — zawołał Izydor.
— Żartuję? więc czytaj! — odparł przybyły, rzucając mu pismo.
Izydor czytał:

Prędzej niż spodziewać się mogłem, będę musiał prosić o dotrzymanie słowa; czasu pozostaje dni kilka, więc memento!

B.

— Więc to ty? ty naprawdę pisałeś?
— Naturalnie, że ja!
— Jak Boga kocham, wygrałem zakład!... Bolciu, biorę cię na świadka... — wołał Izydorek.
— Więc, jeżeli wygrałeś zakład, to mi oddaj moje pięćdziesiąt rubli — rzekł przybyły trochę łagodniej.
— Ale bo...
— O cóżeście się założyli? — spytałem Izydora, chcąc nareszcie dowiedzieć się o wysokości stawki.
— O sto... papierosów za rubla!...
— A nacóż ci papierosy, człowieku?
— Ach! prawda — odparł Izydorek — na śmierć zapomniałem, że nie palę!...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Aleksander Głowacki.