Metamorfozy (Kraszewski, 1874)/Część druga/III

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Metamorfozy
Podtytuł Obrazki
Wydawca Gubrynowicz i Schmidt; Michał Glücksberg
Data wyd. 1874
Druk Kornel Piller
Miejsce wyd. Lwów; Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


W chwilę potem wszyscy towarzysze siedzieli w jednym z pokojów zajętych przez Albina, służba jego krzątała się około herbaty. Z mieszkania choć najętego na krótki czas tylko, z tego co otaczało Albina wnosić było łatwo o jego położeniu i upodobaniach eks-Fijołka, zmianach, jakie w jego charakterze zajść musiały i przywyknieniu do gnuśnego a wygodnego życia. Dwór wyglądał bardzo pańsko i znamionował człowieka co dba wielce o powierzchowność, ale więcej jeszcze o to, by mu na niczem dla rozpieszczonego ciałka nie zabrakło.
Tyle przyborów różnych otaczały Albina, żeby ich i na sześć osób wystarczyło, w domu nie w drodze, każda z tych rzeczy była wyszukana, dobrana, wykwintna, patentowana i najwytworniejsza. Ogromny kuferek angielski ze srebrami na kilkanaście osób, wina, pasztety, ciasta, wszystko to znajdowało się w podróżnym furgonie Fijołka. Nakrycie oznaczało dwór na stopie pańskiej i z wielkim urządzony przepychem, srebra, szkła, porcelany wszystko było herbowne, poznaczone koronami hrabiowskiemi, nad połączonemi godłami dwóch szlacheckich rodzin...
— Oh! mój Boże, jakże to daleko dziś do naszego samowarka kulawego! zawołał Teofil poglądając do koła — gdzie nasze stare pootłukane szklanki, owe pogięte łyżeczki służbowe, które powysługiwały emeryturę, i owe drewniane kijki do mieszania herbaty wynalazku nieoszacowanego Cymbusia — gdzie te naczynia wyszczerbione, z których się piło nadzieję?
— Tam gdzie i nadzieje! poszły ad patres, to jest na śmiecisko, odparł chmurno Longin, rozsiadając się w krześle z tem więcej rażącą poufałością, im dziwniej wśród otaczającego zbytku, jego żebracza wyglądała postać — wzgardliwie a szydersko poglądając na bogactwo i wytworność Albina. — Tak! moi panowie! Aleksander Macedoński bez bótów... a może bez koszuli! cha! cha! cha!
Ten zwrot ciągły i egoistyczny ku sobie, ostudził wszystkich do reszty.
Cyryll stanął przed nim z politowaniem wyrytem na twarzy.
— Któż z nas nie cierpiał i nie cierpi Longinie, rzekł poważnie, trochę z winy swej, trochę z woli Bożej, ale nikt się nie skarży... nie umiesz znosić...
— Tak! ale każdy bo z was ma choć chleba kawałek, każdy się tam czegoś dobił — a ja! ja! rozśmiał się gorzko — nędzy! ale to nic! Chwilowa przygoda, nie skwitowałem z życiem i w łeb sobie nie wypalę, wolałbym komu innemu... zobaczycie co koniec pokaże... pogrzebię nieprzyjaciół... zwyciężyć muszę i zwyciężę.
— E! gdyby tu była wódka! przerwał nagle — spluwając na wspomnienie ambrozji — nim wam tam tę ciepłą wodę zagrzeją, napiłbym się gorzalichy — Hej! bej! kollego Albinie! aquavity, przyjacielu!
Zeschłe wargi, oczy czerwone, jakiś wyraz nie nasyconego pragnienia, dawały poznać, że Longin wpadł w nałóg z rozpaczy, nie czas go było nawracać, Albin pośpieszył i kazał podać wódki. Ale u niego i wódka jaką on przyjmował wcale inną była niż ta, do której przywykł biedny pijak uliczny.
Albina kantyna zawierała: Cognac stary, Ginn, Kirsch przedziwny, a na poobiedzie likwory Wysp i z Bordeaux, brakło mu tej siwuchy pocieszycielki, którą się zalewał Longin, co mu się najlepszą zdawała. Na widok karafek podróżnych kryształowych, ich ilości i doboru, gdy mu na srebrnej tacy przyniósł służący cały szereg, tłómacząc napisy na kartkach poprzylepiane, ruszył ramionami i splunął po swojemu mrucząc pod nosem.
— Ale ba! — siła złego tyle na jednego! odezwał się przepatrując karafki jedna po drugiej... wszystko to cudzoziemcy, jakieś nieznane spirytuoza... pańskie likwory, delikatne pewnie i łagodne, a poczciwej okowity kotłówki nie dostrzegam, owej starki litewskiej sławnej, coby dobrze zagrzała żołądek do głębi i zakręciła aż wątrobę... No! serce mów, boś pewnie kosztował, zapytał lokaja, która tu z nich najmocniejsza... to muszą być słodkie paskudztwa... daj przynajmniej szklankę, któż naparstkiem pije...
Służący postawił tacę zdziwiony przemową i figurą przyjaciela kotłówki, a Longin wybrał wreszcie znany mu dawniej Cognac, którego wprzód z flaszki powąchał zdając się dosyć zadowolony. — Wszyscy unikali nań patrzeć wstydząc się za biedaka, ale on wcale się nie sromał nałogu, który go opanował.
— To niezłe! rzekł spluwając po wypiciu — coś niby species starki, znałem to dawniej, dziś zszedłem na demagogiczną siwuchę, ale też to konsolacja jedyna i nie droga dla biednych, jak ja ludzi, a prawie wszędzie i o każdej dnia godzinie dostać jej można. Gdy raz dobierze się do żołądka ani poznać czy to konjak trzy-rublowy, czy prościuchna za dwa złote... bo w kiszkach jak w grobie wszyscy równi...
To mówiąc łakomie haust powtórzył.
Odnosili tacę, gdy we drzwiach ukazał się siwy zupełnie, dobrze stary, w wyszarzanej surducinie mężczyzna dosyć gruby, blady, z wyrazem przybranej, ale źle odegrywanej powagi — nie poznano go zrazu, ale Longin, którego oczy widziały jaśniej po Cognacu wskazał w nim doktora Baltazara.
— A witajże nam, witaj! kollego! — poczęli wszyscy otaczając go — jeszcze jeden! — chwała Bogu; gdyby nie Jordan bylibyśmy wszyscy słowa sobie dotrzymali.
— Będziecie i jego mieli jak sądzę, stawiając kij wyślizgany od noszenia i pokrywając go nie mniej wyszarzaną czapką, a sam po przywitaniu siadając, odparł Baltazar... Jordan wiem że jest w mieście, ale się spóźnił na Łotoczek, szuka zapewne nas... i znajdzie niewątpliwie.
— Ha! więc jesteśmy w zupełnym komplecie, i śmierć dobrodziejka nikogo nam nie wzięła... zawołał Teofil — bravo! bravo!
— Ale czas praktykował nas nielitościwie, rozśmiał się Longin — co za zmiany! aj! horresco refrens, gdybym był referentem.
— Tylko nie o sercach, — rzekł Albin.
— O sercach się nie mówi, tylko o nosach i kieszeniach, które djable się zmieniły... a humory także... wszystko to postarzało... lat dwadzieścia!
— Cóż bo chcesz wieczności na ziemi! gładząc siwe bakembardy rzekł doktor Baltazar.
— Tak, lat dwadzieścia, to całe najlepsze życie ludzkie! dalej już kończy się czynna epoka, przerwał Teofil, a co się nie wyrobiło przez ten czas, trudno dalej, już po żniwie.
— Protestuję! zawołał gorąco Longin, na którym wódka poskutkowała — zawsze czas do roboty, kto ma siły po temu... Człowiek różnie starzeje, jeden jak nóż miękki zetrze się w rok na chlebie, drugi jak stal na kamieniu tylko zaostrzy... Co to starość i czas? rachuba mylna — bałamuctwo! zresztą żaden z was, ekscypując Baltazara, nie ma wiele więcej nad czterdziestówkę, jesteśmy w pełni sił, a nasi ojcowie, w tej dacie w skórę jeszcze brali i uważali się za smarkaczów. Co do mnie czuję, żem dopiero dojrzał... wyzywam wrogów moich... zobaczycie dopiero, jak ich z mańki zażyję... bylebym znalazł gdzie trochę pieniędzy!!! zobaczymy! zobaczymy.
I pięść groźną podniósł do góry.
Wśród tej przerywanej rozmowy która się jakoś nie kleiła, bo starzy przyjaciele z pewną nieufnością i obawą zdawali się spoglądać na siebie i badać wzajemnie z niedowierzaniem, zaczęto podawać herbatę ze wszelkiemi po angielsku towarzyszącemi jej przekąskami podwieczorkowemi, a dobór ich okazywał wykwintnisia i smakosza. Zamiast Cymbusia co szklanki w kątku tajemniczo nalewał i dolewał, nadpijał i dopełniał, dwóch lokajów w liberji roznosili imbryki, serwetki, filiżanki, owoce, mięsiwa zimne, sery, jaja miękko gotowane; — zamiast otłuczonego fajansowego czajniczka, którego nadwerężona przykrywka sznureczkiem do rączki przymocowaną była, aby ją nie narazić na ostateczne rozbicie — przepyszny serwis srebrny uderzał oczy; — zamiast bułki od piekarza było tysiące przysmaków, których woń przyjemnie łechtała powonienie, — Longin patrzał uważnie i ciągle uśmiechał się szydersko.
— Jednym się zmiele, drugiemu się skrupi, mówił po cichu do siebie biorąc obojętnie szklankę i szukając do niej rumu, o który zaraz się dopomniał — zobaczemy jaki będzie koniec...
— No! a teraz, rzekł Albin otoczywszy przyjaciół troskliwie talerzykami i jadłem, którego zalety wyliczał z umiejętnością Brillat’a Savarin, o sobie nie zapominając także i przysunąwszy się do stolika — któż z nas zacznie spowiedź dwudziestoletnią?
— Mnie się widzi, że jabym powinien, przerwał Longin, rozpierając się w krześle; wszyscyście mniej więcej spaniali, będziecie kłamać, to przywilej sukni, ja prawdę powiem bom goły i nauczę was odwagi. A zatem Silentium dominationes! proszę o głos, o butelkę rumu do osobistego mojego rozporządzenia i łaskawe ucho, jeśli nie serce panów dobrodziejów.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.