Metamorfozy (Kraszewski, 1874)/Część druga/IV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Metamorfozy
Podtytuł Obrazki
Wydawca Gubrynowicz i Schmidt; Michał Glücksberg
Data wyd. 1874
Druk Kornel Piller
Miejsce wyd. Lwów; Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


— „Wyszedłem w świat z jak najpiękniejszemi nadziejami jakeście sami widzieli, — począwszy powoli — mogłem się spodziewać, że dójdę do czegoś, bo ledwiem mundur zrzucił już miałem zajęcie. Plenipotent księcia R... wziął mnie do pomocy w interesach, miałem pole do odznaczenia się i nie zależałem go. Interesa to były osobliwsze, ale po świecie trafiają się i takie; chodziło o ocalenie fortuny pańskiej dla pana, co jej użyć nie umiał, kosztem stu może ubogich familij, których całą majętność pochłonęła rozrzutność poprzednika. Gdyby to tak z kim innym się stało, zapłaciłby do grosza, bo stawało majątku, zaspokoiłby wszystkich, poszedłby pracować i rzeczby się cicho i uczciwie skończyła. Tu szło nie o to, żeby popłacić i oddać co komu należało, ale żeby pan legalnie panem został, a o ile możności nic nikomu nie dał, żeby mali padli ofiarą.
Mnie wcale nie czas było wystrychnąć się na bociana i nawracać drugich na poczciwość, kiedy cały świat nic złego w tej manipulacji nie widział. Plenipetentowi naszemu, który tej mądrej podjąwszy się roboty, miljon na niej zyskiwał, czapkowali wszyscy, kłaniali mu się, ściskali go i choć robił szelmostwo uchodził za uczciwego, bo przegrawszy w karty, płacił i pił wino szampańskie.
Miałżem ja przez głupią delikatność umyć ręce od roboty, która mi się tak w porę nastręczała? Dano mi cząstkową plenipotencję i parę mniejszych interesów do obrobienia; zawsze i tu szło o to — nie patrząc co komu należało, — aby nie zapłacić.
To było zadanie główne, gdyż chciano koniecznie, aby pan panem został, choćby kredytorowie mieli pójść z torbami. Zrozumiałem rzecz jak należy i dwa interesa tak skończyłem przez układy szczęśliwie, że po połowie kapitałów uciąłem i procenta wszystkie, których było alterum tantum. Płacąc zaś pieniądze wzięliśmy kwit na sumę całą i część procentów, bo coś na szelmostwie trzeba było i sobie zyskać dla uciszenia sumienia. Któżby się do licha darmo chciał walać? Zysk ten należał do plenipotenta głównego, a mnie dostały się ochłapki tylko, coś nakształt pary tysiączków, — alem pokazał mu co umiem i zaraz się na mnie poznał.
To mu i dziś przyznać muszę, że się znał na ludziach i wybierać ich umiał. Zaraz mi tedy powierzył jeszcze jeden trudniejszy interes, gdzie potrzeba było wyrobków i bez procesu obejść się nie mogło. Szlachcic miał należność świętą, ale nie zaaktykował w swoim czasie, nie było świadków na skrypcie, obaliłem jego pretensją jak napaść i groszaśmy mu nie dali. Tylko potem, żeby wielkiego krzyku nie było, a samym coś zarobić, bo droga procesowa pozbawiała wszelkiego akcydensu, nim zaapellował rozbity na gładkiej drodze, zawarliśmy z nim dobrowolną umowę, i znowu taż sama robota co przedtem.
Mnie to oczy otworzyło, jak mam o sobie pamiętać, i w tym ostatnim interesie układając się ostatecznie, oprócz naznaczonych mi honorarjów, zawarowałem dla siebie coś do kieszeni. Poszło jak z płatka, miałem trzy tysiące rubli w kieszeni w krótkim czasie, byłem już na drodze, zyskałem sobie reputacją zręcznego człowieka. Przyznaję się teraz, że mi się niepotrzebnie głowa zawróciła, ale nie chciałem sobie żałować, nająłem porządny apartamencik, począłem żyć wygodniej.
Zdaje się, że główny nasz plenipotent jakoś w salonach obok siebie mnie widując, i z subalterna uważając, żem się rychło wspiął na prawie mu równego w towarzystwie, musiał to wziąć za złe, skrzywił się, a nawet powziął jakieś podejrzenia.
Był to już wielki pan całą gębą, lubił żeby mu się kłaniano, jam tak dalece płaszczyć się nie umiał i to mi na złe wyszło. Raz, drugi począł mnie w zgromadzeniach traktować z góry, to mi się nie podobało, on sobie, ja sobie się nadąłem. Nie przyszło do starcia, ale chłód został, i w krótkim czasie, ni z tego ni z owego plenipotencją mi cofnął. Jam się rozśmiał, a że mi Pan Bóg dał dobrą gębę, począłem gadać potroszę, tłómacząc ludziom, jak się to smażą interesa księcia, i jak ubogich odzierają dla zbogacenia jednego trutnia.
Jakkolwiek ludzie o tem, co się robiło bardzo dobrze wiedzieli, ale wszędzie chodzi o to jak się rzecz przedstawia, rozdmuchany ogień począł płonąć i plenipotent dowiedział się, że jam mu piwa nawarzył. W dodatku poddmuchnąłem kredytorom jak się mieli bronić, co robić i jak w razie układu komplanacje podpisywać; podjąłem się wreszcie parę interesów przeciw masie. Chociażem się z tem ukrywał, poznał moją rękę pan... i otóż państwo macie całą przyczynę nieszczęść mojego życia.
Same okoliczności nastręczyły mi rolę, jaką miałem odegrać, i drogę, którą mi obrać wypadało; musiałem się, walcząc z niepoczciwym, oblec w cnotę i prawość, a rola ta na początek dla młodego człowieka wcale dobra. Czego się śmiejecie? ja nic nie myślę obwijać w bawełnę.
Chodziłem po mieście i w ten sposób tłumaczyłem położenie moje, że użyty przez plenipotenta do czarnej roboty, sam ją porzuciłem, przekonawszy się, że była niecną i podłą. Podniosło mnie to w opinji, ale zrobiło wroga i tak niebezpiecznego, jakiegom się z mojem młodem zuchwalstwem spodziewać nie mógł. Nie rachowałem wówczas, że pan, którego plenipotent reprezentował, był ogromnie spokrewniony, że miał krewnych i popleczników na całym świecie, że mnie sierocie walczyć z tą potęgą było po prostu szaleństwem.
Pobudziwszy pokrzywdzonych kredytorów, odartych, tudzież narobiwszy wrzawy, jąłem się żywo roboty i plenipotent gdzie stąpił, wszędzie mnie naprzeciw siebie znaleźć musiał.
Nie wielem ja na tem zarabiał, bo sami ubodzy i uciemiężeni uciekali się do mnie, a ci nie bardzo mieli czem szafować, ale i grosz jeszcze był i co więcej wysoko stanąłem w opinii publicznej, jako obrońca uciśnionych. Nieszczęściem trwało to tylko chwilę gdyż nieprzyjaciel miał tysiące środków, których przeciwko mnie użyć nie zaniedbał.
— A! mój Boże, zawołał Serapion stając na przeciw Longina, któż w tem nie ujrzy ręki Opatrzności! patrz kochany towarzyszu, ona to dźwignęła cię i opierającego się, mimowolnie popchnęła na drogę cnoty.
Stałeś się obrońcą pokrzywdzonych, rycerzem słabych, posiłkiem bezsilnych, sprzymierzeńcem biednych... Dla czegoż to stanowisko nie zasłużone, tak piękne i wielkie, nie obudziło w tobie zamiłowania cnoty i nie natchnęło cię heroizmem?... stałeś już na szczeblu...
— Z którego dla głodu musiałem zleźć, ojcze Serapionie, rzekł Longin dolewając sobie rumu, mówisz jak z kazalnicy, ale czemuż ta ręka Opatrzności nie dała mi chleba?
— Bracie! grzeszysz tą mową! poświęcenie twoje wzięłoby zapłatę i nie byłoby ofiarą...
— Daj mi pokój z nawracaniem... już nie pamiętam kiedym się spowiadał ojcze Serapionie, to darmo... ja wiary nie miałem i nie mam. Słuchajcie dalej, a missja na potem. Była tedy istotnie jasna chwila w życiu mojem, ta o której mówię — znaczenie, szacunek, wiara w moje zdolności podnosiły mnie, ale obok prześladowanie nurtowało powoli. Użyto wszelkich środków, aby mnie zgubić... nie poszło to łatwo, tłómaczyła się potwarz potrzebą oczernienia, musieli mnie wciągnąć w paskudną robotę, abym z niej wyszedł zwalany.
Patrzcie tedy co zrobili.
Plenipotent stopniowo począł zmieniać taktykę, twarz, obejście, szukał mnie prawie, dając mi znać przez trzecie osoby, że znów pragnąłby użyć zdolności na których się poznał. Nie byłem tak głupi, żebym nie zwąchał pisma nosem, i nie obrachował, że zszedłszy z mojego bohaterskiego stanowiska, już na nie powtórnie wdrapać się nie potrafię. Ale pokusa ogromna ciągnęła mnie, a grosza się przebierało.
Chciałem się dobrze o siebie wytargować — jemu zaś chodziło o to tylko, żeby pokazał, żem przedajny i że mnie kupić potrafi, żem nie tak integer vitae scelirisque purus, za jakiegom się przebierał. Czuł to, że choć plułem bezinteresownością i cnotą, alem w nie nie uwierzył.
— I to cię zgubiło, nieszczęśliwy, zawołał Serapion z litością.
— Nie, nie to, mój ojcze, ale to, żem był goły i głupi... Zaofiarowano mi znów roczną plenipotencją, znaczną pensją i różne widoki na przyszłość; — zmiękłem jakoś nie w porę nie umiejąc się wytargować, musiałem przygotowawczo zmienić ton i mowę, zesłabnąć w opozycji i w chwili, gdy już mi plenipotencją dać mieli, upadłem w opinii kompletnie... ludzie postrzegli, żem tylko udawał Don Kichota.
Zręczny oszust dał mi półroczną pensję, dał ograniczone pełnomocnictwo, natychmiast je odwołał, i tem mnie zabił że pokazał, iż mnie kupił.
Podstęp ten, wcale umiejętnie wykonany, wyjaśnił żem w tem miał tylko interes własny, a nie byłem tym, za którego chciałem uchodzić; plasłem tedy na cztery nogi. Bogaty i możny, nie obawiałbym był się tego wcale, znaleźliby się ludzie coby mi jak jemu rękę podali, choć dobrze wiedzieli, że kradł i rozbijał; ale młodemu i nieznanemu, ubogiemu i splamionemu, nikt i palca nie wyciągnął. Wszystkie drzwi mi zamknięto, na ulicy uciekano odemnie, odwracano twarz aby się nie ukłonić, udawano że mnie sobie nie przypominano. Chciałem się podźwignąć, nie było sposobu, bo ta nieszczęsna plenipotencja stała w aktach, a mnie nikt już nie wierzył.
Wszyscy mnie mieli teraz za narzędzie tajemnicze plenipotenta, i osobiste moje znaczenie upadło bezpowrotnie.
— Widzisz więc Longinie, że cnota a prawda najlepiej prowadzą do celu, rzekł kapłan.
— Stare to dzieje! odparł Longin — jak komu księżuniu, jak komu, nie ma prawidła bez wyjątku, ja jeszcze nie tracę nadziei. Ale posłuchajcie-no co się dzieje... Chodząc około tych interesów tom zyskał, żem nabrał wprawy i nosa; chociaż mi się środki wyczerpały i ciasno a kręto było koło mnie, jednak żyć miałem z czego, i znano mnie jako dobrego w złych razach doradzcę. Nastręczałem się zresztą i sam do spraw, szukałem ludzi, miałem tyle, że nie mogłem umrzeć z głodu. Zwłaszcza też krzywe interesa szły teraz do mnie, a na tych się najlepiej zyskuje. Powoli znów odrabiać się zaczynałem i wchodzić między ludzi, którzy mnie potroszę przyjmowali. Choć czasem kto nosem zakręcił, jam nie dbał. Zrobiłem sobie swoje kółko i towarzystwo, a żem zawsze lubił życie, nie oszczędzałem w pocie czoła zarobionego grosza. Z przeproszeniem wszystkich tu znajdujących się doktorów, poznałem się wówczas z panem Surginem, którego pamiętacie może z uniwersytetu, chodził na medycynę z nami i skończył przy nas cum summa laude. Ożenił się potem z ubogą ale ładną na podziw dziewczyną, która, gdym wszedł do ich domu, zaczynała dopiero rozkwitać w całym blasku, a małżeństwo właśnie po przejściu latek miodowych, skłaniało się ku epoce chłodu i przyjaźni — trafiłem więc w porę. Surginowa była śliczna jak anioł, romansowa bardzo i potrzebująca wielbicieli więcej jeszcze niż kochanków. Mąż całe dnie pędził za domem i jakoś ostygł był dla niej... No! co było do czynienia? hę? wziąłem się do jejmości... widzę że brwi marszczycie Katony — e! e! dajcie no pokój! hipokryci! kto z was nie ma podobnych grzechów na sumieniu? To bieda, żem ja tu znowu idąc przebojem, tak wlazł jak tam wprzód z plenipotentem. Surgina znaliście, zawsze był oryginał, zaraz się przekonacie do jakiego stopnia. Raz, niespodzianie w nieprzyzwoitej godzinie zszedł mnie z żoną poufale zabawiającego się, bom klęczał przed nią i głowę miał na kolanach ślicznotki... podsłuchał niepoczciwy cośmy z sobą mówili, zwyczajne błazeństwa zakochanych, że życie bym dał dla niej, a ona mi odpowiadała, że nigdy nikogo nie kochała nademnie!...
Kiedy my tak gramy sobie w uczucia — wśród tych czułych a głupich zwierzeń, buch! otwierają się drzwi, wchodzi gdyby konsul rzymski, poważny a blady jak ściana mój Surgin, bo żonę kochał bardzo, choć tego okazać nie umiał — staje widmem przed nami, zakłada ręce na piersi i płakać zaczyna wielkiemi łzami... Jam osłupiał, ona krzyknęła i zaczęła spazmować.
Chciałem opamiętawszy się uciekać i zostawić ich z sobą samych, żeby się pogodzili, ale Surgin pochwycił mnie i pchnął silnie.
— Stój! woła — odebrałeś mi jej serce, odarłeś mnie z jedynego szczęścia na ziemi, nie obwiniam cię o to, tem mniej słabą kobietę, którą słowem omamić łatwo, a sercem pociągnąć. Dziś to już o mnie i moją obrazę nie chodzi, idzie o nią, o jej przyszłość i szczęście... ona żyć ze mną nie może, bierz ją i uczyń szczęśliwą, a pamiętaj że się o to u ciebie srogo dopomnę... jeśli jedna łza pociecze z jej oka...
Tak ślicznie wydeklamowawszy monolog, ustąpił z placu, a mnie w najgłupszem zostawił położeniu, bo musiałem panią Surginowe wziąć do siebie, a żyć z cudzą żoną, zawsze to jakoś rzecz dla ludzi, a zwłaszcza żonatych, nieprzyjemna do widzenia... Z tego powodu znowu ludzie się odemnie odstrychnęli i musiałem zostać w nieciekawem kółku bannitów społecznych, które mnie otoczyło.
Nie mówię nic o Surginowej, która w rok potem poszła sobie z drugim amatorem... Szczęściem doktor umarł, bo by mnie był pewnie zamordował, tak ją kochał jeszcze. Dziś podobno sama gdzieś już mieszka i utrzymuje się z niewiem jakiego przemysłu... a gdyby się nie bieliła i nie różowała, dalibóg byłaby jeszcze ładna.
Otóż macie drugie głupstwo, którem zrobił i to kapitalne... ale przychodzę do trzeciego i największego, które mnie dorżnęło. Żyło się jako tako, trzymałem dom otwarty, grano u mnie co wieczora, nauczyłem się kart i robiły mi przyjemność, a przytem była w tem rachuba, nawet grając co się zowie uczciwie.
Jużciż nie posądzicie mnie o to, żebym był tak głupi i karty znaczył, albo po prostu filował i kręcił, są to stare i nędzne środki; miałem inne i lepsze, oparte na filozofii i znajomości serca ludzkiego.
Najsumienniejsi gracze używają ich jak ja, rzecz prosta. Naprzód lepiej i ostrożniej grałem od innych, powtóre dobrzem wiedział jak z kim grać, w jakich chwilach i warunkach. Jam był zawsze panem siebie, ci z którymi grywałem w chwilach pewnych nie władnęli sobą, a tych chwil właśnie używało się aby ich ociąć. Jasno, czysto i nic zarzucić niepodobna, głupiś to pokutuj, nie graj, nie przegrasz. Z młodym gdy się upije, gdy się zapali, grać najlepiej; ze starym gdy się trochę zgra, z innym gdy trochę wygra i zasmakuje, z tamtym podbudzając próżność, z drugim drażniąc chciwość, otóż to się wie i z temi zasadami sztuki, grając czysto i uczciwie, wygrywa się zawsze i wygrywać musi. Gdy mi karta nie idzie tom słaby, gdy pójdzie podszczuwam do gry, korzystam ze swojej szansy, a drugim ją odbieram.
Takim sposobem w domu u mnie grywano dużo, naturalnie zapraszałem tych, co zwykli byli i urodzili się na to by przegrywać... i to także rachuba... przegrywano więc; a niepoczciwy świat ogadał mnie zaraz jako szulera... gdzie sprawiedliwość?! Zresztą, to co się od samych kart zbierało u mnie, starczyło prawie na koszta wieczorów i herbaty.
Ale dom w którym była Surginowa i karty od rana do wieczora, nie mógł zbyt niepokalanej używać sławy. Młodzież się cisnęła jak na lep, bo doktorowa miała jeszcze siostrzenicę nieszpetną i swawolnicę zabawną, ale rodzice i żony mnie przeklinały....
Po odjeździe Surginowej, na której nową miłość patrzałem przez szpary, bom sobie życzył żeby mnie kto od niej uwolnił, bojąc się żeby to zbyt długo nie trwało i nie przeszło w rodzaj małżeństwa — jakoś byłem wolniejszy, ale w miarę jakem się grze więcej oddawał, dom mi opustoszał i nikt interesów nie chciał powierzać. Ogłoszono mnie za szulera, najniesłuszniej, jak sami widzicie... Potem pokłócili się parę razy u mnie przy kartach i przyszło do szturchańców, co nie polepszyło sławy domu, choć ja kpiłem sobie z tego... znów tedy poczęło być ciasno.
W takim stanie rzeczy trafia się, że przyjeżdża wdowa z córką, mająca gruby interes z moją massą księcia... przedawnioną sprawę, popsutą. Chodziło o pół miljona, za który dawano jej sto tysięcy, a sam czysty kapitał wynosił pięćkroć... Ktoś mnie nastręczył wdowie i zgłosiła się do mnie. Była w stanie najopłakańszym, odarli ją do koszuli prawnicy i nic nie poradzili, choć interes był czysty, jasny, prawny i dobry. Raz i drugi byłem u niej, zobaczyłem córkę, dziecko wychowane w prostocie i niedostatku, niewinne i nieśmiałe. Była jedynaczką, miała lat szesnaście i dosyć ładną twarzyczkę.
Dobrze się więc rozpatrzywszy w papierach, raz, drugi, widzę że wygrać można więcej pól miljona, bo procenta całe nie spadną... Zacząłem utrudniać, targować się... gdy mi coś szepnęło — żeń się z córką i chodź jak o swoje, wdowa ci ją da i procesu się na was zrzecze.
Rozmyśliwszy się, że już drugi raz w życiu pewnie się taka gratka nie trafi, ot, licho nadało, pokusiłem się... Rada w radę — widzę interes jasny, sprawa czysta, to tylko bieda, że z nieprzyjacielem, ale o swój własny inaczej się i śmielej idzie. Rachowałem, że sam pojadę do stolicy, że tam karty wprowadzą mnie do salonów, że placu dotrzymam i plenipotentowi i księciu; oświadczyłem się więc staruszce, która po niedługiem wahaniu się przyjęła moją ofiarę i ożeniłem się po cichu.
Ale chociaż wprzód przeglądałem papiery, znać byłem oślepiony, żem wiele niedopatrzył, dopiero po ślubie, ochłonąwszy, gdym się do sprawy wziął i czynnie koło niej chodzić zaczął, odkryły się rzeczy niespodziane. Naprzód z pięciukroć zeszliśmy na dwakroć czystych i to bez procentów, bo się okazały nadpłaty, rachunki z zastawy, wytrzymanie części sumy; potem plenipotent tak się uwziął na mnie, że gdym przybył do stolicy, nigdzie mi drzwi nie odemknięto. Otworzyłem ja dom, nie pomagało i to, łapałem tylko niższych urzędników, a matadory mnie widocznie unikały, taką mi tam zrobili renomę. Postrzegłem za późno, żem się pośliznął, ale to już gra szła o życie lub śmierć.
Nie będę wam opiewał nieszczęść moich, bo te trwają do dziś dnia, szczebel po szczeblu, spadłem na odartusa, jak mnie widzicie, do niedostatku, do nędzy... i do siwuchy za całą pociechę.
Mam żonę, która mi dala w miejscu pięciukroć, pięcioro dzieci, choć nie prosiłem o nie, starą matkę, która mi głowę myje i zajada wyrzutami, w domu piekło, a na grzbiecie łachmany.
Ale myślicie może, żem wyrzekł się walki? nie! póki było o czem, wiodłem ją gorąco, dziś do ostatniej sprzedawszy łyżki, jeszcze ją popieram dwózłotówkami, pójdę piechotą do stolicy, jeśli będzie trzeba...
Sto razy mnie obalili, sto razy na nowo rozpoczynałem proces z nowych źródeł, od pierwszej instancji; kłopoczę ich i siebie, dokuczam, męczę, a swego nie daruję, piętnaście to lat trwa, jeszcze pożyję dla nich z piętnaście, a na swojem postawię... Dostanę się do stolicy, będę służył za odźwiernego w jakim departamencie, ale zjem i zgniotę w końcu wrogów moich.
Plenipotenta i tak już diabli wzięli, ale ma następców godnych, nic to! i tym da się rady! Wypychają mnie z sądownictw, krzyczę na ulicy, po dziesięć próśb podaję na dzień, skarżę wszystkich, wywołuję śledztwa, żalę się na urzędników, dojadłem, dopiekłem, zwalałem się w przedpokojach, miałożby to wszystko być darmo? o nie! do sta katów, dodał bijąc pięścią o stół — na swojem postawię!
— Kochany Longinie, przerwał mu Serapion, Bóg z tobą... pax tecum... sam widzisz do czego cię to doprowadziło, te lata zmarnowane, sterane, gdybyś był poczciwej, sumiennej pracy poświęcił, nie byłyżby ci obfitszych i zdrowszych dały owoców? Nie widzisz-że ich? daremne jest to dobijanie się majątku napaścią, rachunkiem, pieniactwem; nie dostrzegasz-że w tem ręki Bożej, która cię miłosiernie prowadzi do upamiętania drogą upokorzenia i boleści?
— A! kaznodziejo! kaznodziejo! krzyknął Longin — dajże mi pokój! Miałem i ja dobre chwile w życiu i mnie uśmiechała się pogoda, alem parę bąków zastrzelił... ot co!... trzeba było mieć więcej rozumu...
— Rozumu, nie, ale serca, serca, towarzyszu mój, mówił dalej kapłan powoli — i dziś przy twem ubóstwie dałoby ci ono upatrzeć w niem pociechę i doznać jej, ale potrzeba się obmyć z pychy, z chęci zemsty, z nieczystych uczuć ludzkich, a odezwać o pomoc do Boga... Nie wszystko dobre i święte zamarło w tobie... odżyć byś mógł jeszcze...
— Ale, zlituj się, nie na kazanie, nie na kazanie ja tu przyszedłem, oburzył się Longin, cóż to znowu?
Serapion złożył ręce, spuścił głowę i umilkł z serdecznem uczuciem boleści, a wejrzenie jego mówiło:
— Módlcie się za zgubionego!
— Rachunek mój, przerwał szaleniec, dolewając wciąż rumu do nadpitej szklanki — o tyle mnie tylko omylił, żem za szparko chciał zdobywać to, do czegobym powolniej mógł dojść bezpiecznie... ale człowiek musi głupstwa robić i pokutować za nie...
Albin, któremu jak innym postać ta i wyznania coraz się stawały przykrzejszemi, chciał już przerwać tok rozmowy i wyznań, i odezwał się:
— Zwykła to kolej rzeczy ludzkich... ale chwila ci była przeciwną, ktoż wie? druga może zmienić dolę i jaśniejszą zaświeci! Wszak masz wytrwałość i nadzieję?
— Ogromne... a naprzód w was kochani towarzysze, że mi bóty sprawicie i obmyślicie coś na pierwsze potrzeby... dużo na to rachuję...
Spojrzeli po sobie przybyli znacząco, a Serapion westchnął tylko.
— Każdy z nas, rzekł, da co może, rozłamie się chlebem z łaknącym, ale mybyśmy coś większego i droższego dać ci chcieli, radę dobrą, uczucie pokoju i ufność w Bogu, mogące wszelkie położenie osłodzić...
Longin kiwnął głową zapijając herbatę.
— No! no! rzekł, śliczne to, ale mnie tem nie odprawicie z kwitkiem... a teraz! słucham co nam ichmość powiecie...
— Serapion, zawołał Albin... powinien by nam wytłómaczyć tę suknię, którą włożył na siebie.
Kapłan spuścił oczy wilgotne, i nie opierając się tak zaczął.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.