Metamorfozy (Kraszewski, 1874)/Część druga/V

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Metamorfozy
Podtytuł Obrazki
Wydawca Gubrynowicz i Schmidt; Michał Glücksberg
Data wyd. 1874
Druk Kornel Piller
Miejsce wyd. Lwów; Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


— „Niechaj ta spowiedź moja przed wami, choć stare odżywi blizny, zostanie mi porachowana za grzechy moje.. gdyż nie bez wstydu i upokorzenia uczynić mi ją przychodzi.
Ale ją składani jako ofiarę przeszłości, jako słuszne zadość uczynienie za winy.
Znaliście mnie milczącem i zamkniętem w sobie dzieckiem pracy. Bóg mi błogosławił nawet w tej drodze niepewnej, którą tylko do doczesnego szczęścia zdawałem się zmierzać, nie dosyć myśląc o wiekuistem... Ale różnie On powołuje sługi swoje ku sobie, jednych jasnością oślepiającą, drugich słowem niepojętem, innych boleścią wielką...
Dla mnie ta ostatnia przeznaczoną była.
Widzieliście mnie tu przemyślającego tylko nad zapewnieniem chleba powszedniego, chwytającego się medycyny jako środka, który mnie miał z nędzy podźwignąć; wasza pomoc poczciwa i chętna dozwoliła mi skończyć nauki nie zaprzęgając przyszłości. Gdy lata próby wyszły, byłem zupełnie wolny, miałem patent w kieszeni, mogłem się udać gdzie chciałem, naturalnie serce i instynkt przeciągnęły mnie ku rodzinnej stronie: choć tam dla mnie nie pozostało nic prócz wspomnień sieroctwa.
Alem ich nie unikał, ani się myślał zapierać pochodzenia i pracy, którą sobie wywalczyłem niepodległość. Z szczupłym groszem, wyjechałem do najbliższego miasteczka w sąsiedztwie wioski, którą pamiętałem tak dobrze... nieznany nikomu, bez opieki, bez stosunków, silnie tylko ufając w łaskę Bożą.
Stanąłem sobie wprost w najtańszym jaki znalazłem domu zajezdnym, a obawiając się, żebym przybyciem mojem nie uszkodził dawniejszym, co mnie tu poprzedzili lekarzom, pierwszy krok zrobiłem ku nim.
Dwóch ich wówczas mieszkało w naszej mieścinie, jeden Niemiec, staruszek bezżenny, drugi młody niedawno wyszły z uniwersytetu doktor miasta i okolicy z urzędu. Oba mieli w sąsiedztwie swoich klientów: Niemiec poważniejsze domy majętne, w których leczył nie bardzo przeszkadzając naturze, ostrożnie, delikatnie, łagodnie, drugi w miasteczku, zajmował się żydami, mieszczaństwem, medycyną sądową, a w razie gwałtownych wypadków wzywany był wraz ze starym do narady.
Niemiec, gdym go pierwszy raz odwiedził, nie ukazał mi wcale nieukontentowania, owszem zdawał się przyjmować z zajęciem; — wyegzaminował mnie bacznie, rozmawiał długo, podał rękę przy rozstaniu, a gdym mu o młodszym wspomniał, pokiwał tylko głową i uśmiechnął się nic nie mówiąc.
W ogóle, doktor Halm był bardzo ceniony, więcej może jako człowiek niż lekarz; wiek i ociężałość nie dozwalały mu bardzo pilnie zajmować się chorymi, lubił już spoczynek i miał prawo do niego, medycyna go męczyła, wdzięczny był tym co go mieli za człowieka, a nie nudzili go jako lekarza.
Powiedziano, że zebrał był sobie kapitalik dosyć znaczny i o praktykę nie dbał wiele, bardziej dla stosunków odwiedzając domy sąsiednie; — sądziłem więc, że i dla tego dobrze mnie przyjął od razu, że się będzie mną mógł wyręczać w praktyce dla niego uciążliwej. Dosyć, że mi się wydał przyjacielskim i życzliwym.
Gdym już miał odchodzić, ujął mnie za rękę i oczy wlepiwszy odezwał się powoli:
— Pozwól sobie, młody mój kolego, dać jedną dobrą radę.. mnie jej nie swoje, ale cudze nauczyło doświadczenie. Wielu z naszych rzuca się, niecierpliwi i zmienia miejsca po kilka kroć w życiu, chcąc od razu owoców obfitych i powodzeń świetnych. Nie czyń tego; siedź w miejscu, które sobie obierzesz, a co ma przyjść to przyjdzie, potrzeba ażeby poznali człowieka, oswoili się z nim, dopiero go ocenią. Nie zrażaj się obojętnością, zapoznaniem, pracuj gorliwie, nie wymagaj wiele, umiej czekać... i żaden doktor z głodu nie umarł, a wielu z głupstwa poumierało.
Podziękowawszy za radę, która w istocie była bardzo dobrą, z cichego domku, który Halm zajmował na przedmieściu, otoczonego ogródkiem, i bardzo miluchnego, udałem się do miasta do drugiego kolegi lekarza, pana Eframowicza, którego główna kwatera była w rynku, w najętej kamieniczce. Nie potrzeba było pytać się o jego mieszkanie, bo od rana otaczało go żydowstwo, stada ludzi i wołów oczekujących na świadectwa życia i zdrowia. Oprócz tego dwie bryczki stały u ganku, straż odbywała policja, i kołnierzy czerwonych kręciło się mnóstwo; ledwiem się mógł dobić i doprosić, żeby mnie tam wpuszczono.
Zastałem młodego praktykanta w szlafroku, z cybuchem ogromnym w gębie nad herbatą, w towarzystwie dwóch urzędników powiatowych, strapczego bladego i wymokłego i sprawnika opasłego i rumianego. Ci dwaj panowie uosobiali wybornie siedem lat dostatku i siedem lat głodu, choć kieszenie ich były w stosunku odwrotnym do postaci.
Z nieładu mieszkania łatwo było domyśleć się jak pan Eframowicz był straszliwie zajęty, — po stolikach walały się herbowe papiery, notaty, — pootwierane książki różne, rozsypany tytuń, resztki wczorajszego jadła; jakby obozowisko; gospodarz wyraźnie świeżo powracał z drogi, bo tłumok na wpół rozpakowany leżał jeszcze w pośrodku izby.
Gdym mu się przedstawił kto jestem, zmierzył mnie okiem nieufnem, bojaźliwem, ale choć zimno, przyjął grzecznie, usiedliśmy, a sprawnik i strapczy wprędce pożegnawszy się odeszli zostawując nas samych.
— Więc pan tu myśli osiąść? spytał Eframowicz.
— Nie mam jeszcze stałego projektu, ale nie wszystkoż jedno?
— Okolica szkaradna, odparł doktor, ludzie panie dobrodzieju jakich na całym świecie nie ma. O! gdybym ja był wiedział co mnie tu czeka! I potarł niespokojnie czuprynę.
Pan tu także nic nie zrobisz; naprzód nie chorują tylko ubodzy, powtóre, jeśli komu z tłustszych co zaboli, posyłają po Halm’a. Halm tyle pomoże co umarłemu kadzidło, przyjedzie, pomruczy, każę pić wodę z cukrem, zaadministruje krople laurowe, w najgorszym razie postawi pijawki... ale to Niemiec!
Szkaradny kąt! Pan się tu nie utrzymasz! choć — dodał, bardzo rad jestem, że we dwóch przynajmniej biedę klepać będziemy, zawsze to weselej. — Może pozwolisz fajki? spytał w końcu:
— Dziękuję.
— Więc pan lokuje się... w miasteczku?
— Jeszcze sam nie wiem...
Milczenie moje znać mu się wydało podejrzanem, choć zaprawdę pochodziło nie z chęci tajenia się, ale wprost z tego, żem postanowienia stałego nie miał i sprawy sobie nie zdawałem z tego co począć wypadnie. Bądź co bądź, postrzegłem, że Eframowicz widział we mnie nieprzyjaciela, udawał obojętność, obeszło go jednak jawnie, żem się tu osiedlić myślał, dowodził mi, że jest mnóstwo szczęśliwiej położonych miejscowości, gdzie fortuny robią się we trzy dni, a sława i wziętość w półtory godziny... Wysłuchawszy tych opowiadali pełnych dowcipu, a przerywanych kilkakroć wołaniem Eframowicza do drugiego pokoju dla podpisu różnych świadectw, cofnąłem się widząc, że w nim ani towarzysza, ani przyjaciela mieć nie będę; — uważał mnie za niepotrzebnego wcale i niebezpiecznego przybłędę, mającego chleb odjąć od gęby.
Wiem że zaraz potem począł o mnie rozgłaszać, jakobym był dziwnie niedołężną istotą, rodzajem kretynizmu upośledzoną, bez najmniejszego talentu, ledwie raczył mnie uznać zdatnym na cyrulika. Nie mogłem mu mieć za złe, że tak sądził z pozoru, bo mnie nie znał, a bardzom się mógł wydać mu źle z moją bojaźliwością i onieśmieleniem.
Powróciwszy do mojej stancyjki w miasteczku, pomyślałem o oddaniu wizyt obowiązkowych urzędnikom miejscowym. Zdaje mi się, że jestem pobłażającym w ogóle dla ludzi, ale kto chce o nich najgorsze powziąć wyobrażenie, niech tylko zajedzie nieznany, bez imienia i znaczenia, na prowincję do jakiej małej mieściny, która niezależność swą winna oddaleniu od stolicy zarządu... Ze smutkiem przekonałem się, że ludzie, którym się powierzają obowiązki w oddalonych miejscowościach z władzą wielką w istocie z powodu położenia tych osad w głębi kraju, powinni by być dobierani nie tak dla zdolności, jak raczej dla poczciwości i serca... a najczęściej jest inaczej.
Wszędzie spotykała mnie duma śmieszna, zarozumiałość o swej ważności, o co mniejsza, ale arbitralność niepojęta.
Nie mówię już o urzędnikach wyborowych, marszałek bowiem powiatowy, jeśli ma do tego najmniejszą ochotę, może grać rolę jednego z dawnych Bogów Olimpu, i u niego czyściec w przedpokoju każdy odbyć musi, kto do oblicza chce być przypuszczonym. Łaska wielka jeśli rękę poda i siedzieć poprosi...
Sprawnik zostający z nim w antagonizmie koniecznym. jest drugą istotą przepełnioną na prowincji pojęciem ważności swej i stosunkową do niego dumą; strapczy nareszcie i wszyscy aż do ostatniego piszczyka... wszystko wzdęte, a świat mają za stworzony na to, aby oni się zeń urągali i kręcili nim wedle upodobania.
Smutne pojęcie o człowieku wyniósłem z tych odwiedzin, gdzie mnie wszędzie przyjmowano, dając uczuć wyższość tylko: nigdzie ręka i serce po chrześcjańsku uprzejmie nie wyciągnęły się ku mnie, każdy mi się chciał popisać ze swem znaczeniem, nikt z uczuciem.
Marszałek w pierwszych zaraz słowach znalazł sposób napomknąć, że jedzie zaproszony na bal do jenerał-gubernatora, potrafił napomknąć jak jest tam widziany, jak wielką ma przewagę w wyższych kancelaryjnych sferach, jak ścisłe stosunki, jak wielkie znaczenie; wreszcie oznajmił o wyjeździe do stolicy w interesach powiatowych. Sprawnik znowu usiłował mi dowieść, że marszałek jest niczem, że to tylko cieniak a władza istotna zostaje w jego rękach, że się rządzi a tamten coś nakształt królika konstytucyjnego panuje, ale nie rozkazuje nikomu... Znalazł się sposób opisania mi walnego zwycięztwa jakie odniósł nad marszałkiem w kwestji akcyzy, w dziełach inwentarzowych i t. p., a gdym wysłuchał tej Illiady, pożegnał mnie protekcjonalnie, dając do zrozumienia, że powinienbym coś obmyśleć na jego nagniotki.
Strapczy znowu był pełen nierozwikłanych tajemnic, ale dawał nieznacznie do zrozumienia, że słowo jego w górze więcej nad inne ma znaczenia, chwalił niesłychanie Eframowicza, który mu żonę z upartej febry wyleczył, nie prosił siedzieć i pożegnał śpiesząc do sądu powiatowego. Toż samo znalazłem u sędziego, podsędków i urzędniczej ludności miasteczka, więcej zajętej tem, żeby ją kto nie wziął za pospolitych, niż żeby ich miano za uczciwych ludzi.
Prócz jednego starego Halma nie poczułem tu serca w nikim, i chłodno, smutno mi się jakoś zrobiło, alem to Bogu ofiarował. Powiedziałem sobie, że takiemi życie na ustroni robić musi małych ludzi na pierwsze wejrzenie, że zbliska się im przypatrzywszy znajdę przymioty, których zrazu dostrzedz nie mogłem.
W istocie mało jest ludzi, o którychby sądzić można z pierwszego poznania i nie omylić się; najczęściej pierwsze wrażenie oszukuje, bo człowiek stara się pokazać właśnie tem czem nie jest, i tai się z tem czem by się słusznie miał prawo pochlubić.
Ale tak jak biedny Voltaire, co wolał by go miano za wielkiego matematyka niż za poetę, dla tego że nie chciał być niższym od ubóstwianej pani du Chatelet, my wszyscy pospolicie wolemy okazywać moc charakteru, dumę i próżność, niż ciche a poczciwe serca przymioty.
Do jednego Halma powrócić mi się chciało, do reszty nie miałem jakoś ochoty.
Nie powiem by mi pierwsze chwile pobytu w tem miasteczku bardzo ciężko spłynęły; ubóstwo nigdy mi zbyt nie dokuczało, bom je jako dawno znajome nauczył się znosić wesoło, cisza i brak towarzystwa dozwalały oddać się pracy, okolica była piękna, ja w sumieniu spokojny, a odosobnienie nawet ma pewien urok dla młodej duszy.
Pierwsze dni spędziłem, darujcie mi, że się wdaję w te szczegóły — w zajezdnym domu w ubogiej stancyjce, później nieco trafiła mi się na jednej z głównych ulic, połowa dosyć porządnego domku, do której się przeniosłem. Miałem tu parę pokoików dla przyjęcia, gdyby kto przyszedł, izdebkę sypialną, składzik, wziąłem służącego i czekałem cierpliwie co Bóg zdarzy nie zżymając się a uznając dobroć rady Halma.
Gdym w kilka dni znowu go odwiedził, stary do tych pierwszych uwag, dodał jeszcze te dla mnie pamiętne słowa:
— Słuchaj kolego, rzekł, choć ja tego nie używałem środka, i ty, jak widzę, nie masz do niego usposobienia, trzeba żebyś wiedział, że ludzie są tak biedni, że im koniecznie potrzeba trochę szarlatanerji, aby pociągnąć ku sobie. Tyś bardzo prosty i szczery, nie chwalisz się, nie masz tajemnic, nie przychodzisz z niczem nowem... trudno ci będzie!
Uśmiechnąłem się na tę nową radę Halma, ale zastosować się do niej nie mogłem, ceniłem w sobie kapłana nauki zbyt wysoko, bym z siebie dla grosza miał robić jakiegoś skoczka na linie. Udławiły by mnie wyrazy jakiegoś programu, który by przypominał afisze prowincjonalnych teatrów, ogłaszające za każdą razą rzecz niewidzianą jeszcze, niesłychaną i nową.
Chciałem być winien Bogu i pracy mojej to co mnie czekało, a nie słabości ludzkiej.
Tak więc pozostałem w mym cichym kątku czytając wiele, myśląc i długiemi po okolicy rozrywając się przechadzkami. Czasem spotykaliśmy się z Dr. Halmem, który pomimo swej ociężałości kochał naukę, i miał ku niej pociąg, a choć chłodny z początku, poznawszy mnie bliżej stał się życzliwym i przyjacielskim.
Z Eframowiczem widywaliśmy się mało; spodziewał się we mnie antagonisty, z którym mu walczyć przyjdzie, widząc tak obojętnym i powolnym posądzał o jakąś tajemnicę, pojąć nie mogąc, żebym dołków nie kopał i nie knuł jakiejś zdrady, wiedziałem o tem, że mi nasyłał szpiegów, że badał o mnie, i nie rychło się uspokoił, gdy nareszcie nieodwołalnie przekonał, że nie jestem złą i skrytą, ale według jego słów, tylko nic nie znaczącą istotą.
Kiedy go w miasteczku nie było, lub w gwałtownych razach, zdarzało się, że i mnie czasem wzywano dla zastąpienia go. Tu taktyka jego względem mnie była zręczna choć nieprzyjaźna, mówił o mnie mało, ale zawsze z pochwałami, gdym jednak co przepisał odmienił zaraz, kiwając głową w milczeniu na recepty i dając do zrozumienia czynem, że mnie ma za nieuka, gdy niby przez obowiązek stanu odzywał się przeciwnie. Do konsylium wzywał Halm’a, dla którego wielkie okazywał uszanowanie, lub lekarza ze wsi, mnie nigdy. Tym sposobem chciał się mnie pozbyć, alem ja nie prędko się nawet tego domyślił. Jakkolwiek mało miałem zajęcia i dochodów, nie wielkie też potrzeby, i to co Bóg zsyłał codziennie, na codzienne wystarczało życie, nie dopuszczając nawet bardzo się troszczyć o jutro. Swoboda i czas wolny dozwalały mi przedłużać studja, pracować nad rozprawą do stopnia, robić postrzeżenia nad miejscowością. Byłbym wiele dał, gdyby mi wolno było zajrzeć do szpitalu miejskiego, ale ten zostawał w wiedzy i pod zarządem Eframowicza, który nie lubił, aby w jego czynności wglądano. Wiedziałem mimowolnie co się tam działo, a choć szpital w dnie rewizji wyglądał przepysznie, w ciągu roku była to tylko korzystna spekulacja dla ordynarjusza, który zdając się na cyrulika zarabiał na wszystkiem począwszy od bułek do pijawek. Żydek był dostarczycielem chleba do szpitalu. Im widoczniejszem dla mnie było, że tam szachrowano niegodnie, tem mniej już napierałem się naglądać na chorych, aby mnie nie posądzano o chęć wyśledzania i wglądania w czynności, które do mnie nie należały. W razie odjazdu i komemderówki Eframowicza naznaczono zwykle Halm’a na jego miejsce, a ten też nie wdawał się tam ściśle w rzeczy nie dające się zreformować, od cyrulika tylko dla oka słuchając raportów, bo wiedział, że przy najgorętszej chęci nic nie zrobi, a nieprzyjaciela nieubłaganego zyszcze, dotknąwszy czarno podszytych tajemnic.
Zresztą te skrytości miasteczkowe są zwykle doskonale wiadome wszystkim, ale że każdy ma jakiś grzech na sumieniu, toleruje to co robi sąsiad, aby mu jego własna wina przebaczoną była. Jest to smutna parodja Modlitwy Pańskiej i prośby o przebaczenie! Ten zyskuje na więzieniu, które głodem morzy, ów na chlebie ubogim garnizonowych żołnierzy, inny na chorych w szpitalu, — a wszyscy znają się i milczą. Jeden człowiek prawy wpadłszy wpośród nich nic nie poradzi, ale mimowolnie staje na stanowisku nieprzyjacielskiem, jeśli mu nic zarzucić nie można. Za wroga więc uważano mnie, bom o nic nie prosił i nic nie miał na sumieniu.
Ze smutkiem przyszło mi wejrzeć w głąb tego życia, które obnażone przeraziło i odstręczało brudami. Wszędzie samolubstwo, słabość, chęć zbogacenia się nie patrząc jakim kosztem, choćby najbiedniejszych, — a nigdzie sumienniejszego przekonania o obowiązkach.
Jakiejże to potrzebaby siły, żeby to społeczeństwo zgangrenowane podnieść i odrodzić!
Powtarzam dziś com mówił niegdyś — trudniej tu niż z pogany, bo ci poganie czynu mają pojęcie prawdy i pogardzają jej spełnieniem, wiedzą i czują, że źle czynią, a brną dalej przeciw sumieniu! Cóż zrobisz z tym, który pojmuje, że jest w grzechu i błędzie, a urągając się cnocie, idzie dalej drogą poczętą. Nikt z tym tłumem nie śmie iść do walki, bo każdy czuje się słabym... a świat dalej swoim torem rusza.
Eframowicz był na hańbę świętemu imieniowi lekarza, które nosił, wprost spekulantem używającym tylko medycyny, jak narzędzia do zrobienia grosza. Hoc erat in votis.
Szpital opatrywał go w bułki, w mleko i krupki, rzeźnia miejska w polędwice, żydzi w co który miał jadalnego, bo służba zdrowia dawała mu nadzór nad wszystkiem; każde świadectwo musiało być opłacone sowicie, a o śledztwach już nie ma co mówić.
W najsmutniejszych zwykle okolicznościach odbywają się te zjazdy, w których lekarz tak wielkie i ważne spełnia posłannictwo, on często jest wskazówką zbrodni lub obroną niewinności, istotą opatrzną. Posłannictwo to wielkie i święte, które się spełnia w obliczu śmierci. Eframowicz z niego, jako ze wszystkiego robił sobie przychód tylko, a im więcej rozpłakana rodzina opierała się przez cześć zwłok otwarciu jakiego nieboszczyka, tem on silniej popierał potrzebę exenterowania, póki mu nie opłacono za poszanowanie drogiej, straconej istoty. Tak robił zawsze i wszędzie, umiał z prawa korzystać i uniknąć go, a kodeks leżał u niego ciągle otwarty, bo nieustannie popełniając nieprawności, nim zasłaniać musiał. Kochany i lubiony przez tych, co z nim te niecne łowy dzielili, Eframowicz nie wzbudzał szacunku i nie dbał o niego — podzielał hulanki urzędników, ich spekulacje, pomagał im, oni jemu i w tej zacnej spółce żył swobodny i szczęśliwy.
Przybycie takiej jak ja tajemniczej postaci, nie dającej się ani przywabić ani zbadać, musiało go trochę zniepokoić. Naprzód już świadek był w miasteczku niepotrzebny, powtóre posądzał mnie zawsze o złe zamiary względem siebie, i nie wystawiał sobie bym inaczej jak na ruinie jego swoją budował pomyślność. Otoczono mnie więc siecią szpiegowstwa, o której wiedziałem, alem się jej obawiać nie mógł, bo nie miałem się z czem taić. Eframowicz wiedząc, że coś piszę, obawiał się i tego pisania, nasadzał ludzi, którzy mu znać dawali, kiedy mnie nie było w domu, przekupił służącego i rewidował papiery... znalazł w nich rozprawę do stopnia.
Serapion uśmiechnął się łagodnie. — Było to jedyne w życiu dzieło moje, niestety — poczęte tylko, dissertatio de Meningite tuberculosa...
Choć się już potem przekonał, że nic nie knuję, stosunki moje z Halmem, mniemana uczoność, odosobnienie w jakiem żyłem, wadziły mu, rad był się pozbyć i różne ku temu poczynił kroki usiłując wyprawić na wieś. Tymczasem siedziałem jednak uporczywie w miasteczku, które dawało ubogi chleb powszedni i spokój nieopłacony. Zrana obchodziłem biednych pacjentów moich, potem często zawadzałem o dworek Halm’a, z którym zasiadaliśmy w jego ogródku na gawędkę, jeśli był w domu, co się najwięcej trafiało; wracałem na mój kawałek chleba do domu, a po obiedzie puszczałem się w okolice na przechadzkę. W porze roku kwiecistej herboryzowałem, zbierałem owady, robiłem prócz tego postrzeżenia meteorologiczne i to mnie żywo zajmowało, wieczór najczęściej spędzałem w domu nad książką. W towarzystwo miejskie wchodziłem mało i wcale go nie pragnąłem, a to moje usunięcie się od niego obudziło uczucie nieprzyjazne. Sprawnik, strapczy i ci panowie, choć witali mnie nieco z góry, ale grzecznie, posądzali wielce o niedobre jakieś zamiary, brzydząc się istotą podejrzaną, która ich życia podzielać nie mogła. Parę razy za Eframowicza zapotrzebowany do śledztwa, poprowadziłem je nie tak jak sobie życzyli, unikali mnie na potem, jako niewygodnego współpracownika. Z jednym więc tylko Halmem żyłem w miasteczku, a i to za złe mi miano, on sam bowiem będąc ciężki, często wyprawiał mnie na swojem miejscu na wieś i to co było potrzebą serca, porachowano mi jako spekulacją dla pozyskania sobie i odciągnienia jego pacjentów.
Wierzcie mi jednak, mimo tego smutnego obrazu, który wam kreślę, że choć są źli ludzie, choć świat jeszcze pogański, w ogóle nie straciliśmy przyrodzonego instynktu, co do dobrego wiedzie, a jeśli sił kto nie ma je pełnić, ma prawie każdy poznanie dobra i szacunek dla niego. Maluczkom ja mógł uczynić w miasteczku, przecież poznano się na mnie, leczyłem ubogich, jako lekarz nie wymagałem nic od nich, anim się kiedy targował, mając to sobie za zasadę, że ocenienie pracy naszej nie do nas należy; a żem był chętny i z serca zajmowałem się biedakami, żydowstwo, mieszczanie, uboż wszelka przywiązali się do mnie nie zasłużoną wdzięcznością. Eframowicz i to miał mi za rachubę podyktowaną nie przez serce, ale przez antagonizm przeciwko niemu, a zobaczywszy, że miasteczko całe zrana garnie się do drzwi moich, zapalił się wielkim choć starannie tajonym gniewem.
— To chytra żmija! zawołał przy cyruliku, który zaraz mi słowa jego powtórzył — potrzeba go ztąd wykurzyć... on tu dla nas wszystkich jest wrogiem, Halma wziął pochlebstwem, żydów mniemaną dobroczynnością, a dwózłotówki płyną i jeszcze go sławią pod niebiosa wynosząc... dobrze się wziął! ha!
Takie były początki mojej praktyki, a niemożność zbliżenia się do ludzi, nienawiść jaką spotkałem, zatruły je najboleśniej. Nicem przecie nie czynił, aby wyjść z tego położenia, na które jedyną radą była rezygnacja i życie uczciwe — nic mi zarzucić nie mogli.
Powoli zaczęto się obracać ku mnie zewsząd, Eframowicz taił gniew, który nim miotał — został przy szpitalu, przy śledztwach, rodzajem medyka-urzędnika policyjnego, jako lekarz codziennie tracąc praktykę. Spełniał bowiem ten swój obowiązek zimno, pośpiesznie, szydersko, a gdzie go większy nie oczekiwał datek, tam bez ceremonji, albo sam nie szedł i cyrulikiem się wyręczał, albo poszedłszy zaledwie spojrzeć raczył.
Spotykaliśmy się zawsze, z razu był nadskakujący, potem już codzień mniej taił się ze swą nienawiścią ku mnie i żalem. Nie mając sobie nic do wyrzucenia, postępowaniem mojem starałem się łagodzić nie rozjątrzać. Wpływ jego w końcu podziałał tak na urzędników i miasteczko, żem ani jednego domu przyjaznego nie zachował oprócz chatki Halma... i moich ubogich.
Chodziłem do kościoła, zdaje mi się że i pobożność moją Eframowicz przeciwko mnie obrócił, był to rys bardzo przypadający do fizjognomji, jaką mi chciał nadać — hipokryty i świętoszka.
Co sobie zadał pracy, aby na mnie znaleźć jakąś głośną i wielką kondemnatę, trudno dziś wypowiedzieć, wolę to pokryć zapomnieniem i przebaczeniem.
Grosz ubogich, od którego często nie obrażając ich odprosić się było niepodobna, datek zamożniejszych ludzi, z którymi Halm stosunki mi porobił, oszczędność nic nie kosztująca bo konieczna dla mnie, postawiły mnie po niejakim czasie w tak szcześliwem położeniu, żem parę koni i bryczkę porządną mógł nabyć i swojemi już kucykami jeździłem do oddaleńszych chorych po wioskach.
Wielkie to powołanie kapłana-lekarza, gdyby je tak pojąć chciano, nie jako chleb ale jako posłannictwo. U łoża boleści, w chwilach niebezpieczeństwa, jakże skutecznie i na duszę działać można, jak wielki obowiązek leży na nim poszanowania człowieka w boleści, łagodność dlań i świętego rycerstwa prawdy, a niepobłażania złemu! Ale na to samemu apostołowi czystym i święconym być potrzeba. Ileż to razy słowo leczy lepiej od lekarstwa, pociecha religijna umacnia, uczucie rezygnacji wlane w porę ochładza i uspokaja. Każdyby kapłan powinien być razem lekarzem; z dwojga tych władz nad duszą chorą i ciałem, jak silna wyrodziła by się potęga nad ludźmi, jak skutecznie mógł by nią działać wiodąc ich ku dobremu.
Halm stary, ze szkoły jeszcze Franków i XVIII. wieku — gdym przybył do miasteczka i zapoznał się z nim, z razu mimo dobroci serca przykre na mnie zrobił wrażenie niedowiarstwem swojem, które weń wlała stara nauka bez ducha, zimna, szukająca bezpieczeństwa i portu w sceptycyzmie.
Ale w tym zacnym człowieka trwała na iskierce niedogasłej oparta walka tego co weń wpojono, z tem ku czemu wiódł go instynkt potrzeby wiary i przeczucia jej prawdziwości. Materjalista był razem mistykiem, religiję odpychał ale przypuszczał mnóstwo tajemnic, wysoko podnosił ducha, miał potrzebę modlitwy, walczył z tą, jak ją nazywał słabością.
Medycyna na nieszczęście jest jedną z nauk najbardziej ostudzających człowieka i przykuwających go do rzeczywistości. Halm gdy się stawał medykiem, w nic już nie wierzył, wracając do człowieczeństwa swojego, wzdychał ku zamkniętym światom ducha. Zdaje się że rozmowy ze mną i stosunki nasze coraz częstsze, obudziły w nim chęć poznajomienia się z dziełami, któreby go w przedmiocie religijnym objaśnić mogły... począł czytać Nicolas’a, wziął się do innych ksiąg apologetycznych, znalazł w nich nowe, żywe zajęcia i jakąś pociechę. Nie raz ja mu głodno czytywałem w ogródku i takeśmy na tych umysłowych biesiadach pędzili długie godziny; starzec przychodził do zgody z sobą, i to mu na wiek już późny zostało wielką pociechą, dało pokój wewnętrzny jakiego nie znał dawniej.
Ten nowy stosunek utrwalił przyjaźń między nami, a poznawszy mnie bliżej, Halm przywiązał się, jak osamotniona starość do odżywiającej ją młodości przywiązywać się umie. Z drugiego końca miasteczka często przychodził do mnie, siadywał do późna. Naówczas powracającego ja go znów odprowadzałem i rozstawaliśmy się często nad rankiem. Gdy do tego przyszło, Eframowicz nie mogąc sobie inaczej wytłómaczyć stosunków, jak pochlebstwem z mojej strony a słabością z drugiej, mocniej się przestraszył jeszcze o pacjentów, których mu mogłem odebrać, odziedziczając ich po Halmie.
Widziałem jak rosła i wzmagała się jego i przyjaciół nienawiść ku mnie, alem ją rozbrajał spokojem i pokorą, nie dopuszczając wałki niepotrzebnej i drażniącej.
Często mi to Halm wyrzucał, że zbyt mało o godność swoją stoję, gdy Eframowicz najrozmaitsze wymyśla przeciwko mnie niedorzeczności i figle mi płata, alem postanowił milczeć póki by szło o mnie.
Walka wyradza gniew, a ten jest najgorszym doradzcą, i sam przez się uczuciem ohydnem, bydlęcem, strzedz się go należy, bo gdy raz ta namiętność obejmie, człek nie jest już panem siebie, nie wie dokąd go ona zaprowadzić może. Z razu gniew w zarodku zgnieść można w sobie, później już siły nań nie starczą — wypleć go musisz z duszy nim wyrośnie, bo zboże zagłuszy.
Robiono mi tysiączne maleńkie przykrostki, naznaczano do najtrudniejszych czynności, na podróże i dalekie komenderówki w porę najmniej dla mnie wygodną, podbudzano na mnie w miasteczku, rzucano potwarze, znosiłem wszystko — ale walka była nierówna — Eframowicz codzień się uzuchwalał, a jam go bierną cierpliwością nie mógł zwyciężyć.
— Słuchaj WPan, rzekl widząc to Halm, ty się tu zagryziesz, a raczej oni cię zagryzą, jakkolwiek znosisz cierpliwie, ale albo nie wytrzymasz w końcu i wdasz się z temi niegodziwcami w walkę nierówną, albo cię oni bezbronnego zgniotą i zamęczą, na to potrzeba coś radzić! Kilka już lat przeżyłem w tym kątku i przywiązałem się do niego, ciężko mi zawsze rozstawać się, bo przyrastam do miejsca, przekonany nawet jestem, że natura człowieka nie przeznaczyła na tułactwo, ale na stałe osiedlenie, które jest dlań warunkiem szczęścia. Nie wierzę w to żeby gdzieś lepiej było jak gdzieindziej, ci co się łudzą tą nadzieją, dopiero w końcu zawodu swego przekonywają się, że to co im zatruwało życie, w nich mieszkało nie po za niemi. Bardzo mi się nie chciało opuszczać miasteczka, do którego szczerze się przywiązałem, gdzie oprócz tej szajki Eframowicza nie miałem nieprzyjaciela. Nie rozpoczynając przeciwko nim krucjaty, zdawało mi się że oni też w końcu w pokoju mnie zostawić powinni. Wypadło tymczasem jakieś śledztwo, Eframowicz był już w powiecie, pilno potrzeba było obejrzeć trupa; — wysłano mnie, dodając dla straży cyrulika, prawą rękę Eframowicza. Był to wypadek nagłej śmierci, zdarzony w domu, gdzie nikogo nawet ani się o zbrodnią posądzić godziło — umarł gospodarz, głowa domu, po którym płakała żona, troje dzieci, którego słudzy kochali... gdzie nie było śladu ani interesu coby pobudził, ani nieprzyjaciela któryby zbrodnię wykonał.
Uważałem ten wypadek jako dopełnienie prawnej formalności. W drodze już cyrulik mi szepnął, że się domyśla iż tam być musi kryminał, iż krążą gawędy o jakichś podejrzeniach; ofuknąłem go za to, będąc pewien że to natchnienie subalterna, który Eframowiczowi, sobie i policji chciał napędzić nieprawego zysku. Dom był bardzo zamożny, sam mój przyjazd przeraził, a gdy cyrulik szepnął że potrzeba będzie ciało egzenterować, żona nieboszczyka przyszła i do nóg mi się rzuciła, ofiarując co zażądam, bylebym nie profanował zwłok męża.
Pieniędzy nie przyjąłem, — obiecałem co będzie można i sam poszedłem do ciała, na którem widne tylko były ślady gwałtownej apopleksji. Z badania ludzi nie okazały się żadne symptomata otrucia, któreby podejrzenie rzucić mogły, uznałem więc dalsze poszukiwania przyczyn śmierci za zbyteczne... Chirurg mocno obstawał za otwarciem ciała, alem mu stanowczo oświadczył, że nie widzę tego potrzeby, uspokoiłem familję i odjechałem. Na drodze już spotkałem sprawnika i Eframowicza, którzy lecieli na miejsce... pokazałem im akt sporządzony, pokiwali głowami, zabrali go i pojechali.
Tajemne doniesienie wskazywało istotnie służącego, który do pana o żonę swoją żal mając, podać mu miał silną truciznę; pozory były straszne, a ja winien się okazałem, żem zbyt dobrze trzymał o ludziach. Dostałem się naturalnie pod sąd, musiałem opłacić urzędnikom od potępienia ostatecznego, i w całej tej nieszczęśliwej sprawie postępowanie towarzysza wykazało mi niechęć głęboką, zajadłą, nieprzyjaźń niezwyciężoną... Mimo odwagi wewnętrznej, która mnie nie opuszczała nigdy, osłabłem i zawahałem się, a gdym przybył do Halma po ostatniem badaniu, łzy mi się w oczach kręciły.
On wiedział już o wszystkiem, o moim kłopocie, o tem jak mnie zgnieść usiłowano i że mnie odarto w sposób najohydniejszy. Jeden z nich wziął u mnie pieniądze, sam się sposobem pożyczki o nie upomniawszy, bobym mu ich dać się nie odważył; drugi niby kupił u mnie gwałtem bryczkę i konie... Eframowicz bez ceremonii poprzątal z domu co było lepszego aż do książek.
— Wiesz co, rzekł Halm — ty tu wytrwać nie potrafisz, to niepodobieństwo, osiądź na wsi, właśnie hrabia Ix. mówił mi o tobie z tą myślą, ażebyś u niego w miasteczku przy jego rezydencji jako lekarz nadworny zamieszkał; dom uczciwy, ludzie zacni, płaca mała, ale praktyka w sąsiedztwie w pomoc jej przyjdzie, wieś, spokój, swoboda, życie ciche, towarzystwo dobre i w dodatku nie będziesz patrzał na tych łajdaków.
— Chciałbym wprzód choć własnemi oczyma zobaczyć to Eldorado, rzekłem Halmowi.
— No! to ja cię zawiozę, odparł stary.
Nazajutrz pojechaliśmy do Waliborowa. Samego hrabiego widziałem z daleka razy kilka, był to stary już człowiek, dobry, łagodny, grzeczny, zawojowany przez żonę i mający jedną tylko słabość do pisania wierszy francuzkich. Wychowanie, które odebrał, młodość spędzona za granicą, naśladowanie innych uczyniły go Francuzem, a nie wiem kto mu mógł podać, że był poetą. Przekonałem się później, zbliżywszy się do niego, że nie ma w świecie nic łatwiejszego jak pisać poezje francuzkie, jest to właściwie język, który nie z wyrazów jak inne, ale z całych składa się frazesów, myśli, zdań wystereotypowanych... Jak skoro po naszemu zechcesz to rozbić na części składowe i użyć cząstek swobodnie, już to nie będzie francuzczyzna. Ten tylko mówi i pisze dobrze po francuzku, kto używa całych frazesów odlanych od razu; i najdowcipniejsi ludzie, najwięksi pisarze są jak zegarmistrze genewscy, którzy kółka kupują w jednej fabryce, sprężyny w drugiej, czasem cały werk osobno, kopertę oddzielnie, cyferblat sprowadzają, a sami składają tylko części gotowe. Ztąd żeby pisać i być pisarzem francuzkim, rozumie się pospolitym, nie wiele potrzeba, złoży się zawsze z tych sztuczek jakiś komunał nie bardzo bezsensowny, a ja się tylko temu dziwuję, jak dla istotnie oryginalnych i myślących pisarzów we Francji musi to być wielki kłopot, żeby się z więzów pospolitości wyłamać. W nie jednym z nich widzę lub zdaje mi się, że dostrzegam to pragnienie i usiłowanie, nie mało kosztujące pracy, a często bezskuteczne.
Mój hrabia ze swemi poezjami, które były najczystszą pisane francuzczyzną, nie zadawał sobie tego kłopotu wcale: brał, przypominał, sztukował, porównywał to potem do i mych i był najpewniejszym że stoi na wyżynach Victora Hugo, A. Musset i Lamartin’a. Brakło mu tylko tego, żeby się pokazać w Paryżu, naturalizować i zasiąść w cenaklu czterdziestu nieśmiertelnych. Oprócz lekkich poezyj, pracował od lat dwudziestu pięciu nad wielkim poematem romantycznym, Ostatni trubadur. Zresztą jako człowiek, hrabia Ix. był najpoczciwszym, żonie ulegał jak dziecię posłuszne, sąsiadem był uprzejmym i do usług gotowym, chrześcjaninem gorliwym, i co w nim niedoskonałości znalazłeś, potrzeba było przypisać je światu, zakuciu się w jego przyzwoitości, nawyknienia i formuły.
Niech mi tu wolno będzie, przyjaciele moi, choć oklepaną może powtórzyć raz jeszcze prawdę, że to co się zowie światem i formy świata, wiele w istocie czynią złego, gdy kto im służy niewolniczo. Są ludzie co dla świata wstydzą się praktyki cnoty i praktyk religijnych, co dla mniemanej przyzwoitości nie spełniają obowiązków, co się gorszą dobrowolnie, aby zejść do poziomu pospolitych ludzi i zrównać się z niemi, nie mając odwagi do wystąpienia przeciw światu i wymaganiom jego.
Jeśli co do nawrócenia pogan dzisiejszych staje na przeszkodzie, to ta fałszywa cywilizacja formy, która szkodliwszą jest niżeli się zdaje. Ani pokazać boleści, ani objawić oburzenia, ani skarcić występku nie dozwala świat i przyzwoitość... ani się odróżnić od innych, choćby poczciwie, nie wolno, tłum ciągnie, idzie się baranim sposobem za tłumem. Ludzie najpoczciwsi a słabego charakteru, gdy raz zagrzęzną, czują dobrze iż wpadli na drogę fałszywą, a zejść z niej nie mają siły, walczą z sobą i nie mogą się podnieść nad te fale, nad którą głowy podźwignąć nie wolno.
Fałszywy wstyd opanowuje ich w chwili najpoczciwszych postanowień, — tego powiedzieć się nie godzi, tamtego wyznać nie wypada, to nie uchodzi w salonie, to cię poda za źle wychowanego człowieka, i tak przez owe formy żelazne, odejmujące wszelką samoistność, wpadamy w optymizm a raczej zobojętniałość na wszystko. Poczynamy od tolerancji wszystkiego w drugich, a kończym na zgubnem pobłażaniu samym sobie. Kochać potrzeba bliźniego, ale mu pobłażać się nie godzi, tem mniej sobie. Miłość powinna dać siłę ratowania brata! gdybyśmy widzieli kogoś trującego się, czyżbyśmy mu nie wyrwali z rąk naczynia, i nie rozbili je, choćby to mogło być niegrzecznem?...
Dom Ixów cały stał na formach, był on jednym z najpospoliciej u nas trafiających się, poczciwy, przyzwoity, a pełen nielogiczności. Wszyscy w nim byli gorliwi katolicy, ale spełniając co nakazywał kościół do drobnostek, nie troszczyli się o wyższe prawdy religijne i wprowadzenie ich w czyn, o zaświadczenie wiary życiem. Było trochę arystokracji, było dużo francuzkiej galanterji, ale wiele i dobrego, bo religja ma to do siebie, że ci nawet co jej powierzchownie tylko się trzymają i spełniają bodaj formy same, już są niemi nawet pociągnieni mimowolnie ku dobremu.
Dom składał się z samego hrabiego, poety i francuza, z hrabinej, niegdyś cudnie pięknej a teraz jeszcze bardzo widoczne ślady tej piękności zachowującej starannie, kobiety dobrej ale słabej, lekkiej, zalotnej, pragnącej hołdów, uwielbień, czcicieli i przypomnień młodości choć miała więcej lat czterdziestu; — z córki Eweliny, osiemnastoletniej, wychowanej do świata i wedle świata panienki, i towarzyszki jej, ubogiej dziewczyny, wziętej ze szlacheckiego dworku dla zabawy pańskiego dziecięcia.
Oprócz tego były dwie guwernantki, francuzka uczona, której hrabia swe wiersze czytywał i muzyczka niemka, blondynka dość ładna, uczennica konserwatorjum, żyjąca tylko muzyką. Dalej jeszcze znalazłem rezydenta, dalekiego kuzyna, coś nakształt marszałka dworu, młodego i ładnego mężczyznę, który używał opinii faworyta samej pani, kapelana, zacnego człowieka mającego tę wadę, że nad wszystko polowanie lubił, — i zawsze liczne bardzo towarzystwo zwabione wdziękami panny Eweliny, stosunkami państwa i stopą domu pańską, stołem, kuchnią, muzyką.
Ujrzałem się nagle w cale nowym świecie, czując że i w nim dosyć mi będzie ciężko, jeśli zechcę wedle sumienia iść prawdą i prawdę mówić szczerą.
Przyjęto mnie z tem zresztą bardzo słusznem niedowierzaniem i obawą, z jaką ostrożni oglądają każdego, mając go przypuścić do swojego rodzinnego koła, towarzystwa i życia powszedniego. Świat aż nadto usprawiedliwia tę nieufność, a znajomość serca ludzkiego i własnej słabości, powinna nas w wyborze towarzyszów i przyjaciół czynić oględnymi. Nie obraziłem się tem bynajmniej, że mnie oglądano z trochę dziwną ciekawością, którą łagodziły grzeczne formy. Halm wprawdzie, którego tam ceniono, a szczególniej lubiła sama pani, bo miał u niej stare zasługi, ręczył im za mnie, ale nie mniej poznać i wypróbować musieli sami.
Proszono pod pozorem jakiejś słabości, ażebym został na cały tydzień, a ja postanowiwszy prawie poddać się losowi nie robiłem trudności. Choć form im zwyczajnych nie znałem i to mnie śmielszym w ich oczach czynić musiało, wprędce schwyciłem główne prawidła życia, do których sumienie pozwalało się zastosować, aby im sobą nie psuć zgody i harmonii życia. Nie mogę powiedzieć, bym na wstępie znalazł tu nieprzyjaźne uczucie, pani tylko zawsze okazywała się zimną dla mnie ale pełną uprzejmości, reszta domu życzliwą. Największą dla mnie trudnością było, żem języka francuzkiego nie znał tak dobrze, aby nim mówić z łatwością, bo tu oprócz sług, wszyscy mówili po francuzku. Ale jako lekarz i figura podrzędna, mogłem się nie mieszać do rozmowy; mnie to jednak i ich zarówno jakoś kłopotało.
Z razu wystawiony na rodzaj badania, uczułem boleśniej położenie moje, ale po dwóch dniach poddałem się tej torturze z uśmiechem. Nie było w śledztwie nieżyczliwości, hrabia instynktowo mnie polubił, hrabina mogła znosić, choć potrzebowała charakteru więcej nad mój do pochlebstwa skłonnego, jam się jej wydał zimny. Szczęściem, oddała mi z innych względów sprawiedliwość, bobym się mimo pana domu nie utrzymał, gdyby ona zaprotestowała. Francuzka, wielka ulubienica pani, może dla tego nie zupełnie niechetnem rzuciła na mnie okiem, że upatrywała w przybyszu łatwą dla dowcipu igraszkę, a że często chorowywała, łatwego i powolnego lekarza. Słowem, przyjęto mnie po tygodniu próby za domownika i jam się tu znalazł lepiej i wygodniej. Atmosfera tutejsza w inny może sposób nie zdrowa, przyjemniejszą jednak była do oddychania niż miasteczkowa... Zepsucie tu nie było ani tak bezwstydne, ani tak głęboko zakorzenione.
Zrazu postawiono mnie w pałacu, ale hrabia kazał wyporządzić apartament w oficynie aż nadto dla mnie wygodny i obszerny. Zyskując wiele pod innemi względami, straciłem tu wszakże jeden z darów, których się człowiekowi wyrzec najtrudniej — swobodę ruchu i godzin. Nie byłem panem ani czasu, ani siebie, zmuszony zastosowywać się do wszystkich, wszystkim ulegać. W chwili najupodobańszej pracy wywoływano mnie dla obejrzenia palca hrabinej zakłutego od szpilki, dla kaszlu francuzki, która nie mogła się zdecydować czy Pate de Regnault, czy Ipecacuanba Losenges nań użyć. — Kapelan ciągnął mnie na polowanie, niemka potrzebowała niekiedy słuchacza, gdy się z grą popisywała, hrabia na nowy wiersz, jeśli go nie przyniósł do oficyn, to do siebie powoływał — słowem, nie miałem pokoju.
Do osób, o których tu wspomniałem, dodać jeszcze muszę pannę Ewelinę, z której uczyniono dobrowolnie istotę nic nie znaczącą, płochą i niepojmującą wcale ważnych zadań życia. Matka, która władała interesami, gospodarstwem, domem i miała swoje zajęcia, raz lub dwa tylko widywała ją w dnie i zdala na Madame Voyou i Fräulein Drescher, które się wyłącznie jej wykształceniu poświeciły.
Przy niej, jakem już mówił, była towarzyszką rówieśnica, imię jej było Lucja.
Serapion westchnął, spuścił oczy i zatrzymał się chwilę.
— Toć już widoczna, rzekł szydersko Longin, żeś się Wasza Świątobliwość musiał w niej zakochać... oszczędzam twej skromności to wyznanie...
— Człowiecze! rzekł poważnie a łagodnie kapłan, spojrzyj na suknie moją i wstrzymaj się od szyderstwa... Nic nie było w tem uczuciu poczciwem, czego bym się dziś mógł powstydzić, i wyznanie to kosztować mnie nie będzie.
Lucja jak ja, była dzieckiem ubogich rodziców, ale poczciwego dworku naszego co stare przechował cnoty. Wychowano ją w domu pobożnie i święcie i był to anioł dobroci, jak anioł wdzięku i prostoty, w tym domu, przyjaźnym zresztą, przebywający ciężki czyściec próby. Uczyniono jej pozorną łaskę dozwalając korzystać z nauk obok hrabianki, ale dziecię strzechy słomianej opłacało się tysiącem upokorzeń.
Naprzód całe to życie, w które weszła Lucja było dla niej niezrozumiałem, bo wychowana po chrześcjańsku inaczej pojmowała cel jego, potem przypuszczona do tej świątyni musiała stać zdala jak neofita, a wszystko co w niej dobrego było, przeciwko niej świadczyło i kryć się musiała z całą dusza, aby nie zasłużyć na pośmiech otaczających. Bóg jej dał ku temu anielską cierpliwość i pokorę; nowicjat życia odbywała cicho, nie skarżąc się, uśmiechnięta choć nieustannie upokarzana i drażniona. W innej byłoby to obudziło uczucie nienawiści, zemsty, pragnienie usamowolnienia, bo nic tak nie jątrzy charakteru jak położenie podobne, niby równe, w rzeczy niższe i narażające na nieustanne drobne ukłucia. Lucja była stokroć szczęśliwszą w domu, ale rodzice chcieli dla niej tego świetnego wychowania, wysoce cenili sobie umieszczenie przy hrabiance, nie było sposobu wyłamać się z tego.
Pani Voyou głośno i cicho lubiła porównywać swe dwie wychowanice, zawsze nalegając na rodowe przymioty i dystynkcją Eweliny, na jej zdolności i talenta; Fräulein Drescher nieco była przyjaźniejsza Lucji, ale różnice wieku i położenia nie dopuszczały między niemi poufałej przyjaźni. Dwór naturalnie padał na twarz przed hrabianką, a Lucja była cieniem, który tę światłość podnosił — byłoby to dla niej najmilszem, gdyby gwałtem nie wyrywano jej z kątka, w którem zostać pragnęła.
Moje położenie i charakter naturalnym mnie jej czyniły sprzymierzeńcem, chociaż nie rychło ośmieliłem się ku niej oczy obrócić.
Przybysz w tym domu, zrazu wystawiony byłem na tysiączne próby, z których wyszedłem zwycięzko, z wyższego stanowiska poglądając na ten świat niż ci co go zamieszkiwali.
Nie było w moim charakterze ani kłamać, ani pochlebiać, alem też nie był skwaszonym opozycjonistą, co wszystko karci i złem widzi. Gdy mnie pytano mówiłem prawdę, gdy nie badano milczałem, jeślim nie był przyjemnym, byłem przynajmniej nie zawadny.
Położenie lekarza jest takie, że go wszyscy niemal potrzebują, wiec choć grzeczni dlań być muszą — znalazłem też wszystkich dla siebie dosyć dobrze usposobionych. Od zbytniej niewoli dworskiej i salonowej uwalniały mnie obowiązki, bo wielki klucz, w którym hrabina pozakładała lazarety i trzymała cyrulików dla włościan, nieustannie objeżdżać musiałem.
Dopełniałem tego chętnie i z największą gorliwością. Pierwszy to raz zbliżałem się do ludu naszego, który wielce się różni od mieszczan lepiej mi znajomych, — zajęło mnie tu wszystko, opuszczenie jego, niedola, ciemnota i wrodzone przymioty wielkie, które uznać musi każdy, co wieśniaka bliżej poznaje. Nie występkom jego i wadom, ale cnocie i zasługom dziwić się tu potrzeba. Lud wschodzi jak trawa, jak trawa rośnie i jako trawa jest zdeptany; jeśli tam kwiat jaki wykwita to cudem. Bóg mu dał więcej niż ludzie.
Objeżdżając chaty, wchodząc do nich, poznając się z włościanami, prawdziwą w tem apostolstwie znalazłem przyjemność, ale zarazem przeraziłem się stanem ciemnoty w jakim go ujrzałem. Rozum, którego nikt nie kształci i nie prostuje, serce którego nic nie zmiękcza, instynkta, które przeważnie samo sobą kierują, namiętności, których nic nie przeciwważa... a wiara czystą forma tylko... oto stan ludu naszego. Pomimo tych przeszkód lud ten, w gruncie, jeśli go do rozpaczy nie przywodzą, łagodny, łatwy ku dobremu, szlachetny, na poświęcenia gotowy — ale położeniom pognębiony, pozbawiony pierwszych zdrowych pojęć, które mu są najpotrzebniejsze, cóż dziwnego, że się czasom obłąka?
Jedno tu tylko na przykład przywiodę, pojęcie własności. Złodziejstwa są bardzo często, dla czego? bo chłopek zupełnie o wyłącznej własności żadnego pojęcia nie ma. On sam nie posiada siebie. — Ja pański, powiada, pan Cesarski, a wszystko Boże! wszystko więc wspólne... Własność uważa jako Proudhon za nadużycie tylko i przesąd... Jest w tem komunizm starej gminy słowiańskiej, jest tradycja i skutek położenia długo niewolniczego. Nie waha się wiec chłopek wziąć cudze, bo mu się zdaje, że cudzem jest chwilowo, konwencjonalnie, a choć mu tego nie wydzielono, ono równie do niego jak do wszystkich należy. Możeż być inaczej, kiedy nie ma własności on sam, i parą wołów roboczych i ziarnem zapracowanem rozporządzać nie może, uti et abuti...
Przywiodłem jedno tylko pojęcie, którego mu braknie, ale ileż innych fałszywych! a któż myślał kiedy o ich sprostowaniu?
W pałacu zamierzano niektóre ulepszenia bytu włościan naśladując w tem popęd ogólny, ale gorąco nie zajmowano się niemi. Hrabina wszakże wdzięczną mi była za urządzenie lazaretów i pilność moją, choć nie byłaby darowała pewnie, gdybym śmiertelnie chorego chłopka nie porzucił dla jej zadraśnionego paluszka, paluszek hrabiny, w jej przekonaniu, wart był nieskończenie więcej niż nie jedno życie wieśniaka.
Wiedliśmy w Waliborowie żywot znośny, a dla innych może nawet wesoły, gości bywało dosyć, bo sąsiedztwo bardzo ten dom lubiło, a trzeba oddać sprawiedliwość hrabiemu, że był niesłychanie dla wszystkich uprzejmy i grzeczny. Było w tem coś i polskiej starej gościnności i francuzkich form wyszukanych, ale razem wzięte czyniło go to jednym z najprzyjemniejszych gospodarzów domu. Do nikogo jednak mocniej nie przystało serce moje, nawet do kapelana, który był poczciwy, ale opanowany namiętnostką dziecinną, tak że nie marzył jeno o myślistwie, i mszę świętą odprawiwszy wyciągał w pole, a nie wracał aż późną nocą. Marszałek dworu był ze mną zdaleka, bo się miał jako krewny państwa za człowieka innego świata, ja zaś nie tając się z mojem pochodzeniem otwarcie o niem mówiłem.
Lucja ze wszystkich była dla mnie istotą najsympatyczniejszą; powziąłem ku niej, nie miłość, bo tego uczucia nazwać mi trudno wyrazem tak wytartym, pospolicie oznaczającym szał chwilowy, — ale raczej przywiązanie braterskie i cześć poczciwą. Nasze dusze rozumiały się, charaktery przystawały, położenie nas zbliżało i nic w tem nie było zadziwiającego dla nikogo. Sądzę nawet, że się domyślano wprzódy koniecznego przywiązania mego do niej, niżeli ja sam je poznałem, a raczej po świecku obrachowano, że młody w kimś, a najprędzej w pięknej Lucji zakochać się muszę.
Nie było to jednak zakochanie... jam go w życiu nie znał, kochałem w niej istotę wybraną, biedną a poczciwą, silną i niezepsutą, pełną godności i wdzięku. Ona mi tu ze wszystkich wydawała się najidealniejszą, choć piękności i dziewiczego uroku pewnie więcej było w Ewelinie — istocie powietrznej, uśmiechniętej łzawo, powabnej, trochę zalotnej i jak matka już potrzebującej do życia atmosfery kadzideł i pokłonów. Prócz matki, która ją po swojemu na zimno kochała, Ewelina była od wszystkich wielbioną w całym dworze i nieco przez to zepsutem dziecięciem. Stłumiono w niej umyślnie świętą pokorę, podniecono próżność, wmówiono że jest wybraną istotą — przepowiadano losy świetne, niemal koronę.
Pani Voyou była w tem niewyczerpaną; ojciec na klęczkach był przed nią — matka kochała w niej swą młodość, jakże nie mieli trochę ją popsuć i nauczyć egoizmu? Straszno było patrzeć na to rozkołysane szczęściem dziecię i pomyśleć, że los tak często urągający się przepowiedniom, mógł ją dotknąć i wystawić na próby, na nieszczęścia, przeciw którym wcale nie była przygotowaną. Nędza, upokorzenie, cierpienie, gdyby ich Bóg dobrotliwy nie oszczędził temu słabemu dziecięciu, byłyby je zabiły lub zawiodły nie wiem w jakie przepaście... pochlebstwo mogło ją obłąkać, lada przeciwność złamać; — nie miała pojęcia życia, nie była wcale przygotowaną do walki; każde jej zachcenie było rozkazem, którego słuchali wszyscy, każdy uśmiech tryumfem, każdy smutek klęską publiczną...
Kochała ona Lucję, ale tak jak pieszczochy kochają, każąc sobie za miłość odsługiwać, nosząc się z nią jako z rzeczą wielką, chwaląc nią, czyniąc z niej aureolę; nie była to przyjaźń cicha i głęboka, ale rzecz na pokaz stworzona, a między czterema ściany słabnąca... trochę serca a wiele komedji.
Wyzwolony od Eframowicza, wdzięczen byłem Halmowi, że mnie tu umieścił — jakkolwiek nigdzie między ludźmi zupełnie dobrze być nie może, spokojniej mi tu było przynajmniej, a uniknąłem zetknięcia z tym światem urzędniczym, którego już miałem zanadto. Czasem jeździłem tylko do miasteczka, aby starego doktora pozdrowić, poradzić się z nim, i dzień jaki w towarzystwie jego przepędzić.
— Słuchaj no, rzekł mi raz, gdym do niego przybył — tu już zaczynają mówić, że ty się chcesz żenić z Lucją, czy to prawda?
— Ja żenić się! — zawołałem z uśmiechem — ja, co nie mam jeszcze ani grosza na jutro, ani dachu własnego, com nigdy na żadną kobietę z tą myślą nie spojrzał i o małżeństwie ani mi się śniło? Któż to mógł przydumać?
Halm ruszył ramionami.
— Chleba kawałek zawsze mieć będziesz, jesteś na drodze do zarobienia go, nie zabraknie ci jeśli zechcesz... o to nie masz się co troszczyć. Ale małżeństwo to zadanie trudne dla sumiennego człowieka, rozmyśl się wprzód dobrze.
— Ale ja ani mogę, ani chcę o tem myśleć! — rzekłem.
— Tak? — spytał stary niedowierzająco.
— Najpewniej.
Na temeśmy się rozeszli, ale wróciwszy, skutkiem może podrzuconej mi myśli, uważniej począłem spoglądać na Lucją. Nigdym dotąd nie zbliżał się do niej, nie przemówił prawie, obawiając się tego dla niej i dla siebie; — nie przybliżyłem się i później, ale z mojego kątka w salonie miło mi było na nią patrzeć i cieszyć się tą istotą Bożą, wśród czysto ziemskich stworzeń promieniejącą blaskiem skromności i prostoty.
Lucja cichą była, bojaźliwą, pobożną niezmiernie, za dawnych czasów byłaby sobie pewnie obrała klasztor i w nim Boga chwaliła, — wiek tylko ostygłej tej myśli nie przypuszczał, i nie dozwolił ani osnuć ani spełnić pragnienia. Wśród dworu dosyć płochego ona jedna czystemi oczy nic nie widziała, co się w koło niej działo, nic złego pojąć nie mogła, i uśmiechała się niewinnością duszy niepokalanej. Pół dnia najczęściej spędzała w kaplicy na modlitwie, resztę przy pracy lub na posłudze Eweliny, inaczej bowiem tego jak usługą nazwać niepodobna.
Trzy lata upłynęły mi jako jeden dzień w tym domu, z którym ja i on ze mną połączył się węzłami jakiegoś nałogowego przywiązania; nie pokochano mnie może, ale mnie znoszono i lubiono nawet, hrabina nic mi do zarzucenia nie miała, zadając jedynie żem był zimny, bom przed nią jak inni nie padał na twarz. Tu poznałem lepiej to co się nazywa światem i co dziś przedstawia stary ów polski świat szlachecki. Ścisnęło mi się serce na widok ludzi w głębi poczciwych i dobrych, ale dziwnie lekkich i nieumiejących ani myśleć, ani pracować dla przyszłości. Wszyscy chętnie narzekali — nikt nic nie czynił, umieli boleć a nie myśleli nawet o ratunku na swą chorobę, durzyli się zabawą i każdy zdawał się tylko troszczyć o to, by sam do końca jakkolwiek życie dopędził. Wielkie obowiązki i cnoty, do których my więcej od innych jesteśmy przymuszeni położeniem naszem, wszystkim zdawały się konieczne dla drugich, niepotrzebne dla siebie. Czasem w salonie dotknięto tego przedmiotu, wyzwano i mnie, a chociaż jak mogłem najłagodniej wypowiadałem myśl moją, jeszczem się im za surowym wydawał. Lucja naówczas patrzała na mnie tak, żem w jej duszy czytał, iż się ze mną zgadzała.
Nie będę wam opisywał tych lat kilku życia jednostajnego... przychodzę do tej boleści, która mnie na wieki w czarną suknię oblokła, do przełomu w życiu mojem, którym podobało się Bogu dotknąć mnie, aby od świata oderwać.
Byłem w Waliborowie, gdy cholera wybuchnęła naprzód w okolicy, później w samem miasteczku. Strach powstał nadzwyczajny, a sama hrabina posuwała go do śmieszności prawie. Pałac opasany został kwarantanną, a ja com był zmuszony codziennie jeździć do chorych, musiałem się poddać oczyszczaniu najdziwaczniejszemu, i ledwiem miał pozwolenie z daleka od pani znajdować się w salonie.
Pozwożono zewsząd lekarstwa, antidota, zapachy i w najokropniejszej trwodze hrabina, pani Voyou, która to uczucie podzielała, cały dwór, oczekiwali końca tej klęski srożącej się coraz gwałtowniej. Choroba wybuchła naprzód z wielką siłą po wioskach, potem w samej mieścinie położonej nad stawem i zasianej żydowstwem. Dnia ani nocy nie miałem wolnej, ale, dosyć szczęśliwie udawało mi się przychodzić w pomoc chorym środkami najprostszemi, byle prędko. Wyrobiłem sobie to przekonanie, że, tu nie chodzi o specyfik żaden, którego zresztą nie ma, ale o zyskanie czasu, po którego upływie nic nie jest w stanie dezorganizacji zapobiedz.
Godzina takiej kary Bożej dla człowieka, co jest do śmierci przygotowany, przytomny i patrzeć może na nią okiem postrzegacza, stanowi obraz wielki i majestatyczny.
Dotknięci plagą wszyscy są lepsi, pokora wstępuje w serca, uczucie nicości przenika człowieka, dusza jego podnosi się, świat maleje. Wiem to, że nigdy ludzie moralnie piękniej mi się nie wydali, jak wśród tej klęski, która ich podnosiła nad ziemską pospolitą, troskę: kościoły były pełne, miłosierdzie czynne, rozpacz nawet cicha, a choć egoizm i tu szpecił widok, było i poświęceń wiele, które zań płaciły sowicie. U ludu fatalizm przemagał wszędzie i przekonać się było łatwo, jak on dotąd mało w gruncie chrześcjański.
Moje obowiązki nie dawały mi spocząć, jako lekarz winienem był nie schodzić z placu do ostatka.
Choroba ekonomowej w drugiej wsi za stawem wypędziła mnie nocą dla ratunku, od godziny krzątaliśmy się przy niej bezskutecznie, gdy kozak dworski przyleciał zdyszany dając mi wiedzieć, że ktoś we dworze zachorował, a hrabina rozkazywała, mi natychmiast powracać.
Znając jej bojaźliwość, łatwom pojął jaki ją przestrach paniczny ogarnąć musiał, zostawiłem więc cyrulikowi przepisy, a sam pośpieszyłem nazad do pałacu. Zastałem tu niewyrażony popłoch, wszystko co żyło na nogach, hrabinę w kaplicy, kwarantannę, drugą na dziedzińcu oddzielającą część budowli, pokoje oświecone i trzech ludzi na koniach po innych lekarzy.
Zasłabła była pani Voyou, około której dotąd niemka tylko chodziła i służąca, gdyż hrabina sama i jej córka cofnęły się z Lucją do przeciwległego skrzydła pałacowego.
Gdym nadjechał symptomata cholery były już rozwinięte a środki użyte nie pomagały — przyczyną choroby był ogórek, który francuzka uparła się zjeść przy obiedzie.
Zdawało mi się, żem tu przy chorej powinien był znaleźć Lucją i byłaby przy niej, gdyby nie zakaz hrabinej, która natychmiast ze swoim dworem oddzieliła się całkowicie.
Około północy, gdy nic nie pomagało, a rozstawione po korytarzach posły dały o tem znać samej pani, na usilne prośby i zaklęcia Lucji dozwolono jej przybyć nam w pomoc do chorej. Była to prawdziwa siostra miłosierdzia i dopókim ją tylko milczącą i cichą widywał z dala w salonie nie mogłem jej ocenić — tu dopiero czynną zajaśniała mi w całym blasku. Ani obawy żadnej, ani ostrożności, ani myśli o sobie, żadnego zwrotu ku niebezpieczeństwu, żadnej idei o zachowaniu swej godności — była sługą, pomocnicą, stróżem, a pojmowała każde wejrzenie i skinienie. Szczęściem dla nas przybyła, gdyż bez niej, mimo całych starań moich, ja sam z cyrulikiem, gdy cały dwór żeński hrabinej uciekł z placu nie byłbym nic dokazał. Po jej przyjściu przy ciągłem rozgrzewaniu boleści się uśmierzyły, ciało poczęło ocieplać i francuzka mogła usnąć, co było najlepszym znakiem, że się natura obroniła napaści. Nad rankiem padłem sam znużony w fotel przy łóżku i sen mną owładnął... ona czuwała za wszystkich.
Przebudziłem się gdy świtało i ujrzałem panią Voyou z twarzą rozognioną już, rumianą, ale obok w krześle Lucja siedziała jak trup blada i widocznie cierpiąca... zielona ta białość zwiastowała chorobę, ale wierna stróżnica chorej, taiła boleść swoją i przemagała ją siłą ducha, nie chcąc nikogo trwożyć, ani mnie przebudzić.
Dla mnie nie było już wątpliwości! — pobiegłem ku niej jak oszalały i zmusiłem ją, udając źle spokojność, do położenia się w łóżko, czyniąc co tylko było można, aby zapobiedz rozwinięciu choroby.
Na rękach już musieliśmy, osłabłą nagle, zanieść do jej pokoiku. Po symptomatach wzmagających się gwałtownie poznałem grożące niebezpieczeństwo; twarz odmieniła się straszliwie i boleści musiały być okropne, ale chora nie wydała krzyku, nie zawołała ratunku, — dusza jej nawet w ostatecznem tem cierpieniu była panią, modliła się szybko, żywo i przygotowywała na śmierć.
W tejże chwili rozesłałem po lekarzy, napisałem do Halma i do dwóch innych nie ufając sobie, bo mi się zawracało w głowie; co tylko miałem w sobie energii, umiejętności, siły, wszystko obróciłem na jej ocalenie. Ale Bóg wcześnie naznaczył ją piętnem wybranych swoich i chciał jej dać śmierć męczeńską jako nagrodę za życie poświęceń. Przy jej łożu doświadczyłem co to jest bezsilność ludzka, czem umiejętność nasza, co może nauka i jakim my prochem jesteśmy. Jak szalony rzucałem się do wszystkiego co tylko na myśl mi przyszło, nie straciłem chwili, sekundy, wymodliłem pomoc kilku sług do niej przywiązanych, ale choroba naigrawała się z nauki, pracy, starań, nawet z modlitwy.
Jedno tylko przedłużenie jej męczarni dawało promyk jakiś nadziei, ale nazajutrz powtórzył się atak i z niego rozwinął tyfus.
Zdawało mi się, że jakkolwiek straszliwą jest ta choroba, zwłaszcza gdy po wycieńczeniu cholerą przychodzi — nie jest jednak nie do wyleczenia, byłem na drodze znajomszej, sądziłem, że coś poradzić potrafię, powitałem ją jak zbawcę. Kilka dni spędziłem nieprzytomny u jej łoża między przerażeniem i nadzieją — i doczekałem tylko końca wszelkiej nadziei i pierwszej w życiu rozpaczy.
Na łożu boleści dopiero poznajesz człowieka, tu on odkrywa co ma głąb jego duszy, wiarę lub zwątpienie, tchórzliwe przywiązanie do życia, bojaźń dziecinną i wszystko złe, które taił. Ta istota dotrwała, nawet nieprzytomna, jaką była w krótkim swem życiu, z rezygnacją anielską, z pobożnością, cierpliwością i słodyczą. Ani słowem jednem nie zaprzeczyła sobie: umarła jak żyła, czystą i wielką, pojednaną z Bogiem, z uśmiechem mimo męczarni. Na chwilę przed skonaniem powróciła jej przytomność, trochę siły, mowa, ale już czuła śmierć nadchodzącą, obróciła się ku mnie i chciała mi podziękować za starania, jakieśmy około niej mieli, zdjęła mały pierścionek z turkusem z wyschłej rączki i oddała mi go z anielskim uśmiechem.
— Miałam go od ojca, rzekła, jeśli się nie obawiasz przyjm na pamiątkę odemnie ty coś mi rodziców zastąpił... niechaj ci siostrę przypomni, która się modlić będzie za ciebie. Mnie nie potrzebne było życie, ja wolę umierać...
I martwą już prawie ręką schwyciwszy dłoń moją, ze łzami w oczach modląc się skonała.
Nie wiem co się ze mną potem stało, bom nie rychło oprzytomniał, znalazłem się w swoim pokoju na łóżku sam jeden, z uczuciem jakby się życie moje skończyło i świat zamknął na zawsze... Od pierwszej chwili powrotu do siebie powiedziałem sobie że lekarzem nie będę, że nauka jest czczą, a przyszłość nic mi na ziemi dać nie może.
Ktoś tam zachorzał we dworze i przybiegli do mnie, alem rozdarł mój patent lekarza i odpowiedziałem im, że nie jestem nim więcej, porwałem kij i wyszedłem piechotą nie wiedząc gdzie mnie oczy poniosą. Sam nie wiem jak się znalazłem w kościele o mil kilka od tego miejsca i tu u ołtarza wyrzekłem ślub wiekuisty przywdziania sukni sług Bożych.
Umysł mój i serce potrzebowały się poddać pod rząd cudzy, bo sobie panować nie mogły, bezsilny, musiałem wyrzec się woli i kierunku, i to dla mnie było zbawiennem.
Oto smutna historja — dodał Serapion, kończąc — mojego życia i odmiany stanu, a dziś, gdy na los mój pierwszy spoglądam, gdy porównywam dwie początkowe drogi moje i ostatnią, dziękuję Bogu, że mnie poprowadził przez cierpienie ku sobie. Przebyłem walkę, przeżyłem nadzieję, największą boleść, jaką może doznać serce i przed sobą mam już tylko jedną przyszłość sługi Bożego, który nie mając własnej woli, spełnia tylko rozkazy pana. Twarz moja pogodna, serce spokojne, nic nie pragnę tylko pozostać w tym stanie ducha w jakimi jestem. Nie obawiam się niczego prócz braku siły na spełnienie obowiązku.
Uśmiechniecie się może, że rozpacz taka poprowadziła mnie na drogę, którą bym był powinien obrać inaczej, ale któż zbada wolę Bożą dla czego tak, a nie inaczej to czyni co czyni z ludźmi? dla czego jednych drzwiami, drugich wyłomem wprowadza do świątyni i pełzać im każe ku światłości?
Dzisiaj jestem proboszczem małej parafii w głębinie lasów i puszcz położonej, a składającej się z ubogiej szlachty i ludu; dawne moje powołanie lekarza jest mi tu pomocą wielką, bo doktora nie mamy, a ja zastępuję lekarza duszy i ciała... Prace mam niezmierną i za nią dziękuje Bogu, bo ona mnie trzyma dniem i nocą na czuwaniu.. W tej chwili nawet, gdy przypuszczę, że mnie tam może mój ludek potrzebuje, on co nie ma nikogo — wyrzucam sobie, żem tu przyszedł związany słowem danem w młodości, tylko dla własnej przyjemności mojej.
Wszyscy umilkli, nawet Longin przestał się uśmiechać szydersko, i gdy Serapion skończył, była długa chwila milczenia, świadcząca, że proste jego opowiadanie na wszystkich zrobiło wrażenie głębokie. Cyryll wstał i uścisnął go cicho, a łza prędko otarta, potoczyła mu się z oczów.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.