Metamorfozy (Kraszewski, 1874)/Część pierwsza/V
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Metamorfozy |
Podtytuł | Obrazki |
Wydawca | Gubrynowicz i Schmidt; Michał Glücksberg |
Data wyd. | 1874 |
Druk | Kornel Piller |
Miejsce wyd. | Lwów; Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Tak poszedł Serapion na wpół pieszo, pół na wózkach chłopskich odprawiając długą do Wilna drogę, a idąc nie marzył nawet. Twarda wola nie dozwalała mu śnić zbytecznie, aby w rozczarowaniu sił nie stracił i trzymał się na wodzach.
Dnia jednego ujrzał przed sobą w dolinie miasto, którego wieże błyszczące wznosiły się w górę modlitwą kamienną za ludzi, którzy u stóp ich pełzali, — serce mu bić zaczęło, stanął, odgadywać chciał co go tu czeka i wstrzymał się na brzegu dumania.
W pierwszych wrotach spotkała go twarz Matki Bozkiej, kląkł modlić się, i przyszły mu na pamięć wyrazy Ewangeliczki:
— Czemuście bojaźliwi? małowierni? (Math. VIII.)
— Nie troszczcie się tedy o jutrze, albowiem dzień jutrzejszy sam o się troskać się będzie, dosyć ci ma dzień na swej nędzy. (Math. VI.)
A gdy wstał uczuł na szyi uścisk dwojga rąk młodych i wykrzyk piersi serdecznej, a podniósłszy wilgotne oczy poznał towarzysza ławy szkolnej Albina, który stał przed nim rozpromieniony zapałem, uśmiechnięty, szczęśliwy.
— A! to ty Serapionie?
— To ty Albinie...
— Jakżeś tu przyszedł?
— Bóg mnie przyprowadził.
— I cóż myślisz dalej?
— Sam nie wiem.
— Chodź-że ze mną, jeśli nie masz iść dokąd. Myślałem o tobie... nie zginiesz i tu... jest nas kilku twoich kolegów... pójdziemy razem podpierając się wzajemnie.
Uśmiechnął się Serapion na te słowa, bo dusza jego nie znała strachu, i poszedł za przewodnikiem... A po drodze z ust Albina lał się potok wyrazów, których on słuchał z obawą, aby się nie upić niemi; tyle w nich było szału, tyle młodości i szczęścia. Jemu ani oszaleć, ani upojeniu uledz nie było wolno, musiał zimny, zamknięty w sobie przechodzić miasto gwarne, nie zdziwić się niczemu, nie dać oczarować i odurzyć: na każdą chwilę potrzebna mu była przytomność i siła nad sobą.
Cóż dopiero gdy wpadł w to grono zachwyconych, rozmarzonych, pierwszy raz wolnych chłopaków, którzy go chcieli ciągnąć za sobą na wszystkie próby, w których swą młodość kąpali. — Jemu nic skosztować nie było wolno, ani tych uciech, ani swawoli i pustoty, ani zawcześnie się napić z kielicha życia, bo mógłby upaść gdyby mu zawróciła się głowa i nogi zadrżały.
Podał im ręce ze łzą w oku, i znowu jął się cichej, surowej pracy — dla niego nie było młodości może dla tego, że całe życie młodem mu być miało. I tak szedł dalej, biedne dziecko sierota ku nieznanej przyszłości, którą musiał zdobywać powoli, mówiąc w swem sercu jedne i wciąż powtarzając słowa... — Człowiekiem być muszę!