Metamorfozy (Kraszewski, 1874)/Część pierwsza/IV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Metamorfozy |
Podtytuł | Obrazki |
Wydawca | Gubrynowicz i Schmidt; Michał Glücksberg |
Data wyd. | 1874 |
Druk | Kornel Piller |
Miejsce wyd. | Lwów; Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Panicze wyjeżdżali do szkół — bo wszędzie dla takich sierot znaleźć się muszą panicze... i nie sieroty im służą, ale oni są dla sierot stworzeni. Panicze wyrosną na wielkie kołki w płocie, które klasy społeczne rozdzielają, a sieroty... panują potem i im i społeczności...
I tu w sam czas Pan Bóg dał właśnie takich paniczów co do szkół jechać musieli wtenczas, gdy Serapion już umiał czytać i potrzebował się uczyć; a paniczom ktoś przecie bóty czyścić musiał i posługiwać, aby mieli więcej czasu nic nie robić. Jakim sposobem Serapion znalazł się na drodze jegomości, gdy jegomość rozmyślał kogo by posłać z paniczami, nie wiem, jakim sposobem zebrało się na oporządzenie sieroty — nie jestem pewny — ale nie szło tu tyle o odzienie dla odartego chłopca, jak raczej o to, by sługa paniczów o ich dostatku poświadczał i goły nie chodził.
Przyjechali do miasteczka, a jeszcze nie było mowy ani myśli nawet, żeby Serapion miał chodzić do szkół, a któżby bóty czyścił? ktoby izbę zabrukaną umiatał? ale jak po objedzie panów, słudzy i pieski i myszki żywią się okruszynami pozostałemi na podłodze, tak on izbę umiótł, gdy bóty poszuwaksował, gdy wszystkie należne odebrał szturchańce, — karmił się książkami, które tam jak trupy na pobojowisku leżały... Z razu przystępował do nich z obawą i strachem, jak dziecię do nabitej strzelby, ale powoli przemijała bojaźń, przemogła ciekawość, i zaczytywał się, choć nic jeszcze zrozumieć nie mógł.
W Ewangeliczce jeszcze wszystko było proste, jasne a wielkie... świeciła ona jak słoneczko krągłe nad światem, — książki inne wydawały mu się jak małe lampki, w których pełno szrubek i knocików, szkiełek i prętów, a blasku nie wiele. I postrzegł Serapionek, że nic nie umiał oprócz Boga chwalić... ludzie zaś wiele innych rzeczy od niego potrzebowali. Zewsząd go coś nęciło do książki, spotykał się z nią co chwila jak z nieuchronnem przeznaczeniem, i nie rzekł jej nigdy: czemuż mnie prześladujesz? — Od jednej przechodził do drugiej, do trzeciej, póki nie schwycił końca nitki co go wewnątrz tych kletek ciemnych poprowadzić miała.
Zresztą czego panicze klepiąc się uczyć nie chcieli, to on bóty im czyszcząc mimowolnie chwytał w powietrzu, a nieraz podszepnął w złym razie zakłopotanemu paniczowi, gdy do wypróbowania przyszło. Nikt tam na to nie zważał, bo chłopiec miny nie miał sprytnej, spokojny był do zbytku, dowcipu nie okazywał żadnego i ochoty do popisu nie miał wcale; — a był tam stary, stary bakałarz prosty, co paniczów pilnował, — nie wiele on umiał, ale serca miał dużo i często poczciwą łzę na oku.
Istota to była od urodzenia skazana na długie męczarnie, okryta już siwizną, nie skarżąca się nigdy, wzdychająca czasem, osierocona, samotna, chleb pożywająca w pocie czoła i utęsknieniu, — w której mieszkała litość, choć sam on nie doznał jej od nikogo. Pracą własną powolną wyszedł on z nieuka na precoptora, z popychanego posługacza na poważne krzesło mentorskie, na którem usiadł dla chleba — ale ono było rozpalonym rusztem, na którym piec się musiał. Ani żony, ani dzieci, ani brata, ani przyjaciela, — miał dwa wazoniki na oknie, stary kijek sękaty i papierową tabakierkę, którą mu ksiądz prefekt darował, rozczulony tem, że go z papierka zażywającego widywał. On paniczów przeprowadzał do szkoły, wyprowadzał na przechadzkę, udawał że im rozkazuje, a w istocie odwracał głowę, aby nie widzieć nieposłuszeństwa i bał się ich jak szarańczy. Tęskno mu tam było tak samemu słuchać z drugiej izby przekąsów i pośmiewiska, których udawał że nie rozumie. Dwa owe wazoniki, tabakierka i kij sękaty nie wystarczały jego sercu, szukał do kogo by się przywiązał, ale ilekroć czulej przemówił a łza mu w szarem oku błysła, uciekali od niego ludzie niechcąc się dzielić niedolą, której nie byli ciekawi, nad którą litować się nie mieli czasu. Tułał się biedny stary, aż myszy głodne karmiąc i ze ścianami rozmawiając czasami, tak mu życie ciągnęło się tęskno i smutnie.
Serapion i jemu z urzędu bóty czyścił, i jemu podłogę zamiatał, a nieraz zobaczył go stary jak ze szczotką stał nad otwartą książką i podsłuchał że paniczom podpowiadał.
— Toby mógł być człowiek z niego! rzekł w duchu... i przyszło mu na myśl, że onby lepiej sercu dogodził niż myszka, wazoniki i tabakierka. I dnia jednego począł mówić do niego, a dwie duszo biedne porozumiały się łatwo.
— Słuchaj no, rzekł — tybyś, nieprawdaż, chciał się uczyć zapewne? hę?
— O! i jak!
— A czytać już pewnie umiesz?
— Umiem trochę...
— I słyszę że czasem lekcje lepiej od paniczów pamiętasz?
— Samo bo w głowę idzie...
— Myślisz zapewne że ci da co nauka?
— Zrobi ze mnie człowieka...
— Nie głupio odpowiedziano, człowieka! mruknął bakałarz, choć nie wiem co to ty rozumiesz przez człowieka... zapewne lepsze odzienie, lepsze jedzenie i przejście z przedpokoju do izby — hę?
— A! panie profesorze... jabym chciał! — nie! nie o to mi chodzi, ale ludziom się na coś przydać i sobie, być czemś, oświecić się...
— Dalibóg nie głupio! mruknął wstając z krzesła nagle pedagog... ale nauka mospanieńku nie zawsze daje bóty i szczęście. Ot jak mnie widzisz mało nie od tego co ty zacząłem, a doszedłem do tego, że ze mnie drwią smarkacze dla tego, że mam nos gruby, zatabaczony i minę niepoczesną.
— Ale w duszy, profesorze, zarobiłeś na pokój!
— Hm, zkąd on to wziął?... prawda, dziecko, pokój tych co są z Bogiem... prawda. I choć mnie się nie ze wszystkiem udało, czemużbyś ty także nie miał spróbować?
Tak skutkiem protekcji poczciwego pedagoga, który z zapałem wziął się do ubogiego chłopaka, gdy ojciec paniczów przyjechał synów odwiedzić, wyjednano mu u niego pozwolenie chodzenia do szkoły, nie uwalniając wszakże od czyszczenia bótów i zamiatania podłogi.
Śmiano się z biedaka, który tak bardzo uczyć się pragnął, on sam pomagał do śmiechu, ale się uczył gorliwie i czego nie zrobił we dnie, dopracował w nocy snu sobie ujmując. Stary bakałarz żywo zająwszy się biedakiem, nieraz mu gasił kagańczyk obawiając się o życie jego i zdrowie, jak o własnego dziecięcia przyszłość.
— Co też to z niego będzie? mawiał zażywając tabaki, czy wielki człowiek? czy taka jak ja nieszczęśliwa ofiara, której gruby nos śmieszny zamknie wrota do wszystkiego ?
Serapion tymczasem, nie zrażony nawet śmiechem, począł uczęszczać do szkoły, siadł w ostatniej ławie pokorny, jakby prosił o przebaczenie, że się tam śmiał znajdować, i patrzał w oczy profesorom jak piesek zgłodniały, gdy prosi o chleba kawałek. Dla czego wszyscy powzięli ku niemu jakieś przywiązanie i litość? nie wiem, ale najsrożsi zapatrywali się nań z zajęciem, słuchali go z podziwieniem, niepokoili się o niego więcej daleko niżeli o paniczów.
Ojciec paniczów, gdy Serapion po roku wziął nagrodę, której żaden z synów jego nie dostał, rzekł pociągając kołnierzyki wyżej uszów czerwonych:
— Nie wiem po co się to uczy! Trochę to liźnie czegoś i potem na złe użyje... na co hołyszom nauka! pytam się na co im nauka? Chcieliście żebym mu pozwolił do szkół chodzić... no! pozwoliłem... ale patrzajcie że mu to na złe wyjdzie...
Tymczasem, wbrew tym proroctwom, Serapion stawał się przykładem dla szkoły i podziwieniem wszystkich gorliwością swą, pracą, skromnością i pokorą... Nie było dlań trudności, którychby nie przezwyciężył, jak nie było istoty, którejby nie ustąpił z drogi... Szedł tak coraz dalej milcząc, po cichu, wytrwale, a bakałarz zażywając tabaki powtarzał:
— Otóż zobaczymy co to będzie! otoż zobaczymy!
Czasem zacierał ręce i mokre oczy rękawem osuszał, to znów w chwilach zwątpienia wróżył same zawody i nieszczęścia.
Ojciec paniczów zawsze utrzymując, że ubogiemu nauka więcej jest szkodliwą niż potrzebną, chciał Serapiona powstrzymać i corok to mówił: Ale dosyć! na cóż mu już więcej? będzie z niego.
Ale ani go miał już prawa ani możności powrócić do bótów i szczotki, do przedpokoju i usługi. Wszyscy byli za biednym chłopcem i spiknęli się, aby go uwolniono całkowicie od zależności wszelkiej dla dalszej nauki.
Czyniąc to i uległszy powszechnym namowom, miał tę pociechę przynajmniej ojciec paniczów, że poważnie wyrzekł do chłopca na rozstaniu:
— Pamiętaj-że... iż nam winieneś pierwsze początki, i nie stań się niewdzięcznym jak wielu tobie podobnych.
Serapion rzucił mu się do nóg dziękując za to, że czyścił bóty i zamiatał podłogę, porzucił zresztą paniczów, bo sam na swój biedny kawałek chleba ucząc drugich mógł zapracować, i poszedł już dalej o swej sile.
To szczęście nie zawróciło mu głowy, nie podniosło go w pychę, zagrzało tylko i popchnęło... począł pracować nad dziećmi, a nocą zawsze nad sobą, bo uczył się nie dla tego, aby mu dano pierwszeństwo, ale dla tego, aby umiał... a grosz zdobyty w pocie czoła ciułał i skarbił na przyszłość.
W tym samym łatanym surducinie i bótach dziurawych, w których począł swe życie, kończył powoli szkoły, nie dając się zwrócić z drogi, ani upaść dumą. Była w nim wewnątrz może jako uznanie siebie, ale nie wychodziło zeń nigdy. Gdy się rozstali, czasem stary pedagog przychodził do niego jak do dziecka, bo za nim tęsknił — siadał na ubogiem łóżeczku i wypytywał troskliwie:
— Co myślisz czynić? dokąd zmierzasz?
Naówczas we dwóch roili o przyszłości, jaką to ona być mogła, a stary odchodząc powtarzał sobie po cichu:
— Ale to ciekawa rzecz, co też to z niego będzie?
Szczęściem Serapion wybiwszy się z nędzy i zależności, nie poprzestał swej Ewangeliczki, i ilekroć znużyła go praca mozolna, powracał do niej jak do orzeźwiającego źródła, z którego pierwszą zaczerpnął ochłodę.
Dziwiło go to, że starszy, dziś w wyrazach, które mu wprzódy starczyły swoją prostotą, coraz głębsze znaczenie i obfitszy pokarm znajdował. Nie wyczerpywała się nigdy Ewangeliczka, ani spowszedniała dlań, z po za tych wyrazów tak pojętnych, nowe i jaśniejsze coraz promieniało znaczenie.
Gdy skończył szkoły, niespokojny pedagog przybiegł doń późnym wieczorem spojrzeć mu w oczy i wyczytać w nich radość i dumę, znalazł tylko spokój i zamyślenie. Student związywał swe książki, robił węzełki, gotował swój kij pielgrzymi, i znowu na piersiach złożywszy Ewangeliczkę, w dalszą wybierał się drogę.
— Dokądże pójdziesz? zapytał stary...
— Do Wilna...
— Więc jeszcze się chcesz uczyć?
— Jeszcze...
— A potem? a potem?
— Któż to wie? Bóg jeden tylko... co mi los zdarzy to przyjmę...
— Daj Boże jak najlepiej... Któż wie? uda ci się może, bo ty wytrwasz do końca... a nie zapomnisz tam o mnie?
I ściskać go począł ze łzami.
— Gdybyś potrzebował pomocy... dodał po cichu i nieśmiało.
— A! ojcze mój! — zawołał Serapion — czyżeś ty mi jeszcze nie dosyć pomagał? zostaw mnie losowi mojemu, ja ufam weń i mam nadzieję. — Bóg mnie poprowadzi!