Metamorfozy (Kraszewski, 1874)/Część pierwsza/III

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Metamorfozy
Podtytuł Obrazki
Wydawca Gubrynowicz i Schmidt; Michał Glücksberg
Data wyd. 1874
Druk Kornel Piller
Miejsce wyd. Lwów; Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Pierwszy z nich był sierotą, ale dlań ubóstwo i odosobnienie siłą się stało nie ciężarem; opuszczony czuł, że wszystko potrzeba mu dobyć z siebie, wszystkich sobie zastąpić, i podwajał się dla przyszłości. Dziecięciem nauczył się pracy, wypił upokorzenie, spróbował niesprawiedliwości, uzbroił niemi na próby dalsze, i stwardniał na przeciwność. Los był mu opiekunem troskliwym, choć na pozór ze wszystkiego wydziedziczył, lecz znaż kto z nas co mu ma wyjść na złe, a co na dobre? Sieroctwo było dlań bodźcem, niedostatek siłą, obojętność ludzka dała mu poczucie godności człowieka.
Któż z nas wie i policzy ile mu Bóg zsyła po cichu, tajemnie we śnie marzeniem, na jawie natchnieniem? ile rosy niebieskiej spada śpiącemu na czoło, które opatrzność ubłogosławiła, ile w powietrzu żywota biorą piersi rozbite? — przypisujemy ludziom, światu, samym sobie, co się niewiedzieć zkąd bierze, co daje wiecznie czuwająca i otwarta dłoń, żywiąca razem muszkę, która jutro zginie, i bohatera co jak gwiazda przewodnicza wiekom ma przyświecać!
Sierota wychowywał się pod opieką Bożą niewidomą, która powoli czyniła zeń człowieka... sam sobie się dziwił kładnąc do snu znużony i próżen myśli, — wstając napojony i silny. Nigdy też nie wątpił i nie rozpaczał, a przeciwność wyrabiała w nim większe męztwo, silniejszy opór, pewniejszą nadzieję... Dziecko wsi i ulicy, nauczył się jak ptaszę wierzyć w ziarno rzucone dlań nad drogą, w niespodziane ratunki losu, w natchnienia serc zesłanych, w spojrzenia płodne przyszłością, w siłę słowa... w Opatrzność. Wiedział, że gdy mu w wędrówce sił nie stanie, znajdzie gospodę nad gościńcem, że błędna drożyna zaprowadzi go gdzie mu być potrzeba, że nawet pozorne nieszczęście zmieni się w dobre narzędzie. A gdy płakał, to chyba nad słabością swoją co mu daleko poglądnąć nie dawała, i łzy zaraz ocierał ufności uśmiechem.
Dla czego wielki ucisk wyrobił w nim tajemną jakąś dumę? nie wiem, ale i w duszy świecie, siła wywołuje siłę, jeśli w proch nie zetrze od razu, a wieleż charakterów wytrysło z poniżenia i zrodziły się odrzuceniem?
Słabi tylko giną w objęciach przeciwności, silni się karmią u jej piersi.
Takim był ten młody chłopak w górę pogodne podnoszący czoło, na którem byś próżno szukał wyraźnego napisu palca Bożego — oto człowiek! patrząc nań nic przeczuwać nie mogłeś; natura przeznaczając go na długie prześladowania, próby i walkę upartą, osłoniła w nim wielką duszę najpospolitszą powierzchownością, tak jak robaczkom toczącym ziemię daje kolor ziemi, a stworzeniom wód kolor wody. Twarz jego nic nie mówiła, ani obiecywała; spokojną była, startą, ciemną, i mijając ją nie doznawałeś wzruszenia, jakie czujesz na widok ludzi co noszą na obliczu całe przeznaczenie i historją swej przyszłości. Oczy jego nie miały blasku, patrzały spokojnie, nie spieszyły się w świat poglądać, usta zdawały się nic nie mieć do powiedzenia, czoło nie promieniało się myślą, ani się pomarszczyło pracą i cierpieniem; twarz obumarłą się zdawała i bladą, i młodości nawet nie kwiecił ją rumieniec.
Ale wpatrzywszy się w nią, dojrzałeś łatwo, że nie była ulepioną z ciała wiotkiego, co rychło więdnieje i osuwa się, ale z marmuru twardego wykutą. Dla tego żadne przelotne wrażenie wypiętnować się na niej nie mogło, żadne cierpienie nic z niej nie zdjęło, nic jej nie dodało.
Uczucie przechodziło po niej jak woda deszczów po starym omszonym kamieniu, który zczernieje na chwilkę i osycha zaraz pierwszym słońca błyskiem. Twarz to była zagadkowa i tajemniczą jak grób, wyuczona milczeć, drażniąca swym spokojem upartym, wiecznie na siedem zamknięta pieczęci. Czasem poryw młodości wywołał z niej iskierkę, błysk przelotny, płomyk życia, oświecił ją, ogrzał, otworzył, ale wnet nawyknienie posągowe wracało, i cisza znowu ją swoim odziewała całunem.
Znaliśmy go pod imieniem Milczka, a że nazwiska wedle chrztu, rodziców i świata, ustępowały tym naszym, któreśmy sobie nadawali jak w dawnych wiekach — i Serapion został między nami z przydomkiem tym, który z nim pójść miał na całą drogę życia. Któż z nas zresztą przywiązywał się do nazwiska, i co ono wówczas znaczyło dla tych, którym się chwilami śniło, że będą głowami pokoleń nowych, nowej epoki, ludzkości nowej?
Milczek był sierotą jakich mało na świecie pełnym sierot, nie miał nikogo, nie znał nikogo, ani domyślał się czy spadł z niebios na ziemię, czy wykluł się z czarnej gdzieś na zagonie skiby po wiosennym deszczu o wschodzie słońca. Nie żyli już ci coby mu byli coś o rodzicach powiedzieć mogli, dawno wypielgrzymował z tego kąta, w którym wypadł na świat — jak za mgłą widział pierwsze życia lata. Gdzieś na Litwie głębokiej, w ubogiej chatce, mieszkali ci rodzice nieznani, którzy go tak nielitościwie odumarli w dzieciństwie, zostawując mu łachman nędzy tylko, a Boga za ojca, matkę i rodzinę.
Jeszcze nie powstał na nogi, a już wiedział, że go nikt nie obroni od napaści, że się nim nikt nie zaopiekuje, że musi się wybić z tłumu albo sercem i modlitwą, lub piersią i pięścią hardą. Nieraz psy odbierały mu chleb suchy i z niemi najpierwszej walki się uczył, a im więcej ran odbierał, tem więcej zyskiwał siły.
Rósł tak wśród ludzi i natury sam jeden nikomu nie dając serca, nie dzieląc się z myślami, ale nie umiejąc nienawidzić i zazdrościć nikomu. Słabość tylko i niedołeztwo budzi te uczucia — silny wie że zdobędzie wszystko i czeka. Dzieckiem nie uśmiechał mu się dostatek ani marzył o próżnowaniu, pragnął pracy — czuł, że nią ma zdobyć wszystko.
Długo tak od wsi do wsi błąkał się sierota, ten i ów wabił go ku sobie, ludzie przypatrywali się mu jak towarowi na sprzedaż... będzie miał li barki silne, dłonie twarde, a duszę wytrwałą? Chcieli go zaprządz jak wołu, ale on już czuł opatrznem przeczuciem, że nie może zostać bydlęciem najemnem, że go gdzieś wyżej woła przeznaczenie.
Tak we śnie widział Kolumbus Amerykę, choć jej nie znał i Indją nazywał, tak dziecięciem Aleksander śnił zdobycze krain, których nie wiedział imienia — alboż maluczcy ludzie w swej sferze nie są Kolumbami i Aleksandrami?? Ileż to razy, gdyby wzrok nasz nie łudził się mniemaną wielkością, dostrzegłby cudów w kropli wody i bohatera w odartej włóczędze?
Uśmiechała mu się wieś wszystkiemi czarami swojego życia, wiosną jasną, błoniem szerokiem, swobodą dla piersi, pieśnią pastuszą, dzwonem kościoła, tonami przed gospodą w niedzielę, a może rumianemi ustami dziewczątek, które mu w oczy patrzały, jakby zapytać chciały: — Co ty tam masz w duszy?
On w duszy miał przyszłość! jaką? — sam nie wiedział jeszcze, ale dalszą, ale inną, nie krewnił się tu z nikim, przeczuwał że pójdzie dalej. — Na progu chaty przyjmował chleb i płacił go pracą ochoczą, a milczącą, słuchał ich narzekań i uśmiechał się, a co słyszał i widział, odziewało go skorupą twardą, żeby przetrwać i przeboleć co wiatry przyniosą.
W jednej wsi zachcieli go wziąć do dworu, poszedł tam zaglądnąć ciekawie a obojętnie; usiadł z niemi i poczuł znowu że tu jeszcze nie jego miejsce... ale postawił kij, bo tu jakieś ziarno do posiewu spaść miało do jego torebki.
Wieś nauczyła go nędzę znosić, dwór wyuczył upokorzenie siłą wewnętrzną odpychać. Bosy i odarty karmił psy pańskie, mył misy, z których nie jadł, patrzał na dostatek, którego nic nie zazdrościł i uśmiechnął się pierwszej książce, która mu tu w ręce wpadła.
Zrozumiał że w tajemniczych tych znakach była dlań przyszłość, że głoski te, które czytali wybrani, musiały zamykać zagadkę świata, życia i siły. Długo patrzał na niedostępne hieroglify, zazdrościł trochę tym co je mogli okiem przebiegając zrozumieć... nareszcie najął się za starego pracować, aby mu ten stary pokazał klucz od zaczarowanej świątyni.
I gdy inni rówieśnicy biegli szaleć, kładli się odpoczywać, on u świecy ogarka ślepił zdobywając sobie nowe i nieznane światy, ku którym wiodło go przeczucie potężne. Martwym nauczycielem był dlań ów starzec, żywym własne siły, co tamten jak puste rzucał ziarno, w nim wzrastało kłosami; ale je polewał pracą ciężka.
Słowo wchodziło do ucha dzikim gościem z oczyma osłonionemmi, ale gospodarz rozbrajał je, rozdziewał, modlił, aż maskę z twarzy zrzuciło.
Wówczas z tego słówka jednego rozwijały się wstęgą niezmierzoną, myśli, pojęcia, obrazy — wszystko z czego się ono rodziło, co przy niem rosło, z czem kiedy sąsiadowało, o co się kolwiek otarło. Słowo to prowadziło z sobą całą rodzinę, krewnych, sługi, przyjaciół, sąsiadów, domowników, cienie pradziadów i maluczkie swe dzieciaki. Chłopiec wdumywał się w nie, wpajał i póty borykał się z niem jak Jakób z Aniołem, póki zwyciężone nie pobłogosławiło mu i nie zaprorokowało.
A stary co mu drżącą ręką martwe pokazywał głoski, gdy je nazad odbite z ust dziecka posłyszał, zdumiewał się, słupiał i powtarzał niespokojny: — Zkądże ty to bierzesz dziecino? tego tu nie ma!
Dziecię nie wiedziało samo zkąd brało, czerpało w tej bezdni Bożej, w której zawsze pełno, byleś na brzeg jej przypełzał, z której czerpią miljony, a śladu w niej nie masz ubytku... Sen mu przynosił myśli, nawiewał je wiatr, wyśpiewywały ptacy, odpowiadały robaczki.
Każdy grosik zdobyty w tej torebce dziecinnej mnożył się, potrajał i rozrastał. Wkrótce jedyna owa książeczka nie miała dlań tajemnic, zapragnął ich więcej, a pierwszą co mu się nastręczyła po elementarzu, była — Ewangeliczka.
Dawniej ktoś z nią chodził po siołach w niedzielę i sypano mu groszaki, dawano po bochenku za te skarby słowa, — umarł ów Apostoł prostaczek, pochowano go na wiejskim cmentarzu po cichu, a książka została sierotą.
Nikt jej po nim nie odziedziczył, nikt nie śmiał sobie przywłaszczyć, należała do wszystkich i do nikogo. Zjawiała się czasem na kuchni, czasem w przedpokoju, wędrowała z jednym do kościoła, drugi ją na folwark odnosił, Wszędzie, gdzie pobyła, słowo z niej jakieś zostało, myśl, iskierka ducha... I ten co najchłodniej wziął ją w rękę nie mając co czynić, zamykał ją wstając zadumany, przejęty.
Często ona prorokowała, często odzywała się odpowiedzią, jakby wiedziała o co ją pytasz, myśl i wątpliwość odgadując potajemną.
Żywy człowiek takby nie odsłonił twej myśli jak ona, ani tak święcie poradzić potrafił. Ileś ją razy otworzył w zwątpieniu, tylekroć odpowiedziała ci jakie jest lekarstwo na rany twoje. Cudowna owa książeczka nigdy się nie okrywała pyłem. bo ją ktoś codzień otarł i tam z sobą zaniósł, gdzie najpotrzebniejszą była. Znalazł ją chory u nóg łoża, strapiony na kolanach, wahający się na drodze, którą iść był powinien.
I Serapion drugą ją zaraz spotkał na ścieżce młodości, a choć tam pokarm niebieski podzielony był oszczędnie po okruchu na każdą niedzielę, pożarł od razu wszystko, i nie odetchnął aż o twardą drewnianą oparłszy się okładkę.
Dopieroż podniósłszy czoło, spojrzał w świat... jakby go zdobył... Wiedział już wszystko i metę i drogę i czem się podeprzeć i czego obawiać i jak sobie nie wierzyć a pilnować siebie.
Ale złym trochę stał się sługą, tak się przywiązał do swej Ewangeliczki, łapano go przy niej gdy gdzieindziej mu być należało, odbierano mu ją nieraz gdy się zapomniał, ale ona do niego, on zawsze do niej powracał. Nareszcie ktoś mu ją darował, nie zaręczam żeby jej sobie sam nie przywłaszczył. Oboje wszakże byli sierotami bezpańskiemi, a Ewangeliczka nie miała właściciela, jak Serapion ojca ni matki... przybrał ją sobie za siostrę przyjaciółkę, a gdy raz uczuł że ją ma na piersi, już jej więcej nie porzucił. Jak się to stało, że nikt potem zgubionej książczyny nie szukał, że nikt nawet nie zapytał o nią? nie wiem.
Chłopczyna kładł się z nią spać, i gdy brudny swój zwijał sieniczek na plecach go w ciemny kątek wynosząc, nie powierzał pościałce skarbu, zabierał go i nosił ciągle przy sobie. Stara Ewangeliczka choć dosyć była gruba i spora, tak jakoś umiała przytulić się i ukryć przy piersi, osłonić sukienką, że jej nikt nawet pod nią nie dostrzegł.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.