Metamorfozy (Kraszewski, 1874)/Część pierwsza/VI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Metamorfozy
Podtytuł Obrazki
Wydawca Gubrynowicz i Schmidt; Michał Glücksberg
Data wyd. 1874
Druk Kornel Piller
Miejsce wyd. Lwów; Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Albin, którego przezwano Fiołkiem, co pierwszy uściskiem powitał Serapiona, a na jednej wprzód siedział z nim ławie szkolnej, cale był inną istotą. Jeden jest człowiek, ale jak dziwnie różny, jak odmienny od siebie, i z jak rozmaitych nieskończenie żywiołów zbudowana ta mozajkowa społeczność, w której każdy z nas jest innej barwy i odcienia kamykiem!
Ten drugi urodził się w dzień wiosenny, na miękkich szczęścia poduszkach, kołysała go śpiewając matka wesoła, dzieciństwo prześnił w kolebce z wonnego drzewa, na kwiatkach, a gdy świat poznawać począł, wszystko mu się uśmiechało...
Albin był delikatny i niewieściej piękności twarzy, wielkie niebieskie oko drżało w powiece wypukłej patrzając w świat z za mglistej osłony łez, które nigdy nie wysychały, znać było na nim, że miłość nie boleść go wychowywała. Smukły a wiotki, w chodzie, w ruchu, miał coś niepewnego, bojaźliwego, słaniał się jak brzoza od wiatru, słowo go przerażało, uśmiech nań działał i okrywał rumieńcem jak krew gorącym, wiatr przestraszał, człowiek onieśmielał, wszelka walka pobudzała do ucieczki. Cichy, spokojny, łagodny, prosił świata wejrzeniem oczów, ust uśmiechem, aby go nie wystawiał na próby ognia i boju — przebłagiwał Boga i ludzi bojaźnią i słabością swoją. Wraźliwy jak wody powierzchnia, odbijał wszystko co go otaczało, promyk słońca, chmurę przelatującą po niebie, błyskawice, — powiew go marszczył każdy, cisza rozjaśniała, listek co nań spadł poruszał. Słaby, nie czuł sił w sobie, by o własnej iść mocy po świecie, potrzebował przewodnika i mentora, czepiał się jak bluszcz ramienia, w którem widzi osłonę i opiekę. Szyderstwo najlżejsze zbijało go z drogi, słowo dwuznaczne osłabiało w nim najsilniejsze postanowienia.
Nauczył się marzyć w kolebce i snuł dalej marzenia swoje, przędzę do nich biorąc z otaczającego świata; a w tych snach na jawie układał sobie wszelakie szczęście dziś tak, jutro inaczej, ale zawsze z jednych żywiołów miłości, pokoju, dostatku. Na niebie jego nigdy chmur nie było.
Nas wszystkich przestraszał biedny Albin tem nieprzygotowaniem do życia, które rozpoczynał, tą wiarą we wszystko kruche, tem zaufaniem w wydzieloną sobie zawczasu na dziedzictwo kroplę niezmąconego szczęścia. Chcieliśmy go uzbrajać... ale na barki jego dziewicze za ciężki był rynsztunek, za wielka zbroja, a sama potrzeba włożenia jej przejmowała go strachem, dając mu widzieć niebezpieczeństwo.
W duszy jego nieskalanej wszystko było jak w pieśni, jasne, rumiane i wiecznotrwałe. Idąc zawsze się uśmiechał, mówiąc przymilał, rozczulając płakał, a ideał porywał go i unosił co chwila nad ziemie.
Myśmy wszyscy więcej nad tego syna obłoków byli dziećmi ziemi, każdy z nas zaznał już kolców, dotknął się cierni, sparzył u ognia i wiedział co go czeka, pilnując by wyminąć zasadzki; — on jeden nie domyślał się czarnych życia tajemnic, a gdyśmy nieostrożni odsłaniali je przed nim, potrząsał głową z niedowierzaniem, — nie śmiał przez grzeczność zaprzeczać, ale znać było z uśmiechu, że słowa nasze miał za jakieś bajki groźne.
Dla niego nauka była nowicjatem koniecznym ale nudnym, wydelikacenie zawczasu odjęło mu chęć do pracy, nie chciał się uczyć, bo marzył, bo mu pilno było zasiąść do uczty, którą już zastawioną widział dla siebie. Wszystkich kochał bez wyjątku, ale surowszych unikał i obawiał się, wybierał sobie tych, co słuchali ochoczo jego marzeń i nie psuli mu przyszłości widmami grożnemi.
Przed niemi puszczał cugle, roił i malował świat jakiego potrzebował, a gdy mu się nie sprzeciwiali, całował ich i do bijącej piersi przyciskał, obiecując z niemi podzielić wszystko co go czekało.
Poznaliście w nim jedynaka, którego nieopatrzna miłość wypielęgnowała, jak roślinkę czasem przed zimą lub pierwszemi mrozy, wyżywi jeden dzień ciepły choć po nim nie ma wiosny...
Dzieciństwo przysposobiło go do takiej młodości wątłej i dziewiczej. Gdy oczy otworzył, uśmiech macierzyński spotkał, gdy uszka nastawił, piosenkę słyszał, gdy rączki wyciągnął, całowano je i tulono, gdy główkę pochylił, przyciskała ją do piersi matka... Nic tak nie grzeje jak miłość — więc dziecina delikatna i wątła, biała i różowa, którą lada powiew mógł udusić, wyrosła śliczniuchna, wesoła i nie mająca pojęcia ani nienawiści, ani boju, ani złego co ją może gdzieś za węgłem czekało. Dawano mu czego zapragnął, ubierano jak chciał, a gdy zamarzył niepodobieństwo, obiecywano mu gwiazdy z nieba na jutro rano, nie śmiejąc ich odmówić — a nużby to zaszkodziło dziecięciu?
I pieszczoty matki uczyniły zeń jakby króla świata, który nie pojmował by gdzie drudzy królowie być mogli, by się kto innemu niż mu kłaniał, by co doskonalszego nadeń gdzieindziej wyrosło. Ale zarazem miękcząc go, wpoiły mu uczucia pieszczoty poczciwe, litość łzawą, miłość gorącą, potrzebę kochania, obawę nienawiści.
Któż będzie miał siłę wyrzucać matce sierocie, której jedno pozostało dziecię, że je ukochała tak, i owinęła dzieciństwo złotą pieluszką macierzyństwa?
Długo, długo trzymała go przy sobie, ale nareszcie potrzeba było puścić w świat dalej ukochanego Albinka. Pierwsze jego kroki były jak gdyby dopiero zeń paski zdjęto, bojaźliwe i zdumione, świat mu się wydał inaczej niż z okna domu, ludzie jacyś straszni i napastliwi, serca twarde, łzy niewytłómaczone, okrucieństwa niepojęte.
Ale i tu jeszcze otoczono go, osłoniono tak, aby szkarady życia wpaść mu nie mogły w oczy, dobrano dlań nauczyciela niańkę, nie pozwolono zamęczać pracą i podawano pokarm w cukierkach. Umysł jednak rozwijał się, a choć pamięć leniwa służyć mu nie bardzo chciała, nauka przyjmowała się łatwo i Albinek nie był z uczniów ostatnim. Oranżeryjny ten kwiatek błyszczał powabnemi barwami.
Patrząc nań ci nieszczęśliwi co życie spędzili w walce z losem, w trudzie nieustannym, we łzach połykanych tajemnie, mówili sobie po cichu: — Cóż to jest za wybrany? Są więc wybrani, którym dano wszystko i są wyłączeni co nic mieć nie mogą? Dla czego on tak szczęśliwy, po różami słanej idzie drodze, gdy dla nas została ścieżka twardym zarzucona kamieniem? Jest-li to przepowiednia przyszłości, czy groźba straszliwa? Jak on wytrzyma? jak wytrwa burze, gdy przyjdą?
Ale dlań burzy nie było....
Miłość czy modlitwy matki, której siły są tajemnicą, obwarowały Albinka od wszelkiego pocisku, od wczesnego zepsucia, od łez coby z oczów jego krwią płynęły. Kochali go wszyscy, a nikt rozczarowywać nie śmiał, błogo było każdemu spojrzeć na szczęśliwego i pocieszyć się w swej niedoli tym uroczym obrazkiem.
Strzegły go oczy i serca, bronili obojętni, i świat niezasłużonemu płacił za łzy matki i jej sieroctwo.
Szkoły dlań były tylko odmienną zabawką, towarzysze piastunami i sługami, nauczyciele niańkami, a nauka rozrywką... Szczęśliwemu przebaczano wszystko, bo rozbrajał uśmiechem jednym. Jedno spojrzenie zdziwionych jego oczu niebieskich, w których wiecznie łza krążyła, spaść nigdy nie mogąc, przełamywało gniew i spiknioną nań niechęć, a gdy nasrożonemu rzucił się w ramiona, któżby uściskowi nie uległ?
W szkołach nabywał głodu do domu, w domu mógł szkól i towarzyszów zapragnąć, zawsze więc miał nadzieję w zapasie i tkankę do haftowania swych marzeń. Czekała nań tu matka, tam posłuszni towarzysze, którym królował.
W szkołach śpiewał im poetyczną piosnkę domowego szczęścia, przy którem przygrzewali się ci, co pustką byli otoczeni; w domu opisywał swe zwycięztwa szkolne, a matka padała przód nim na kolana i patrząc w niebieskie oczy syna, płakała z radości.
Wyrósł bo laleczką śliczną! kształtną, białą, różową, z jasnemi włosy, których tak żal było ostrzygać! takiem czułem dzieckiem, takiem serdecznie dobrem stworzeniem — możnaż go było nie kochać? Kochano go jak kwiatek wonny, który gdy zdeptany w błocie spotka nawet przechodzień, jeszcze nad nim staje i pożałuje tak wątłej istoty nielitościwie zgniecionej.
A gdy przybył pod dach rodzinny, to go otaczali wszyscy i dziwili się mu, i płakali z radości nad paniczem..
Innych czasem taka miłość psuje i szczepi w nich samolubstwo, w nim jedną tylko bojaźliwość zasiała, ale nie znał nienawiści, nie umiał inaczej jak tylko z otwartemi rękami wyjść przeciw ludziom... pragnął, potrzebował być kochanym i sam kochał wszystkich.
Jeszcze siedział na lawie szkolnej, gdy już na piersi nosił zeschłe fiolki i suche listki jakieś, dla tego dano mu to imię skromnego kwiatka, które z nim przywędrowało do Wilna. Ledwie wyszedłszy z dzieciństwa zamarzył o kobiecie, zapragnął miłości, a dzieweczka sierota, z którą się wychował, której rączki malutkie szyjkę jego oplotły uściskiem w ciszy ogródka jak raj pięknego — była już jego kochanką! Myśmy jeszcze latali za motylami i bawili się ptaszkami, gdy on już przeczuł, że jest na świecie coś, co goręcej zajmuje i przyświeca życiu jaśniej, niż wszelka inna namiętność.
Miłość jego była tak świeża, poetyczna, piękna i miła jak on sam, a niepohamowana jak dziecię pieszczone. Rośli razem, potem ich rozdzieliła szkolą, do której Albin z obrazem Anusi przyjeżdżał i o niej marzył, chodząc wśród nas zamyślony. Myśmy nic jeszcze nie widzieli przed sobą, gdy on już sobie świat stworzył, Ewę postawił w raju i do bram jego myślami i żądzą się dobijał. Matka uśmiechała się z początku, Albinek tyle potłukł i powyrzucał zabawek, powiedziała sobie potem, to jedną więcej cacką, którą porzuci... zamilkła. Ale gdy ujrzała, że czar nie przechodzi... poczęła odsuwać Anusię, jedynak się rozpłakał i Aneczka nazad wróciła.
Albin skończywszy szkoły jużby był został się w domu, ale nie pozwoliła matka i wymogła uściskiem, że pojedzie od niej uczyć się jeszcze... Myślała nieboga że tam zapomni Anusi; że się rezerwie, że kochać ją przestanie, ale Albin pozostał wiernym zeschłym fijołkom i grzał się sercem, a serce niemi rozgrzewał. Myślała że Anusia pójdzie za mąż, zdradzi poczciwie Albina i uwolni go, trochę nawet pomagała do tego i nastręczała jej sposobność, ale dotąd Anna kręciła główką, nie chciała nikogo, śpiewała wesoło i zdawała niczego nie pragnąć, tylko jak była swobodną pozostać.
Postrach przyszłości, rachuba na jutro jeszcze jej nie tknęły... miała ledwie rok szesnasty.
Z daleka pisywali do siebie, tęsknili, potem lecieli i spotykali się z uniesieniem. Miłość ta miała już dzieje długie, ginące w wieków pomroce, oboje nie pamiętali jej początku jak ludy swej kolebki, ale umieli na pamięć wszystkie późniejsze historji tej epoki... daty pierwszego uśmiechu, pierwszego pocałunku... pierwszego kocham ciebie... i dni szczęśliwe rysy wiekuistemi, odmalowały się w ich sercach. W dziejach tych były cuda niepojęte i legendy bajeczne... były przeczucia i sny, spotkania dziwne, myśli wspólne i odgadnięte o mil sto... a! czegóż tam nie było! A jakaż przyszłość w gniazdeczku ze mchów i pyłów kwiatowych usłanem... roiła się obojgu, a jakie śpiewały jej pieśni anielskie...
Albin nie żył tylko Anusią, Anna nim tylko, ale się rozdzielić musieli i płakać. Nikt z nas nie śmiał żartować z biednego Albina, który najsroższego rozbroić umiał rumieńcem i uściskiem, po cichu tylko szydzono z biednego Fijołka, choć zaprawdę miłość ta była tak śliczna, tak czysta, tak rzewna i poczciwa, że najzepsutszy z ludzi co w serce wierzyć przestał, jeszczeby nad nią zadumał się i westchnął. On ją miał za tak naturalną i konieczną, że się innym dziwił przekonany, iż mu się tylko do swoich nie przyznawali, pewien że każdy coś na piersiach nosić musiał, za czemś tęsknić, czegoś pragnąć i wyglądać.
Czytał najwięcej o tem uczuciu, które go zajmowało, myślał o niem, żył niem, a resztę miał za dodatek mniej ważny...
Byle go Anusia kochała, świat się mógł do góry przewrócić, a narody powymierać z moru i pozarzynać wojną. Albinowi łzę by to wycisnęło z oka, ale nie zdawało się nadzwyczajnej wagi... miłość jego ważniejszą dlań była nad wszystko.
— Fijołku kochanie, mawiano czasem do niego, możnaż tak utopić się w jednem uczuciu? A jeśli los, wypadek, zdrada zakrwawią ci pierś, w czem znajdziesz ratunek? ku czemu się wówczas obrócisz?
On uszy zatykał słuchać nie chcąc i uciekał.
— Nie mówcie mi nic, wołał, nielitościwi szydercy, niepohamowani sceptycy? Wyście inaczej stworzeni chyba! egoiści, zawsze o sobie myślicie tylko.
Zdawał się nie domyślać, że Anusia była dlań obrazem odbitym własnej postaci, a miłość jego najszaleńszym z egoizmów, przystrojonym poetycznie.
Ale mogliżeśmy go przekonać?
Król absolutny w domu, a po trochę królik w szkołach, gdzie matka wszystkim sowicie za pieszczoty dla niego płaciła, gdy pierwszy raz znalazł się w gwarze i tłumie wielkiego miasta już nie pierwszym jak był, ale niepostrzeżonym, zamięszanym, nieznaczącą jednostką, — zaboleć musiał nad tą nicością, ale ukrył pierwszą tę boleść swoją. Niedowierzającem okiem spojrzał na ten przerażający dlań obraz żywszych barw, tłukących się o siebie ludzi, w którym walka widoczniejszą się dlań stała, lecz nie przyznał mu prawdy, powiedział sobie: — To świat fałszywy jakiś, wyjątkowy, źle ulepiony... to ludzie nie moi, to stan jakiś nienaturalny — dla czegożby się nie mieli kochać? iść z dłonią w dłoni, uśmiechać do siebie, pomagać sobie, ściskać się i całować, kiedy tak z tem dobrze?
Wszystkie żywioły świata, w które uwierzyć nie chciał, miał za złudne jakieś mary powiększone ziemi oczami, tłómaczył zbrodnię, przekręcał nienawiści, przerabiał sobie świat na inny, żeby nie wyjść z tej atmosfery miłości, w której go macierzyńskie przywiązanie zamknęło.
Chodził też obcy wśród towarzyszów z fijołkiem na piersiach, oczyma w niebie i westchnieniem, a gdy śmiech spotkał, uciekał jak od szatana. On potrzebował tylko jednego wiernego towarzysza, przed którym by się mógł spowiadać, co by go słuchał ze współczuciem, i takiego znalazł w Serapionie naprzód, który nań patrzał jak na niewytłómaczone a cudne zjawisko, uznając go wyższą i wyłączną do szczęścia stworzoną istotą; potem w zdrajcy Longinie... Ten nie sprzeciwiając mu się i kryjąc uśmiech szyderczy, dla jakiejś dziwnej przyjemności i nasycenia żywiołem sobie przeciwnym, wywołał z niego wyznania i zwierzenia.
Longin był okrutnym zdrajcą...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.