Metamorfozy (Kraszewski, 1874)/Część pierwsza/VII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Metamorfozy
Podtytuł Obrazki
Wydawca Gubrynowicz i Schmidt; Michał Glücksberg
Data wyd. 1874
Druk Kornel Piller
Miejsce wyd. Lwów; Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Lecz wy go jeszcze nie znacie, w kole współuczniów chodził pod nazwiskiem Aleksandra Macedońskiego... Na ustach bowiem miał zawsze, że świat zdobędzie, ale tak głośno o tem rozpowiadał, jak uparcie Serapion Milczek taił się ze swemi nadziejami przyszłości.
Longin uderzał na pierwsze zaraz wejrzenie nie usty tylko, mową śmiałą, ale twarzą i postawą bijąc w oczy. Nie był to wcale piękny mężczyzna, ale wysoki, barczysty, rozrosły muskularnie, silny w dłoni, na podziw śmiały, czoło nosił do góry i miał je wyniosłe choć wązkie, włosy na tył odrzucone, oczy piwne bez wyrazu, ale zuchwale w świat poglądające, usta pogardliwie wydęte. Na całej tej fizjognomji malowało się lekceważenie ludzi, a pewność niezachwiana i wiara w siebie potężna. Iluż to temi tylko dwoma orężami zdobywa stanowisko, które zawsze prawie siłą i przemocą wydzierać losowi potrzeba.
Między Longinem i Serapionem w początkowych dziejach i wydziale nędzy było wielkie podobieństwo, ale i różnica wielka. Serapion cały był w sobie, ten cały po za sobą, zdawał się nie chcieć mieć tajemnic i ostrzegał z góry, aby mu ludzie ustępowali z drogi — obiecywał wiele, groził i uśmiechał się.
Nie wiem jakim był sam dla siebie, gdy się z sobą bez świadków oko w oko spotykał, ale w ogóle dla braci nielitościwym... Nic na świecie dobrem i czystem nie widział, wszędzie pierwszy dopatrzył dziury, plamy i skazy, a gdy ich wyszukać nie mógł, póty obracał przedmiot, póty go gniótł i dusił, aż z czystego ścierki powalanej nie zrobił. Tak samo nie wierzył w żadną wielkość i przez bohatera szpary, dośledzić musiał nagiego człowieka.
W dziwnie zeschłem tem sercu panowało szyderstwo i wielka miłość siebie, nie pojmował do czego by był niezdolnym i gdzieby pójść nie miał, a gdy mu przyszło stan sobie wybierać, uczynił to jak gdyby przed nim rozłożono do wyboru skarby ziemi, z których tylko schylić się i wziąć miał co mu do smaku przypadło.
— Co zechcę to zrobię z siebie, mawiał, bajką jest, żeby człowiek do czegoś wyłącznie rodził się zdolny... Dwa jest rodzaje ludzi, jeden do niczego, drudzy do wszystkiego, ja do ostatnich należę i co zechcę to zdobędę...
Śmiano się z niego, ale on bynajmniej na to nie zważał, szydził zresztą tyle ze wszystkich, że mu choć cząstkę tego sarkazmu oddać było można bez wyrzutu sumienia.
Longin był jak Serapion dzieckiem ubóstwa i sierotą, ale szczęśliwszym może, bo inną idąc drogą, nie ucierpiał ani upokorzeń, ani przeniósł tyle cichych boleści co biedny Milczek. Starszy od wszystkich, ale wiek nie zrażał go i nie zbijał z toru najzuchwalszych nadziei, nie liczył lat wcale.
Dzieciną wzięty był na wychowanie z łaski przez ubogiego krewnego, który zeń chciał to uczynić czem sam był, czynszowego szlachcica, rękę jego zaprządz do pługa i kark nagiąć do pracy, — ale niewiem jaka siła w tej głowie nad kolebką podniesionej, już jakąś myśl innych losów zasiała. Wszystko mu tam sierocie przyjętemu z serca i litości było już złem, wszędzie ciasno, ciągle prawił, że to dla niego mało, że musi wyjść z tego położenia. Stryj co go zrazu przygarnął, był prostym człowiekiem niewidzącym daleko, dał sobie niemal wmówić, że z Longinka coś się wielkiego gotuje dla familii i świata... Dziecko plotło, a starzy, słuchali kiwając głowami i dziwując się wielce, a tyle tam było jakiejś przewagi w tej mowie śmiesznej, śmiałej, powtarzającej się, że bosy dzieciak, przyjęty przez miłosierdzie do chaty, aby z głodu nie umarł, opanował stryja i stryjenkę, a za łby wodził braciszków, których za nic nie miał. — Wy będziecie chodzić za pługiem, mówił im — a ja! zobaczycie! I uwierzyli w końcu. Nie wiedzieli wprawdzie jak do tego przyjdzie Longinek, ale cóżby przezeń gadało, zkądby to wziął, gdyby nie było w nim z góry zasianego przeczucia?
Szlachcic słuchał tego zrazu jak bajki, z której się wieczorem u komina śmieje, gdy ją dziad prawić pocznie, aż dalej, dalej, wiarę się przykłada, bajka opanowuje i dreszcz przechodzi po plecach, i łzy się w oczach kręcą. Tak było i z tym sierotą dziecięciem, które największą porcję kaszy zjadało, łyżką po łbach tłukło młodsze dzieci, nigdy bez guzów z zabawy z niemi powrócić im nie dało, a ząb za ząb z niemi się kłócąc, choćby je ubił, nie pozwoliło się przekonać. Upór Longina był heroiczny, dwadzieścia razy gotów był leźć na drzewo, potłuc się spadając, ale ulęgałki dostał, gdy mu się zamarzyła i potem ją nadkąsiwszy za płot w kałużę wyrzucił. Nie na wiele się w chacie przydał a pokoju z nim nie było, rosło z nim co przyniósł gotowe: zuchwalstwo i zapamiętała wiara w siebie.
Szlachcic z żoną patrząc i porównywując go do własnych dzieci, nie mogli zrozumieć co to za krew junacka płynęła w tej utrapionej sierocie. Przyszedł czas do pracy, ale go do niej ani zapędzić ani uprosić, przeciw przemocy stawał śmiało, oko w oko, z próśb drwił i śmiał się, gdy mu grożono wiedział co odpowiedzieć, osmagany nie płakał, ale mścił się po cichu. Czasem z drugiemi dziećmi poszedł w pole, gdy mu się izba znudziła, ale psuł im robotę i miał przyjemność czynić na przekór. Gołębiom przewracał gniazda, kury wywoływał umyślnie gdy latały jastrzębie, bydło od trzody odganiał, a koniowi żadnemu nie darował, póki go do upadłego nie zmęczył dosiadłszy. Żeby kogo kochał nie pokazało się nigdy, żeby zapłakał nawet ze złości nikt nie widział, bo się z płaczem ukryć umiał, tylko mu się zapalały źrenice i ręce drgały i wargi zacinał, a jak koziół głowę w dół pochyliwszy, gotów nią był bić choć o ścianę.
Co inny może byłby wysłużył dobrocią, to on sobie wyrobił nieznośnem uprzykrzeniem; szlachcic widząc że z niego nie zrobi parobka, uwierzył że tam być coś musi co powołuje do innej doli.
— Kto go tam wie, mówił, chłopiec musi przeczuwać... wyrywa się, trzeba się księżom pokłonić i do szkół go oddać, mówią że tak nie jeden biskup z pauprów wyszedł, a kto to wie! może będziemy mieli pomoc na starość.
— Ależ on nie na biskupa stworzony, kręcąc głową odpowiadała stryjenka, jak on ludzi paść potrafi, kiedy owiec nie umie, ledwie trzody dopadnie to ją rozpłoszy.
— Kto go tam wie czem będzie? to pewna że w nim siedzi jakieś utrapienie, w chacie to nie wytrzyma i dalej nas wszystkich z niej wypędzi. Już go się inaczej nie pozbędziemy jak szkołami, przynajmniej nasze dzieci sińce nosić przestaną...
— Pewnie że go potrzeba gdzieś oddać, rzekła potakując stryjenka, mówią że w szkołach ćwiczą, jak zaczną bić, to może z niego co zrobią.
— Djabła się on im da! mruknął szlachcic.
— Ale co waść gadasz, Wawrzyńcze, lepiej oni go od nas zażyć potrafią, dalej dalej, gdyby tu tak został, szubienicy by się mógł dosłużyć jak nic.
Uradzili tedy oddać go do szkół, i jednego poranku zlepiwszy mu odzienie ze starych szmat i łachmanów, powiódł go szlachcic do miasteczka do księży, którzy tam szkoły trzymali. Ale nim z domu wyszedł chłopiec dobrze wprzódy się wypytał dokąd go prowadzą, a na pożegnanie dał stryjecznym po kuksańcu, i przemyślając powrócić do chaty gdyby mu tam źle było, drogę sobie dobrze uważał i w głowie zapisywał.
Staruszek ksiądz prefekt, który tam rej wodził w szkole, miał to do siebie, że widział w sobie talent rozpoznawania z fizjognomji przyszłych wielkich ludzi. Brał on chłopaków z góry za czuprynę, obracał ich twarzą ku słońcu i zajrzawszy im dobrze w nos, wyrokował nieodwołalnie co z nich ma wyrosnąć, bohaterowie czy bałwany. Pośrednich stopni nie było u niego. Mylił się wprawdzie często biorąc bałwanów za bohaterów et vice versa, ale to go nie zrażało, utrzymywał bowiem na swą obronę, że bałwany, jak ich zwał, miewają szczęśliwe na świecie powodzenie, a wielkie talenta często zagrzebane leżąc w proch się rozsypują. Jemu więc zostawionem było w szkołach egzaminowanie kandydatów na paupry i przyjęcie lub odrzucenie stręczących się dzieci.
Byłto zresztą bardzo dobry staruszek, powolny, łagodny, któremu studenci kołki na głowie ciosali, chociaż utrzymywał że się go obawiano jak stracha. Wiedząc o tem dziatwa, jak skoro się pokazał niby przerażona Jowiszowym wzrokiem jego, pierzchała z okrzykami na wszystkie strony, a prefekt łagodził to wrażenie słowy czułemi, przekonywając ich, że nie był Neronem ani Kaligulą, ale trochę tylko za ostrym księdzem prefektem.
I Longin więc przywiedziony został przez księdza rektora wprost do księdza prefekta, który już wiedząc o co chodzi, zażył tabaki, włożył na nos okulary, poprawił pasa i ująwszy szamoczącego się dzieciaka za czuprynę, przyprowadził go przed okno. Tu przypatrzywszy się tej ostrej już w chłopięciu, wyrazistej i nieulęknionej twarzy, bardzo się zamyślił.
— A cóż księże prefekcie? spytał rektor.
— Subjekt wcale nie pospolity, — odparł znawca — ale to być musi szalona pałka?
— O tak! — odparł kłaniając się szlachcic przytomny, — nawet po części dla tego musiemy go oddać do szkół, że nam się na nic nie zdał, takie to krnąbrne i zuchwałe dziecko.
— A co? a co? nie odgadłem? zawołał prefekt tryumfująco... ale u nas po użyciu moczonych rózeg i dyscyplin... może z niego być człowiek, dodał poważnie... Chłopcze! chcesz-że się uczyć? ha? spytał po chwili czując potrzebę złagodzenia wrażeń.
— A czemuż nie! rzekł śmiało Longin, juścić wolę jak paść świnie.
— Logika jest, odparł prefekt, prosta... wprawdzie, ale silna... wyrażona śmiało; to lubię, wezmę go do moich usług... Jednakże mi Jaśka zabraliście, księże rektorze, a w moje ręce go wziąwszy, już ja go wytresuję po mojemu, zobaczycie co z niego zrobię.
Rektor się uśmiechnął.
— A nie lepiej by go było oddać księdzu fizykowi?
— Za nadto łagodny, rzekł prefekt, ja to go dopiero ścisnę... bo to charakter potrzebujący rygoru...
— Oj ksieżuniu dobrodzieju, szepnął szlachcic, może by jego ksiądz fizyk uchodził, ale z przeproszeniem, jegomości nie tak z oczów patrzy, żebyście go mieli pokonać.
— No! no! bądź spokojny... już mnie to nie pierwszy raz, wiem jak i z kim... to już do mnie należy... zostawcie chłopca u mnie.
Szlachcic rad, że się tak łatwo pozbył niewygodnego synowca, drapnął do domu w najlepszym humorze, a Longin poszedł zaraz zapoznać się ze studentami. Ani klasztor, ani prefekt, ani fizyk, nic go nie straszyło, w obietnicę moczonych rózeg nie uwierzył, a to mu już pachło, że kupę widział chłopaków, którym mógł sypać guzy i kułaki, i swawolić jak chciał.
Młodzież przyjęła go jak zawsze nowicjusza, zabierając się płatać mu figle i upokorzyć przybylca, ale ledwie się o niego otarli, poznali że z nim nie można było żartować. Zamiast płakać Longin plunął w łapę i dalej-że na całe skonfederowane wojsko jak Samson na Filistynów, zamiast szczęki oślej porwawszy kija, który tam właśnie leżał na podoręczu.
Pierzchły spłoszone zastępy, ale zwyciężca nie przebłagał się ich porażką i grzmocił uciekających, póki przerażony ich krzykiem ksiądz prefekt nie wyleciał z celi wołając:
— Hola! co to jest!?
W oczach tego surowego mentora Longin wytrzepał jeszcze kilku i siłą dopiero pochwycony przed trybunał, stanął w obliczu zagniewanego sędziego. Na zapytanie co by było powodem tego boju, wypowiedział śmiało, że został zaczepiony, a zatem inaczej postąpić nie mógł i bronić się musiał.
Podobało się to księdzu prefektowi, który już miał słabość do malca, wszystkim kazano klęczeć godzinę (co się później na kwadransie skończyło) a Longin poszedł z palmą na śniadanie.
Pierwsze i tak pełne zwycięztwo uzuchwaliło studenta, który od razu stanął na czele infimistów, a wyżej drugiej klasy rozciągał wpływ i władzę swoją. Położenie jego w komórce przy celi księdza prefekta uczyniło go wkrótce ważną nawet dla retorów figurą, wiedział bowiem i mógł donieść kiedy ksiądz prefekt spi, kiedy się na rewizją wojsk swoich wybiera, kiedy chory lub źle usposobiony na dyscyplinę pogląda, a ze wszystkiego Longuś skorzystać umiał.
Z księdzem prefektem obchodził się zuchwale... i podbił go nadzieją, że wyjdzie niechybnie na wielkiego człowieka. Robił więc co mu się podobało, a koniec końców zawsze na swojem postawił; prefekt sam przed sobą ze zbytecznego folgowania Longinowi tłómaczył się jak mógł.
— Bo to, mówił, z takiemi charakterami nie można iść przebojem — muszę sobie i surowości, do której przywykłem, gwałt zadawać a prowadzić go łagodnie, inaczej wszystko bym popsuł... Możnaby tego szaleńca do wściekłości rozdrażnić.
A gdy ksiądz rektor upominał, ksiądz prefekt ruszał tylko ramionami.
— No! no! no! już ja wiem jak sobie począć, subjektum wielkie, uczy się ogromnie, geujusz wrodzony jest... ot co ważna, a charakteru inaczej jak powolnością ugiąć i zmiękczyć niepodobna, bo to dusza hartowna i rzymskiego coś w niej jest! o! rzymskiego, mości dzieju! starożytnego!
Czasem, gdy był zmuszony ukarać, prefekt niepokoił się ogromnie i szedł sam do chłopca.
— A widzisz, mówił, a żal, a wstyd, a fe! a nie trzeba broić... no! no! na ten raz idź już, wstań i do roboty... tylko ten ostatni raz daruję, ale uchowaj Boże jeszcze mi co spłatasz... o! o! zdasz mi rachunek i za zaległości!
Ale za każdym razem darowywał mu tak samo pod innym coraz pozorem.
Chłopiec z nim robił co chciał, gdy bótów nie wyczyścił, udawał ksiądz prefekt że ich nie potrzebuje, gdy go nie posłuchał, zmieniał wolę i rozkaz, niedając powodu do nieposłuszeństwa.
Longin panując tak, rozzuchwalił się do ostatka, a choć przywiązał się do poczciwego prefekta, śmiał się z niego ze studentami i z talentem go naśladował, sposób mówienia jego, ruchy, pogadanki, nawet głos jego zachrypły udając doskonale.
Raz tak w korytarzu zszedł go sam ksiądz prefekt na tej improwizowanej komedji, ale nie dał mu poznać że zrozumiał kogo tam przedstawiał. W godzinę dopiero potem przyniesiono stołek i dyscyplinę nietkniętą od dawna, a nieubłagany sędzia stanął nad winowajcą.
— Widzisz moje dziecko, mościdzieju, rzekł zażywając tabaki, wszystko się darowuje, a niewdzięczności przebaczyć się nie godzi. Żartujesz sobie ze mnie, to dobrze, bardzo dobrze, ale gdy ci to płazem pójdzie, drwić sobie potem będziesz ze wszystkich starszych i z Boga... kładnij-że się mościdzieju i pro memoria Jacek Kanafarz niech mu wlepi trzydzieści!
Longin zaklął się, że gdy go tkną dyscypliną życie sobie odejmie, począł się uniewinniać jako to czynił podżegany, zmuszony, w myśli niewinnej; prefekt się rozczulił i skończył na kazaniu z tekstu o niewdzięczności ludzkiej, przywodząc lwa Androniklesowego, dwa psy kulawe i szczura co sieci przegryzał... Longin wcale nie słuchał perory, ale bardzo był rad, że się od dyscypliny wykręcił.
Prefekt stracił trochę dlań serca, ale nie przestał być zawojowanym przez niego.
Całe szkoły wierzyły już jak stryj, patrząc na powodzenia Longina, że w przyszłości wielkie go muszą czekać losy, Longin gadał o tem sam, profesorowie powtarzali, uczył się dobrze, a nawet gdy się trafiło lekcji nie umieć, gotów być nauczyciela przekonywać, że on sam nie zna swojego przedmiotu.
Wysokie też miano o nim pojęcie, a on o sobie wyższe nad wszystkich. Quo non ascendam? — mówił i powtarzał sobie nauczywszy się trochę łaciny; a prefekt zażywając tabaki pomrukiwał także.
— Djabeł nie chłopiec... szalona pałka! zajdzie daleko jestem pewny... tacy to świat zdobywają!
Świat jak świat, a tymczasem szkołę zdobył prawie Longinek, panując w niej sam i powagą ks. prefekta; szanował go nawet nieco ks. rektor, zdaleka obchodząc i niedając okazji do psikusa, za któryby go ukarać musiano.
Szlachcic stryj, gdy mu fantazja przyszła starszego syna trochę w szkole wytresować, musiał się synowcowi kłaniać, żeby go wziął pod możną opiekę swoją, a powróciwszy do domu po rozpatrzeniu się w tem, co się tam święciło, prorokował, że Longin musi wyjść na bardzo wielkiego człowieka, kiwał głową więcej jeszcze niż mówił, i domyślał się, że może nawet zostać profesorem.
Jak to szczęście, które mu tak stale służyło, wysuszyło w nim serce nie rozgrzawszy go, jak weszły do tej duszy szyderstwo i pogarda ludzi? — ja tego wytłómaczyć nie potrafię. Może widząc ich tak słabymi, tak uległymi, domyślił się Longin, że na ziemi wszystko niemal zdobywa upor i siła, a najświętsze uczucie gdy go wola nie poprze, rozpłynie się we łzach napróżnych. To wyrobiło w nim główną życia sprężynę, charakter i wolę niezłomną, a niemi nadstarczał co mu z innych stron brakło. Dla czego ani potrzebował kochać, ani chciał być kochany, ani czując się nim umiał być wdzięcznym, nie rozumiem wcale. Może obawiał się zmięknąć i instynktowo hartując, do dalszych zachowywał zdobyczy.
Bali się go też wszyscy i tak przeszedł niższe klasy zwycięzko, przenosząc się z nich już silny i pewien siebie do wyższych. Nie było tu już ani księdza prefekta, ani dawnych towarzyszów, ale jak komu pójdzie to idzie, a śmiałość zawsze wygrywa. Na tej mu nie zbywało, ubóstwo było mu drugą podporą, przyjęli go towarzysze po młodemu, i nazajutrz był już jak w domu.
Nie był to umysł wyższemi obdarzony zdolnościami, który siłą swą podbijał i zmuszał do posłuszeństwa, — wola w nim i charakter robiły wszystko, a rzadko kto przeciw nim wytrzymać potrafił.
Do niczego nie miał talentu szczególnego, ale do wszystkiego po troszę zdatności, pojęcie łatwe, logikę naturalną, zdrową i wielki chłód w sercu, a ład w głowie, które mu przytomność zawsze jedną dawały i czyniły go panem. Nie unosił się i nie upajał chyba jednem szyderstwem, do którego miał i powołanie i wprawę w niem i niezbitą niczem śmiałość. Ten wyraz sarkazmu piętnował twarz jego niecnie śmiałą, oko nieulękłe, postawę aktorską, ruchy przesadne.
Śmiał się ze wszystkich i ze wszystkiego, a słabości nawet i nieszczęście nie zmiękczyły go, wszędzie na pierwszym planie widząc siebie, gotów był sobie wszystkich poświęcić bez wahania.
Taki człowiek nie mógł przepaść w tłumie, bo by się zawsze przebił przez ludzi, zagłuszył ich, zakrzyczał, a czego mu nie dawano, siłąby pochwycił, dla tego ufał w przyszłość i ani wątpił, że będzie świetniejszą od marzeń wszystkich towarzyszów młodości.
Drudzy nań z niedowierzaniem poglądali, on na nich z litością.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.