Metamorfozy (Kraszewski, 1874)/Część pierwsza/XXXV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Metamorfozy
Podtytuł Obrazki
Wydawca Gubrynowicz i Schmidt; Michał Glücksberg
Data wyd. 1874
Druk Kornel Piller
Miejsce wyd. Lwów; Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Nie był tu już ów wieczór gwarny i wesoły marzeń i spowiedzi jakiśmy opisali; każdy na ramionach przynosił troskę jakąś, wszyscy zebrali się smutni, jakby wczesnem przeczuciem zawodów przyszłości. Może i rozstanie to nagłe po tylu latach przyjaźni, po przywyknieniu do wspólnego życia, rozerwanie tego węzła, który ich łączył, wpływało na pochmurzenie czół troską jakąś zoranych. To pewna, że w znanej salce Teofila zebrawszy się jak dawnej, nie znaleźli w niej swobody i wesela, które tu dawnej mieszkały. Sam gospodarz był pochmurny i z żalem opuszczał Wilno pakując nuty, rysunki, rękopisma pozaczynane, poczęte zbiory naukowe, tysiące gratów i fraszek, których miał do zbytku; — powitał przybywających westchnieniem, ściśnieniem ręki milczącem i prawie łzą w oku.
Jeden Cymbuś na przekor wszystkim jaśniał, śmiał się i z niezmyśloną radością krzątał się żwawo jak nigdy, mając powrócić do domu i spocząć na laurach wspomnień! Krzyczał głośno, potrącał wszystkich, trzpiotał się nieborak i nie ukrywał z tem, że opuszcza Wilno bez najmniejszego żalu.
Tak zwani przezeń panicze nie podzielali wcale tego uczucia źwierzęcego, każdy tu coś zostawiał, ten cząstkę serca, ów złudzenie, inny nadzieję lub pierwszy zawód w życiu, a wszyscy wspomnień wiele, tych mogiłek ducha! Przywiązujemy się biedni wygnańcy nawet do bruku, po którym chodzimy.
Wieczór, mimo skromnych obietnic herbaty, kasztanów i wieczerzy od Malinowskiego, obiecywał się świetniej niż kiedykolwiek, pokój był świeżo umieciony i jedna tylko wytrzęśniona w pośrodku fajka kalała czystą podłogę służąc do wybitniejszego ukazania jej świetności. Samowara pożyczono u gospodarzy, większego niż zwykle, nie tak krzywo wyglądającego jak codzienny, który już gdzieś spoczywał w kątku zapomniany niewdzięcznie. W kącie była masa imponująca talerzy i widelców, a kasztany piekły się w piecku na wielką skalę... jak przy uczcie Baltazara... W dodatku był wielki kosz pomarańcz.
Ale to wszystko teraz już rozweselić nie mogło, rozchmurzyć nie potrafiło. Na twarzy Serapiona zawsze pokrytej jednym wyrazem rezygnacji spokojnej trudno coś było nad nią wyczytać, ale postawa zdradzała boleśną tęsknotę. Jeden Albin był weselszy, choć tracił przyjaciela, który go miał tylko na pół drogi przeprowadzać, spodziewał się przybliżyć do Anusi, do matki, do ukochanego kątka, do gniazdka przyszłej szczęśliwości.
Longin już był po cywilnemu i rozpoczynał jakąś dependencją u mecenasa, a że mu się tak udało zaraz wpaść na drogę, tryumfował niezmiernie, śpiewał fałszywie a głośno, chodził zagłębiony w sobie, niekiedy milczenie przerywając homerycznym śmiechem, a mimo to jednak i w tem sercu samoluba odzywała się tęsknota po latach w kółku młodem przeżytych.
Cyryll nie wiedział co z sobą pocznie, ale miał pozostać w Wilnie z nadzieją otrzymania jakiejś profesorskiej posady, ku czemu dopomagał mu drugi taki jak on biblioman, stary poczciwy nauczyciel, zawdzięczający mu dokompletowanie Ogrodu Królewskiego, którego trzy karty niedostające gdzieś dlań Cyryll wyszperał. Taka usługa obowiązywała do wiekuistej wdzięczności.
Bardzo wielu pozrzucali już byli mundury akademickie, które im jak ołowiane okowy ciężyły na ramionach, a Konrad jeden z najpierwszych przebrał się w tużurek czyniący honor najpierwszemu wówczas wileńskiemu krawcowi; było to w swoim rodzaju arcydzieło kunsztu; króciuchny przyodziewek podbity lekką jasną materyjką, leżący jak ulany i malujący zgrabną figurkę ze wszystkimi jej wdziękami zaokrągleń, wypukłości, obłączystości i t. d. Cudo to widocznie przeznaczonem było na wieś, do kościoła parafialnego dla upokorzenia i zdumienia wiejskich lwów, którym domowy Lejzerek szył kapoty pod pozorem surdutów.
— Ha! pamiętacie panowie, odezwał się Longin, ów wieczorek nasz u Teofila... quondam w czasie pierwszoletności, gdyśmy się tu z niedorzecznych marzeń naszych naiwnie spowiadali? Otóż przebieżona droga, która wiodła do drzwi tego upragnionego żywota — stajemy u nich, trzymamy za klamkę, chwila jeszcze, a bramy otworzą się na oścież przed nami. Czy dziś jeszcze też same mamy w piersi pragnienia i żądze? czy tęż samą w sercach odwagę?
Baltazar westchnął nieznacznie — obejrzał się po drugich, — nikt nie miał dawnego humoru, swobody, czuł każdy że się zamykała ważna życia epoka, a rozpoczynała nowa, do której tamta była tylko przygotowaniem.
— A jednak to smutno, rzekł stary, nawet z biedą się rozstawać! Cóż to za dziecinne uczucie? jużciż gorzej nam być nie może, zyskujemy swobodę, a przecież jakoś mimowolna tęsknota ogarnia na rozjezdnem; człowiek jest zaprawdę niepojętą istotą.
— Może nie jeden z nas lęka się dziś przybliżając do krańców, czy przeszłość mu dług obiecany wypłaci, rzekł Albin.
— Tak, a rozpoczęcie walki, dodał Longin zakładając ręce w próżne jeszcze kieszenie — to także nie wesoła rzecz, boć to nie co innego tylko trąba, gra do boju i wybieramy się iść na ostre walczyć ze światem.
Konrad poświstywał, ale jakoś melancholicznie, jakby z nokturnu Fielda.
— Nawet Konradowi, rzekł szydersko Macedo, przeznaczonemu do wielkich powodzeń na woskowanych świata posadzkach, zbrojnemu w długie już balowe doświadczenie, przysięgnę, że smutno opuszczać okno, z którego na Rózię poglądał i słyszał srebrny jej głosek. Prawda, że ni mniej ni więcej szewcówna, bardzo ładne dziewczę.
Konrad się zarumienił jak jabłko.
— Ale dajcież mi pokój! krzyknął opryskliwie z oburzeniem — a co mi tam wasza Rózia!
— Naturalnie, to było tak sobie tylko dla przepędzenia czasu, jak P. Baltazar zachodził czasem do piekarza, ale...
Baltazar wstał z sofy zaperzony.
— Takżeście znaleźli mnie czem prześladować, dziewczyną!
— Ludzie są tak złośliwi, dorzucił Hruszka, im aby pozór tylko.
— Ale gdzież podobieństwo? ja? cóż znowu!
— Są gusta różne, podchwycił Longin, a kto lubi świeże bułki, może pokochać tę co je sprzedaje; zresztą i to dziewczę niczego, a bardzo stateczna, śmieje się tylko do dwuzłotówki, nigdy do człowieka...
— Co do mnie, rzeki Albin powoli, nie żal mi żadnej twarzy, bo jedną tylko wyrytą noszę na sercu i myśli; nie żal mi miasta, choć to kolebka długich marzeń moich, — żal mi was przyjaciele dobrzy, nad których wierniejszych i życzliwszych nie da mi życie — gdzie takie serce znaleźć jak Serapiona, Teofila, Konrada, was wszystkich? gdzie takie życie jakieśmy tu pędzili z dłonią w dłoni? A! smutno pomyśleć, dodał, — że gdy nas rozpędzi żelazna rózga konieczności, już się może nigdy a nigdy nie spotkamy w życiu!
— Góra z górą się nie zejdzie, mówi przysłowie, a człowiek z człowiekiem.
— Szkoda że sobie powiedzieć nie możemy... ot za lat tyle i tyle... zejdźmy się znowu i spojrzmy sobie w zbladłe twarze...
— Prawda! jakby to byłe ślicznie, dodał Teofil chwytając myśl dramatyczną, wiecie w bajce o królewiczach, jak to tam oni zawsze żegnają się na rozstajnych drogach, i podają sobie dłoń, i przyrzekają za lat tyle a tyle w temże miejscu na dzień naznaczony się stawić.
— Doprawdy! a co za myśl szczęśliwa! gdybyśmy sobie co podobnego przyrzekli, zawołał Albin.
— No! a dla czegoż nie? podchwycił Teofil — pomyślcie tylko... ja się z góry piszę...
— Myśl święta! myśl cudowna! zawrzał znowu Albin... Panowie! wzywam was wszystkich do wotowania na nią. — Jaką sobie zakreślamy datę?
Longin się, uśmiechnął.
— Prawda, rzekł, spowiadaliśmy się tu przed sobą z nadziei naszych przed kilką laty, powinnibyśmy, gdy się te ziszczą, pochwalić wytrwaniem i skutkiem. Ale to tak rychło nastąpić nie może.
— No! więc kto żyć będzie za lat dziesiątek.
— Ale gdzież znowu! za piętnaście chyba, — rzekł Baltazar.
— A ja mówię za dwadzieścia, zawołał Teofil, daleko to i kto wie czy dożyjemy tej epoki, ale kto z nas żyw na świecie się znajdzie, czemużby nie miał przybyć do Wilna na ten sam dzień, w którym się rozstajemy, abyśmy spojrzeli sobie w oczy i zobaczyli, co z nas też zrobiło życie.
— Niezmiernie poetyczny i młody pomysł — rzekł Baltazar kręcąc głową — ale doprawdy uśmiecha mi się... za lat dwadzieścia! co to z nas będzie? kawał czasu... z niejednego strzępki ledwie zostaną.
— Brawo! wołał Konrad, za lat dwadzieścia! dziś który lipca? piętnasty? dajmy że piętnasty. Wotujemy więc i poprzysięgamy, po upływie lat dwudziestu tych zebrać się tu na Łotoczek, na godzinę szóstą wieczorem, i ci co żywi będą uścisną się a za umarłych nabożeństwo odprawiemy.
— Ja mam nadzieję że wszyscy żywi tu staniemy... zawołał Longin, jak wyglądać będziemy nie zaręczam, ale któżby u licha mizernych lat dwudziestu nie miał w młodej kieszeni?...
Teofil zatarł ręce z radości.
— Potrzeba spisać urzedownie protokół na tyle rąk ile nas tu jest i poprzysiądz spełnienie tej cudnej myśli... Panowie! zawołał z zapałem — słowo! słowo! i jakeśmy wówczas spowiadali się tu z nadziei i marzeń, wyspowiadamy się z życia i ich spełnienia, z jego zawodów i boleści... A zatem, wszyscy przyjmują? nie ma więc opozycji?...
— Ja, rzekł Baltazar poważnie, wotuję tylko paragraf dodatkowy, że ktoby nie mógł dla przeważnej przyczyny znajdować się na umówiony czas w miejscu oznaczonem, przyszle nam spowiedź, to jest curriculum vitae na piśmie... mogą być wypadki, potrzeba obmyśleć wszystko.
— Zawsze z rachunkiem! rzekł Longin... ale dotrzymajcież słowa.
Podniosły się ręce wszystkich i żywy okrzyk zaświadczył jak gorąco przyjętą została ta propozycja, która dawała w przyszłości nadzieję uściśnienia ręki przyjaciół raz jeszcze...
Dla tem większej pewności, że się przyrzeczenia nie zapomni, każdy z nich wypisał zredagowany przez Teofila artykuł i włożył go z datą, dniem i godziną przyszłości do pugilaresu.
— A zatem, do zobaczenia... za lat dwadzieścia!... uśmiechnął się Longin, radbym z góry wiedzieć kto przyjedzie karetą a kto z nas przysunie się piechotą.
— A jabym rad przeczuł, dołożył Albin — kto z nas tu tylko przywędruje tęsknym duchem z za mogiły... bo śmierć nie oszczędza i tych co są słowem związani.
Rozmawiano tak długo jeszcze, ale powoli wszyscy prawie nagleni wyjazdem i mnóstwem zajęć pilnych, wymykać się zaczęli po wieczerzy, którą gospodarz baczny przyśpieszyć kazał, tak że Teofil, Albin i Serapion zostali sami... I tym wkrótce słów zabrakło do rozmowy, tak jutrzejsza przyszłość ciężyła już na sercach wszystkich.
O samej północy wstali z sofy ostatni i podając ręce Teofilowi, który zasmucony łzy miał w oczach, rozstali się z nim powtarzając po cichu:
— Do widzenia! do widzenia za lat dwadzieścia!


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.