Meteor/XV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Meteor |
Wydawca | "Wiedza" Spółdzielnia Wydawnicza |
Data wyd. | 1948 |
Druk | "Wiedza" Spółdzielnia Wydawnicza, Wrocław |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Paweł Hulka-Laskowski |
Ilustrator | Maria Hiszpańska-Neumann |
Tytuł orygin. | Povětroň |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Jasnowidz milczał spoglądając z roztargnieniem i zezowato na końce swych palców.
— Gdzie mieszkał? — zapytał chirurg.
— Okolice podzwrotnikowe — mruczał jasnowidz. — Wyspy. Poczucie brązowe, coś jakby palona kawa, asfalt, wanilia albo cera Murzynów.
— Gdzie się urodził?
— Tutaj, gdzieś tutaj — wskazywał jasnowidz w nieokreślonym kierunku. — U nas, w Europie.
— A czym był?
— Możę dozorcą, czy ja wiem? Człowiek, który krzyczy na ludzi. — Zmarszczył czoło, jakby wspominał. — Ale pierwotnie był chemikiem.
— Gdzie?
— Oczywiście, w cukrowni! — odparł jasnowidz, jakby zgorszony, że ktoś może pytać o rzecz tak jasną. — To się zgadza, nieprawdaż? Te dwa różne światy. W zimie kampania, rwetes, awantury — a latem cicho, cukrownia stoi i tylko w laboratorium pracuje człowiek. Albo marzy. — Wyrysował palcem w powietrzu sześciobok. — Wiecie, panowie, przecie, jak się pisze wzorce chemiczne. Taki sześciokątny smukły wzór, z którego kątów wychodzą znaki albo promienie tworzące krzyż i rozwidlające się.
— To formuły strukturalne — objaśnił internista. — Nazywa się to stereochemia. Te wzory przedstawiają poglądowo łańcuchowe powiązanie atomów w molekułach.
Jasnowidz przyświadczył opieszale, jakby kiwnął nosem. — Tak jest. Wyobraźcie sobie, że te wzorce układają mu się w jakąś sieć. Spogląda w pustkę, jak się te wzory łączą z sobą i przenikają wzajemnie, jak wiążą się i krzyżują. Kreśli to sobie na papierze i wścieka się, gdy mu kto przeszkadza. Zimą, oczywiście, nie, zimą jest praca, gwałt i niecierpliwość... Ale latem — takie fabryczne laboratorium w słonecznej spiekocie, slodkawy zapach jak po cukrze lodowatym... Tam siedzi z otwartymi ustami i gapi się w pustkę na te wzorce. Wygląda to tak, jak plastry miodu i każdy sześciobok łączy się z następnym w długim szeregu. Ale to nie płaszczyzna, to przestrzeń o trzech, o czterech wymiarach. Ciągle mu się coś wymyka i w żaden sposób nie może tego wyrysować na płaskim papierze. A spiekota taka wielka, że słychać nawet bzykanie muchy uderzającej o szkło okna.
Jasnowidz mruga oczami w zamyśleniu i przechyla głowę na bok. — To nie jest jedna jakaś chwila, to tygodnie i miesiące, może nawet wiele lat. Ciągle tworzy ten przestwór chemiczny, budowany z formuł, które uzupełniają się i pasują do siebie. To już nie są rzeczywiste i znane związki chemiczne, lecz jedynie związki możliwe i fikcyjne, nieistniejące i nowe kompozycje, które mogłyby wypełnić pustkę w chemicznej przestrzeni. Nowe i nieznane izo — — — izomerie i polimerie — wyjąkał, nie wiedząc, czy dobrze się wyraża. — Polimerie i poliwalencje, które doprowadzają go do nieprzeczuwanych związków atomów. Marzy o tych domniemanych związkach chemicznych i ich możliwych właściwościach. Są to leki, opalizujące barwy, nieznane perfumy, materiały wybuchowe, związki, przy pomocy których można by zmienić kształt świata. Zapełnia zeszyt za zeszytem formułami benzolów, kwasów, cukrów i soli, których dotychczas nie ma, ale które zająć mają swoje miejsca w tej przestrzeni krystalizującej się chemicznymi wzorcami. Im dalej, tym mocniej przenika go wiara, że można przewidzieć i wyliczyć nieznane molekuły związków, jak Mendelejeiw wyliczył nieznane atomy pierwiastków. Przy tym wszystkim dygocze i drży z uciechy, że niweczy i burzy dotychczasową wiedzę... Wciąż powtarza się ten motyw zatargu i walki. Rozpoczyna próby i doświadczenia laboratoryjne z tym czy owym przypuszczalnym związkiem materii. Ale doświadczenia się nie udają, fabryczne laboratorium za małe na to. Łapie tedy pierwsze lepsze dwa wzorce, które zdają się tak przekonywającymi, że tylko zabrać się i zrealizować je technicznie, i jedzie do znakomitego przedstawiciela wiedzy chemicznej, aby mu je przedłożyć i przekonać go, że są one warte zachodu i doświadczeń opartych na szerokich podstawach.
Jasnowidz wzruszył spiczastymi ramionami. — Oczywiście, wynik był nad miarę żałosny. Arcykapłan wiedzy niewielu słowy rozbił przypuszczenia młodego chemika w proch i pył. Nonsens, niemożliwe! Nie zna pan niezawodnie pracy tego i tego, niech pan przeczyta tę a tę książkę, a w końcu wyraz wielkiej życzliwości: ostatecznie, może pan pozostać tu u mnie, dam panu jakieś zajęcie, na przykład oczyszczanie knotów u kaganków albo pilnowanie filtrów. Jeśli będzie pan cierpliwy i nauczy się pracować naukowo...
— Ale Przypadek X nie był cierpliwy i nie chciał nauczyć się pracować naukowo. Bąknął coś i oddalił się, a od ruin swoich pomysłów chemicznych uciekał w takiej panice, że — — — że zatrzymał się aż na skraju cieni, gdzie dobrodusznie i nienaukowo szczerzyły się do niego zęby Murzynów.
Jasnowidz podniósł palec. — Aby uniknąć nieporozumienia, trzeba powiedzieć, że ten naukowy bonza postępował właściwie i sprawiedliwie, gdyż bronił wiedzy przeciwko wywrotowcowi. Gotów był pogodzić się z dowiedzionym faktem, ale zasadniczo odrzucał hipotezę, która na razie byłaby wyrządziła więcej zamętu i nieporządku niż cokolwiek innego. Musiał więc zgnębić Przypadek X. Widzicie, panowie, że w całokształcie życia nic nie dzieje się wypadkowo i byle jak, ale we wszystkim, jest ład i konieczność.
Chirurg przeraził się, spostrzegłszy, że jasnowidz znowuż zawraca do abstrakcyj, i dlatego pytał skwapliwie: — A potem przestał być chemikiem?
— Potem już nie był chemikiem — odpowiedział jasnowidz. — Nie było w nim tego głosu, który by mu powiedział: — To głupstwo, to przejdzie, baw się dalej. Każde jego rozbicie było ostateczne i nieodwołalne. Gdy niewielu słowy zburzono mu jego chemiczną budowę, powstało w nim przemożne poczucie osamotnienia i opuszczoności. Uważacie, panowie, niemal zadowolenie, że są oto takie ruiny, takie straszliwe zgliszcza. Schował swoje zeszyty, aby do nich już nigdy nie zaglądać, i opuścił cukrownię, żeby się ten zamęt jeszcze wzmógł. Sam się przerażał tego poczucia marności i pustki, a jeszcze bardziej przerażało go to, że jest mu tak dobrze w tym zamęcie i w tym zniszczeniu, i zaczął uciekać.
— Był przecie młody — zastrzegał się chirurg. — Czyż nie miał nikogo?
— Miał.
— Dziewczynę, nieprawdaż?
— Tak.
— Kochał ją?
— Tak.
Zapanowała cisza. Jasnowidz, obejmując kolana, spuścił oczy i w podrażnieniu posykiwał przez zęby. — Nie będę przecie mówił wszystkiego — wycedził wreszcie. — Nie jestem kroniką. Oczywiście i w jego miłości było osamotnienie i upór, i na pewno zniweczył ją, jak niweczył wszystko: z zaciekłości i dlatego że uciekał w samotność. Co za spustoszenie! Teraz może się usadowić i patrzeć, jakich to ruin sobie narobił. Jako dziecko właził z zaciekawieniem do rupieciarni na strychu. Nikt go tam nie szukał, był tam sam, a jego zaciekłość mijała w osamotnieniu. Rękopis życia jest tu stale jednaki... — I jasnowidz kreślił coś w powietrzu. — Zaciekłość pcha go naprzód, a samotność ciągnie go nazad. Leżałby długo na jednym miejscu, ale pobudza go ochota do walki. Na złość komuś pozostałby na miejscu, ale jego wewnętrzne osamotnienie macha ręką, że wszystko nie zdało się na nic. Pozostaje tylko błąkać się i błądzić.
Jasnowidz podniósł głowę. — Być może, iż był on genialnym chemikiem, być może, iż pomysły jego byłyby wywróciły świat do góry nogami. Ale czyż można sobie wyobrazić, że człowiek jego pokroju miałby cierpliwość, aby krok za krokiem, doświadczenie za doświadczeniem i kosztem niezliczonych wszawych pomyłek i niepowodzeń dobić się wreszcie naukowego uznania dla swego układu chemicznego? Stał na progu czegoś wielkiego, ale przerażała go systematyczna, metodyczna orka naukowa, która posunęłaby go o kawałeczek dalej.
— Taki był jego los wewnętrzny, coś, jakby ucieczka przed zadaniem przekraczającym jego siły. Gdyby był pozostał chemikiem, byłby także błądził jedynie, błąkając się śród doświadczeń i fantazyj, od jednej rzeczy ku drugiej, bez celu, zatracając się w przestrzeni zbyt wielkiej. Dlatego ciałem swoim błąkać się musi po morzach i wyspach, aby zastąpić w ten sposób wielkie błądzenie swego ducha. Pan, panie doktorze — przebódł palcem powietrze w kierunku internisty — mówił o zamianie wyobrażeń. Niechże pan tedy wie, że istnieje także wikaryzacja losów i że czasem nasze zewnętrzne wypadki bywają tylko uzupełnieniem daleko głębszych spraw, które są w nas.