<<< Dane tekstu >>>
Autor Karel Čapek
Tytuł Meteor
Wydawca "Wiedza" Spółdzielnia Wydawnicza
Data wyd. 1948
Druk "Wiedza" Spółdzielnia Wydawnicza, Wrocław
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Paweł Hulka-Laskowski
Ilustrator Maria Hiszpańska-Neumann
Tytuł orygin. Povětroň
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

XVI

Jasnowidz sięgnął po papierosa, chirurg trzasnął zapalniczką i podawał mu ogień. — Muchissimas gracias!mruczał jasnowidz pochylając się w głębokim ukłonie. Nawet nie zauważył, że przy tej sposobności chirurg badał po prostu reakcję jego źrenic. — To dziwne — mówił parskając, aby zdmuchnąć z ust źdźbła tytoniu — dziwne doprawdy, jak do człowieka przylega jego środowisko, czyli to, co nazywamy światem zewnętrznym. Środowisko wiąże się z jego wewnętrznym ja daleko potężniej niż suma czynników, które uwarunkowują jego postępowanie. Wydaje się raczej — mówił zawahany — że to środowisko wypływa z jego wnętrza albo też jak gdyby było uwarunkowane jego życiem, jednym słowem, jakby było... rozwijaniem się przeznaczenia, które jest w nim samym. Tak jest, istotnie, o ile ujmujemy życie człowieka jako całość, a nie jako kolejność przypadków.
— Weźmy na przykład ten... Przypadek X. Niezwykle przestrzenne wrażenie; jest w nim wiele morza i dużo miejsc. Rozumiecie, panowie, po prostu przestrzennie przy wielkim mnóstwie samotności, odjazdów i tego niepokoju, jaki odbija się w tym bezustannym uciekaniu z miejsca na miejsce. Człowiek, którego dusza jest skomplikowana, żyje w środowisku skomplikowanym i dziwnym. To gorące w spiekocie słonecznej laboratorium fabryczne, po którym błąkał się śród wzorców i zwidzeń, jest przeczuciem gorących krain, po których będzie błądził, owiewany zapachem palonego cukru. Gdzie bywał? Mam dokładne i wyraziste wrażenie przestrzenne i powonieniowe. Żar dygocący nad brązowym polem. Głęboki, wieczny szum, chwilami suchy trzask, gardłowe gaworzenie i skrzeczenie podobne do śmiechu i wymiotowania. Kraina składająca się z letargu i gorączkowego wzburzenia. I ciągle morze, morze niespokojne i połyskujące. Statki pachnące rozgrzanym drzewem, dziegciem i czekoladą. Guadalupe, Haiti i Trinidad.
— Co pan mówi? — wyrwał się chirurg.
— Bo co? — pytał jasnowidz pełen roztargnienia.
— Mówił pan Guadalupe, Haiti i Trinidad.
— Ja? — zdziwił się jasnowidz. — Nawet nie wiem, czy to powiedziałem. Nie myślałem w ogóle o żadnych nazwach. — Zmarszczył czoło. — To dziwne, że to powiedziałem. Czy nie zdarzyło się panom czasem, iż uświadomiliście sobie coś dopiero wówczas, gdy rzecz została powiedziana? Chyba tak będzie. Kuba, Jamajka, Haiti, Porto Rico — wyliczał jak sztubak. — Martynika, Barbados, Antyle i wyspy B — — — Bahamskie! — wyrzucił z siebie z uczuciem ulgi. — Miły Boże, przez ile lat nie wspomniałem o tych nazwach! — ucieszył się. — Ja tak bardzo lubiłem te słowa egzotyczne: Antyle, antylopy, mantyle... — Urwał nagle. — Mantyle, mantyle, zaraz, panowie. Hiszpańskie damy, Kuba... Musiał być na Kubie — rzekł z westchnieniem. — Mam takie... poczucie hiszpańskie, nawet nie wiem, jak to nazwać. Coś jakby jakiś romans hiszpański.
— Przed chwilą rzekł pan muchissimas gracias — przypomniał mu chirurg.
— Czyżby? Nawet nie wiem. — Zamyślony zezował boczkiem. — Widzi pan, to także daje... taki osobliwy przestwór. Z jednej strony te rodziny hiszpańskie, arystokracja, proszę panów, świat osobny, tradycja i dostojeństwo, mantyle i krynoliny albo też amerykańscy oficerowie marynarki... Jak dziwnie kojarzą się te rzeczy! Ile tu różnych ras i dawnych narodów, aż do tych Murzynów na porębie, którzy rozszarpują zębami żywe kurczę i mruczą wudu, wudu. Kumkanie i pluskanie parzących się żab, drewniany klekot młyna mielącego trzcinę, skrzeczenie i chichot Mulatek, które w spazmie rozkoszy biją ziemię piętami. Zęby i lśniące ciała... Jaki żar, jaki żar! — mruczał oblany potem tak obfitym, że przestronna piżama lgnęła mu do pleców. — Furkotanie nocnego motyla, który trzeszczy niesamowicie, gdy wpadnie do ognia. A nad głową Krzyż Południa, podobny do formuły chemicznej, i tysiąc gwiazdozbiorów rysujących na niebie wzorce związków nieznanych o ciężkim zapachu.
— I znowuż — zamachał wyprostowanym palcem — jest to poza nim i w nim zarazem: lenistwo i wielka ruchliwość — ślepa twórcza siła i bierna osępiałość, dwie gorączki, ogień zabijający i twórczy żar. W nim, w nim, wszystko w nim. Znowu te jakieś żaby, które się parzą z nieskończonej nudy, drewniany młyn rutyny, zwierzęce rżenie, bose łapy kląskające po ciemku w pogoni za spoconym i daremnym ukojeniem — — — i straszliwie płonące gwiazdy, a człowiek we wszechświecie przybity do ziemi jak rozciągnięty robak. Albo okręt, który szarpie się na kotwicznym łańcuchu i tępo kołysze się w gęstej wodzie portu. Niecierpliwe pragnienie, by uciec przed tymi tęsknotami, przed tymi żabami i tym młynem. Poczucie, ze wszystko powinno by być inne, ale że może nie warto się zabierać do walki o zmianę czegokolwiek. Kawały świata albo kawały duszy, to wszystko jedno. Wszystko jedno.
— Był to alkoholik, czy nie? — pytał internista. — Ciężki pijak, prawda?
— Alboż my wiemy — odpowiedział jasnowidz niewyraźnie — czy człowiek pije z osamotnienia, czy ze złości? Cóż on w sobie uwalnia i roztapia? Lód opuszczoności czy też wściekły i drgający płomyczek? Ma pan rację, zmarniał zupełnie. Mógł być krzepkim panem o tłustych wargach, zamiast wałkonić się obrzękły od rumu albo spalony gorączką jak gont na dachu. Czemuż nie zrobił sobie złotej kuli, która przywiązałaby go do jednego miejsca? Majątek czyni człowieka osiadłym i roztropnym. Mógł być bogaty i bać się śmierci.
— I więcej nic? — pytał chirurg po chwili milczenia.
Jasnowidz zrobił grymas. — Pan chce, żebym sobie coś zmyślił prawda? Piękną Kreolkę, w której był zakochany. Jakąś egzotyczną rewolucję, w której narażałby życie. Drapieżniki i cyklony. Interesujące szczegóły życia pełnego przygód. Żałuję — mówił z ironicznym uśmiechem — ale zdarzenia, to nie moja specjalność. Spoglądam na życie jako na całość i nie mogę służyć panu ciekawymi przygodami. — Był trochę nadąsany jak ktoś, komu przerwano wątek. — Ja wiem — mruczał pod nosem — pana interesuje ta blizna na nodze. To nic osobliwego, prosty przypadek. Nie był namiętnym łowcą i nie szukał wzruszeń w niebezpieczeństwach. — Marszczył czoło i kołysał się w wielkim wysiłku wspominania. — Napadł na niego drapieżnik ścigany przez innych — zawołał wreszcie, rad, że to już załatwione.
— Prawda, że dużo wycierpiał, ale to tylko dlatego, że zrazu był niecierpliwy i gwałtowny. To jest dyspozycja do przygód, jakich nie miewają ludzie ducha spokojnego. Później stał się leniwy i tępy i zaczął porastać w pierze, chociaż o pieniądze nigdy się nie troszczył. Jego włóczęga kończyła się, a miejsce jej zajmowała ospała i ociężała niespokojność myśli. Całymi dniami leżał w pokoju z ustami rozwartymi od gorąca i wsłuchiwał się w bzykanie much uderzających o siatkę okienną. Całymi godzinami i dniami gapił się w sufit i w ściany oblepione wzorzystą tapetą. Były to sześcioboki bardzo podobne do plastrów miodu, on zaś umiał przyglądać się im długo, bez myśli i ruchu.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karel Čapek i tłumacza: Paweł Hulka-Laskowski.