Meteor/XVII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Meteor |
Wydawca | "Wiedza" Spółdzielnia Wydawnicza |
Data wyd. | 1948 |
Druk | "Wiedza" Spółdzielnia Wydawnicza, Wrocław |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Paweł Hulka-Laskowski |
Ilustrator | Maria Hiszpańska-Neumann |
Tytuł orygin. | Povětroň |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
— Rzecz osobliwa — rozważał jasnowidz — jak życie jego zamykało się i niemal wyrównywało w tym poczuciu osamotnienia. Niezawodnie w dzieciństwie otaczały go ściany oblepione podobnymi lub takimi samymi wzorcami i już wtedy było w nim to osamotnienie. Gdyby był głośno zapłakał, niańka jego byłaby pośpieszyła zapytać go, co mu jest. Tylko że teraz była tam taka stara Murzynka z piersiami długimi i mlaszczącymi przy poruszeniu, jak śnięte karpie. Całe to życie mogłoby być tylko marzeniem obstawionym tymi regularnymi rysunkami. Któż to wie, jak długo trwa sen, może godzinę, a może tylko sekundę. Wszystko inne przybywało właściwie tylko po to, aby naruszać tę drętwą samotność odosobnionego dziecka. Ojciec ze swoimi napomnieniami, szkoła, młodość, cukrownia i ta bieganina, miły Boże, ta niepotrzebna i zbędna bieganina! Jakaś olbrzymia, pomarańczowo-zielona i nakrapiana pluskwa łazi po wzorcach tapety, ale nie idzie prosto przed siebie, jakby chciała dokądś dotrzeć, lecz biegnie szybko to tu, to tam, na chwilkę przystanie i znowu pędzi gdzie indziej. Przygląda się jej całymi godzinami i jest zbyt leniwy, aby wstać i zrzucić ją. A następnie, tak, jeszcze to wściekłe i drażniące bzykanie muchy, która uderza głową o siatkę okienną.
— To już wszystko. Ale to, co dociera tutaj z zewnątrz, gadanie Murzynów, turkotanie młyna, suchy chrzęst palm, szelest znoszonych snopów trzciny, trzaskanie słonecznego żaru i różne tysiączne szmery, i odgłosy, to nic osobliwego, to tylko pozór czegoś. Można przymknąć oczy i wsłuchiwać się, jak to wszystko spływa w nic.
— W tym stanie letargicznym wpadł mu do rąk kawał papieru czy zeszyt, strzęp jakiejś specjalnej publikacji czy coś takiego. Odwraca kartki tego zeszytu bez jakiegokolwiek zainteresowania i oczy jego zatrzymują się na wzorcu sześciokątnym, z którego odwidlają się promienie oznaczone literami atomowymi. Co z tym zrobić? Co z tym zrobić teraz? Już tak dawno temu, gdy zajmowały go właśnie takie rzeczy! Ale rysunki tapety przemieniają się w chemiczne formułki i wyglądają tak, jakby spoglądały na niego z grymasem ironii. Znowu bierze do ręki ów kawał papieru i studiuje ze zmarszczonym czołem ten wzorzec, sylabizuje litery i przedziera się przez uczony tekst. Nagle siada, zrywa się, biega po pokoju i pięścią tłucze się w głowę. Tak, tak, przecie to ten sam wzorzec, ta przeklęta formuła chemiczna, z którą wtedy — przed dwudziestu przeszło laty, ach tak, jaki kawał czasu, Chryste Panie! — jeździł do arcykapłana chemii! Gdyby pan, panie profesorze, raczył zezwolić na podjęcie pracy laboratoryjnej — na większą skalę — nad tym przewidywanym związkiem. Podniósł zjeżone brwi — co za długie kudły! — nonsens, niemożliwe! Nie zna pan niezawodnie tego i tego autorytetu, nie czytał pan takiego a takiego dzieła. Dowiodłem już dawno, że grupa benzolowa i tam dalej.
— Przypadek X biega po pokoju i chichocze rozdrażniony. A tu oto jest to samo czarne na białym i podpisane przez jakiegoś Amerykanina, oczywiście. I że są w tym nieprzeczuwalne możliwości przemysłowe... Przypadek X przystaje jak przybity do ziemi. A przecie to był tylko jeden człon w łańcuchu możliwości, tylko jeden czworobok w budowie. Wzorzec łączy się z wzorcem niby komórki w plastrze miodu, według praw geometrycznych. Ale tamci o tym nie wiedzą — śmieje się Przypadek X — na ten koncept nie wpadli. On zaś ma wszystko powypisywane i nakreślone w swoich zeszytach poukładanych w pewnej skrzynce, która znajduje się znowuż w jakiejś rupieciarni. Było tam tyle popsutych zabawek i sukien po matce! Może to wszystko już dawno pożarły termity! Nie, tam nie ma białych mrówek, tam pozostało wszystko w takim samym stanie jak niegdyś...
Jasnowidz siedząc na łóżku, zaczął się kołysać całym kadłubem. — Siedzi tedy nasz Przypadek X, kołysze się i z wielkim wysiłkiem wspomina, jakie były te inne wzorce i jak tam było dalej. Ale już jest jakiś zgłupiały od pijaństwa i nieróbstwa, i od wieloletniej samotności. Wali pięścią w ten uczony papier, jakby go chciał przymusić do uległości, ale cóż robić, cóż robić z tą tępą, zdrętwiałą głową!
— Zamiast chemicznych wzorców przed oczy nasuwa mu się Krzyż Południa, Eridanus, Centaur i Smok. Jeszcze próbuje machnąć na to wszystko ręką, ale tkwi w nim to straszliwe i drętwiejące napięcie. I nagle jest! Spływa na niego jak błyskawica! Pojadę do domu i odszukam te zeszyty! Jak gdyby wszystko z niego spadło, doznaje uczucia niezmiernej ulgi. Wstał tedy, musze, która wściekle i rozpaczliwie tłukła się o siatkę, otworzył okno i uwolnił też pluskwę bezradnie biegającą po tapecie.
Jasnowidz z głową przechyloną na bok zdawał się rozkoszować tym obrazem. — Jakie to dziwne — zauważył — że tę samą rzecz można opowiedzieć na dwa zgoła różne, a jednak zgodne ze sobą sposoby. Jeśli Przypadek X zdecydował się na powrót tak pośpieszny, to powiedzielibyście, panowie, tak samo jak on, że uczynił to dlatego, iżby mu nie skradziono jego własności duchowej. Zaczął się strasznie bać o swoje zeszyty, gdy spostrzegł, że posiadają one pewną wartość. Oczywiście, można na tym zrobić duże pieniądze. Zapewne, że i ta strona sprawy nie była obojętna Przypadkowi X, który już nie był młodzikiem, ale przede wszystkim działał tu bodziec własności, chodziło o jego rzecz. Na jego ja spoczął ten ostry akcent, który nie omija żadnego z ludzi. Bronimy swojej rzeczy, swego prawa, swego dzieła tak popędowo i wściekle, jakbyśmy bronili własnego życia.
— Z drugiej jednak strony — wywodził jasnowidz i przechylił głowę ku drugiemu ramieniu, jak gdyby w ten sposób zyskiwał lepszy punkt widzenia — są to bodźce momentalne czy też aktualne, można by rzec, proste preteksty dla zrealizowania pewnych zamiarów. Jeśli spojrzymy na Przypadek X z wyżyny całości jego życia, rzeczy przedstawią się inaczej. Nie chodziło li tylko o jego własność duchową, lecz o coś ważniejszego i większego: o jego powinność, od której uchylił się niegdyś tym, że pozwolił się pobić. Porzucił wtedy zadanie, które przerastało jego siły, i odwrócił się od niego. Od owego czasu żył życiem marnym i nie swoim, życiem błędnym. Można by rzec, że zbił się z drogi. Tak jest, to się nazywa tragiczną winą i jest nią naprawdę, chociaż Przypadek X nie mógł postąpić inaczej. I teraz oto wraca albo, powiedzmy, że jego życie wewnętrzne zawraca go na drogę, z której zeszedł, ponieważ nie miał cierpliwości i woli, aby kroczyć nią dalej. Powraca jako człowiek organicznie zmarnowany, zatruty upojeniem znużenia, ale dojrzały. Teraz już zna straszliwą i nieustępliwą powinność życia, bo czuje, że winien umrzeć. Koło się zamyka i wszelka konieczność się dopełnia.
— A więc pragnął wrócić — przypomniał po chwili chirurg jasnowidzowi.
— Tak, ale przedtem trzeba było załatwić jeszcze to i owo: sprzedać majątek i tam dalej. Im więcej gromadzi się tych przeszkód zewnętrznych, tym gwałtowniej zagęszcza się w nim jego niecierpliwość. Podczas gdy dni upływają, pośpiech jego staje się wprost spazmatyczny. Wściekłe pragnienie powrotu doprowadza go do szału, każda minuta staje się dla niego nieznośną męką. Wreszcie poprzerywa wszystko i poprzecina, i rzuci się w drogę powrotną tam, skąd wyszedł.
— Statkiem? — pyta chirurg.
— Nie wiem. Ale nawet gdyby był leciał na promieniu światła, to i taki lot wydawałby się mu nieznośnie długi i nawet wówczas w niepoczytalnej furii niecierpliwości zaciskałby paznokcie w dłonie. Zaiste, powrót jego był nieskończenie szybki jak spadanie w przepaść.
— Patrzyłem na mapę — dodał chirurg. — Mógł był lecieć via Floryda, Kanada, Europa albo via Port Natal, Dakar, Europa. Ale co za przypadek, że mógł był znaleźć samolot gotowy do lotu?
— Przypadek? — mruknął jasnowidz. — Nie ma przypadków. Było konieczne, aby leciał tak szybko. Pozostawia za sobą ognistą linię jak meteor.
— A dlaczego spadł?
— Już był w domu. — Jasnowidz podniósł oczy. — Rozumie pan, musiał spaść. Nie byłby mógł zrobić już nic. Dość na tym, że wrócił.