Meteor/XVIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Meteor |
Wydawca | "Wiedza" Spółdzielnia Wydawnicza |
Data wyd. | 1948 |
Druk | "Wiedza" Spółdzielnia Wydawnicza, Wrocław |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Paweł Hulka-Laskowski |
Ilustrator | Maria Hiszpańska-Neumann |
Tytuł orygin. | Povětroň |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Cóż robić, cóż robić, gdy serce tak słabnie! Bije szybko, coraz szybciej, ale ciśnienie krwi opada. Dalekoż do tego, że z cichutkim czknięciem stanie to serce umęczone i konieć? Koniec Przypadku X. Któż to postawił mu przy łóżku bukiecik kwiatów?
— Podobno teraz mają przeciwko żółtej febrze nowe serum — odezwał się sławny internista. — Ale skąd brać takie rzeczy u nas, prawda? Zresztą umrze na osłabienie serca i nawet święty Boże nie pomoże.
Siostra miłosierdzia przeżegnała się.
— Ten pański jasnowidz — mówił dalej stary koryfeusz wiedzy lekarskiej, siedząc na krawędzi łóżka — to ładny psychopata. Ale jego opis tych kolejnych stanów samotności i podrażnienia był bardzo zajmujący. Świadczyłoby to o cyklicznej kolejności stanów depresji i podniecenia człowieka niezrównoważonego. To nam doskonale maluje dzieje Przypadku X.
— Cóż my o nim wiemy? — wzruszył chirurg ramionami.
— Coś niecoś, kolego, jednak wiemy — rzekł internista. — To ciało mówi dużo. Na przykład, że bawił w krajach podzwrotnikowych długo, ale że się tam nie urodził. Przechodził bodaj wszystkie choroby tropikalne, ergo nie był zaaklimatyzowany. Proszę was, czemu uciekał w takie przeklęte dale?
— Nie wiem — mamrotał chirurg. — Ja nie jestem jasnowidzem.
— Ja także nie, ale jestem doktorem — rzekł starszy pan troszkę podrażniony. — Patrzcie, kolego, przecie to był cykliczny neurotyk, człowiek rozdwojony wewnętrznie, łatwo poddający się depresjom...
— O tym powiedział wam ten wieszcz — zażartował chirurg.
— Zapewne, ale odruchy rzepkowe też coś mówią. Hm, co to ja chciałem powiedzieć... Aha, taki cyklotymik łatwo popada w zatarg ze swoim środowiskiem lub powołaniem, złość bierze w nim górę, więc rzuca wszystko i ucieka. Gdyby był fizycznie słabszy, może by się biernie podporządkował, ale ten człowiek był pod względem fizycznym taki rozwinięty... Czy kolega zwrócił uwagę?
— Oczywiście.
— Jego reakcje musiały być nienormalnie gwałtowne, po prostu wykolejające. Jako lekarz, nie powinien bym mówić takich rzeczy, ale słabość fizyczna jest dla wielu ludzi czymś w rodzaju mądrych i delikatnych pęt. Ludzie tacy instynktownie hamują swoje reakcje, ponieważ boją się rozbicia. Ale ten tu nie musial być taki ostrożny w postępowaniu i dlatego odważył się łatwo na skok aż do Indii Zachodnich. Prawda?
— Służąc w marynarce — przypomniał chirurg.
— I to wskazuje na obsesję włóczęgową, czy nie? Jak kolega raczył zauważyć, jest to ciało człowieka wykształconego. Ten Przypadek X nie urodził się jako włóczęga, a jeśli stał się marynarzem czy poszukiwaczem przygód, to świadczy to o strasznym jakimś przełomie w jego życiu. Co to mógł być za zatarg? Wszystko jedno czy taki, czy owaki, był on uwarunkowany po prostu jego konstytucją.
Internista pochylił się nad manometrem do mierzenia ciśnienia krwi, przymocowanym do ramienia nieprzytomnego. — Kiepska sprawa — westchnął — opada; to potrwa już niedługo. — Tarł koniec nosa i z żalem spoglądał na to nieruchome, słabo i urywkowo oddychające ciało. — Dziwię się trochę — rzekł — tam są przecie doktorzy dość dobrzy, ci kolonialni. Że też pozwolili tej framboesii tak go stoczyć. Mieszkał niezawodnie gdzieś na uboczu, skąd do doktorów było daleko. Być może, że nacierał go swymi maściami jaki czarny uzdrawiacz na Haiti czy gdzie indziej. Tak, tak, moi kochani, to nie było życie cywilizowane. Nie.
— Zatrąbił w chustkę do nosa i troskliwie ją zmiął. — Dzieje życia. Tak, to i owo daje się odczytać. — Starszy pan kiwał głową w zadumie. — I pił, musial zapewne pić aż do utraty przytomności. Wyobraźmy sobie w tym klimacie, w tym gorącym zaduchu... To nawet nie było życie, to była podświadomość, jakieś majaki i błądzenie poza rzeczywistością...
— Mnie najbardziej zaciekawia — rzekł chirurg w nagłym i niezwykłym przypływie rozmowności — dlaczego właściwie powracał, dlaczego śpieszył się tak straszliwie. Już to daje do myślenia, że leciał podczas takiej wichury, jak gdyby nie mógł poczekać... A następnie to, że przywiózł sobie tę żółtą febrę. Na cztery czy pięć dni przed tym wypadkiem musiał być gdzieś w krajach podzwrotnikowych, prawda? To znaczy, że musiał... czy ja wiem, przesiadać z samolotu na samolot... Doprawdy, dziwne. Ciągle myślę o tym, co to musiała być za gwałtowna przyczyna, żeby wracać z takim pośpiechem. I bęc! Zabija się w całym tym rozpędzie.
Internista podniósł głowę. — Uważajcie, kolego... on byłby musiał umrzeć i tak, choćby nie był spadl. Nadchodził powoli jego koniec...
— Dlaczego?
— Cukier, wątroba... a głównie to serce. Tu nie dałoby się już nic zrobić. E, panie kolego, nie takie proste wziąć i wrócić. Przecie to kawał świata. — Starszy pan wstał. — Niech mu siostrzyczka zdejmie ten sfigmomanometr. No, wrócił i już jest jakby w domu. Teraz już nie zbłądzi, idzie drogą zupełnie pewną. Prawda, człowieku?
∗
∗ ∗ |
Kochany Doktorze!
Niechże pan w wolnych chwilach przeczyta sobie te kilka ćwiartek papieru, które załączam. Z góry uprzedzam pana, że dotyczą one człowieka, który spadł z nieba i którego w szpitalu nazwał pan Przypadkiem X. Radził mi pan, żebym o nim już nie myślał; nie usłuchałem pana, a następstwem tego nieposłuszeństwa są załączone kartki. Gdyby na tabliczce nad głową miał wypisane imię albo też gdybyśmy o nim wiedzieli choć cośkolwiek, nie przyszłoby mi do głowy zajmować się nim specjalnie. Ale jego fatalne incognito nie dało mi spokoju. Z czego sam pan wywnioskuje, jakie zewnętrzne i przypadkowe są przyczyny, które pobudzają nasze myśli.
Od owej chwili myślałem o nim bezustannie, co w języku literackim oznacza, że układałem o nim opowiadanie, jedno z tysięcy opowiadań, których nie napisałem i nie napiszę. Ciężki to i brzydki nałóg spoglądać na ludzi, jako na obiekty możliwych przygód. Jak tylko dopuści pan do swej myśli możliwość, jest pan zgubiony. Otwiera pan, jak to się mówi, na oścież drzwi swej fantazji. Nic panu nie zabrania zmyślać cokolwiek, bowiem dziedzina możliwości jest niewyczerpana i od każdej twarzy ludzkiej, od każdego zdarzenia fantazja leci w bezkres z miłą, niepokojącą swobodą. Ale, baczność! Ledwo człek puści się w tym kierunku, spostrzega, że i tą drogą fikcyj trzeba iść z pewnością siebie, badając i sprawdzając każdy krok. Otóż to! Trzeba sobie po prostu łamać głowę, aby ustalić, która możliwość jest najbardziej bliska i prawdopodobna. Trzeba ją podpierać wiadomościami i dowodami, trzeba walczyć ze swoją własną fantazją, bacząc, aby nie zboczyła z tej tajemnej i prawdziwej drogi, którą nazywamy prawdą. Co za błazeństwo wysysać prawdę z palców! Co za nonsens zmyślać ludzi i zdarzenia, a potem postępować z nimi jak z rzeczywistością! Wypiszę tu panu zdanie podyktowane metafizycznym szaleństwem: możliwość, która wśród wszystkich innych byłaby jedynie możliwa, byłaby rzeczywistością. Otóż idee fixe fantastów: gonić rzeczywistość ścieżkami złudy. Jeśli pan sądzi, że na to wystarcza wytwarzanie złud, to pan się myli. Mania nasza jest bardziej upiorna: próbujemy dotrzeć do samejże prawdziwej rzeczywistości.
Jednym słowem, przez trzy dni (włączając w to i sen z jego sennymi marzeniami) starałem się realizować pewne życie, które zmyśliłem sobie od a do zet. Nie napiszę tego zdarzenia, jak nie napisałem mnóstwa innych, ale chcę go się pozbyć... Poza tym pan sam zbudował mego bohatera z bandaży i waty i dlatego zwracam go panu. Nie mówię już o tym, iż pan sam radził mi puszczać bańki mydlane. Bańka niniejsza mogła być bardzo tęczowa, ale czasy nasze są podobno zbyt poważne, abyśmy mogli fascynować się patrzeniem na płonące i zmienne kolory życia.
∗
∗ ∗ |
Chirurg z nieufnością przerzucał kartki rękopisu swego przyjaciela poety, gdy wtem otworzyły się drzwi i na progu ukazała się siostra miłosierdzia robiąc głową milczący znak, który oznaczał niezawodnie salę numer szósty. Chirurg rzucił rękopis i pobiegł za siostrą. Więc już się stało.
Trochę spochmurniał, gdy spostrzegł, że na krawędzi łóżka Przypadku X siedzi młody długowłosy asystent (jakoś mu się ci interniści bardzo tutaj rozplenili!) i ściska przegub ręki nieprzytomnego. Młodziutka piękna pielęgniarka, która też nie należy do tego oddziału, niezawodnie nowicjuszka, widzi tylko ten długowłosy łeb doktorski i mało sobie oczu nie wypatrzy...
Chirurg chciał powiedzieć coś nie bardzo uprzejmego, ale asystent, który go nie widział, podniósł głowę. — Puls niewyczuwalny. Postawcie tu, siostrzyczko, parawan!