<<< Dane tekstu >>>
Autor Karel Čapek
Tytuł Meteor
Wydawca "Wiedza" Spółdzielnia Wydawnicza
Data wyd. 1948
Druk "Wiedza" Spółdzielnia Wydawnicza, Wrocław
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Paweł Hulka-Laskowski
Ilustrator Maria Hiszpańska-Neumann
Tytuł orygin. Povětroň
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

XXVIII

Cukrownię na Haiti wyobrażam sobie w pobliżu wsi murzyńskiej, oznaczonej na mapach jako Les deux Maries. Składała się ona z kilku nie powiązanych z sobą ścian bez maszyn i z jakich trzechset akrów żółtej spękanej ziemi, zarośniętej zielskiem lasów dziewiczych i trzciną czwartego ratoonu, a więc pięcioletnią, bez soku i cukru. Holender wielce roztropnie znikł już zawczasu i Mr. Kettelring wprowadził się do jego chaty, nakazawszy przedtem wyłapać stonogi.
Był na ogół zadowolony. Za sobą miał las dziewiczy, gąszcz drzew kasztanowych i drzew czarcich oplątanych pnączami, w ciągu dnia śpiewał mu jakiś dziwny ptaszek, a wieczorem, wieczorem wyrajały się z gąszcza świecące robaczki, zaś nietoperze kluczyły zygzakowatym lotem nad sucho szeleszczącą trzciną. Ode wsi słychać było, jak bębnią i tańczą Murzyni, uroczyście obchodzący przybycie nowego pana. Mr. Kettelring odetchnął z głębi. Tutaj, dalibóg, nie trzeba mieć imienia, a co do pamięci, cóż tu po niej, co po niej? Człowiek mruga ospale w słonecznej spiekocie i nie chce mu się wędrować ścieżkami wspomnień. Dość na tym, że jesteś tutaj i kwita. Jest tu taka trwała, nieustająca i szumiąca teraźniejszość.
Powinien by napisać list do Camagueyny, jak się tu rzeczy mają, ale jest zbyt leniwy. Dokoła chaty pełno powoju i kwiatów, pleni się tu kasawa i banan mafafo. Włochata gąsienica lezie po łodydze w górę, a mrówka biega tam i sam po ogromnym liściu, jakby miała do załatwienia ważną sprawę. Przez parę chwil bawi człowieka patrzenie na jaszczurki goniące się po niedobudowanych murach fabrycznych. Ale nagle jaszczurka drętwieje i siedzi, siedzi jakby przybita do muru. Żeby tak był pod ręką kamień, to by śmignęła jak błyskawica! Poczekaj no, już ja ci dam. I Mr. Kettelring kiwa palcem na Murzyna ukrywającego się za murem. Jest to miejscowy starosta, dostawca sił roboczych, dozorca i w ogóle dygnitarz.
— Co to tu za porządek? — woła pan Kettelring. — Wy złodzieje, ropuchy leniwe, marsz mi w tej chwili budować fabrykę! Przyprowadzisz mi tu trzydziestu chłopa, rozumiesz? Compris? Już ja z was wypędzę to wałkoństwo! — Więc teraz jakie dwa tuziny Murzynów kręci się po placu budowlanym, zachowując się tak, jakby coś budowali. Jaszczurki już się tu gonić nie mogą. Mr. Kettelring patrzy przymrużonymi oczyma w rozdygotaną spiekotę. Przynajmniej coś się dzieje. Przynajmniej wydaje mu się, że coś robi, i nie musi patrzeć na niedobudowany mur, na którym jaszczurka siedzi zdrętwiała, jakby się nie mogła ruszyć z miejsca. Coś się robi, więc szybciej upłynie dzień, tydzień, miesiąc. A noc? W nocy ma się wino palmowe i sen, w nocy są gwiazdy, noc można już jakoś przeczekać.
Już układają strzechy. Czas najwyższy zastanowić się, na co właściwie zdała się taka cholerna budowla? Mrowi się koło niej niemal cała wieś, baby, prosięta, nagie dzieciaki, kury, wszystko. Przynajmniej coś się dzieje. Ale cukrowni chyba nie będzie, bo nie ma maszyn. Prędzej, wałkonie, ruszaj się jeden z drugim, czy nie widzicie, że tam na rogu znowu zdrętwiała jaszczurka, jakby sama nie wiedziała, czego chce? Można by z tego gmachu zrobić, dajmy na to, suszarnię. Suszarnia zawsze się na coś przyda.


∗             ∗

Od czasu do czasu przyjeżdżał do niego na mule sąsiad, młody plantator; Pierre mu było na imię. Syn chłopa normandzkiego, który chciał tu zarobić pieniędzy, żeby się móc ożenić po powrocie do domu. Był wychudzony i ociężały, a ciało tak miał przeżarte guzami i zimnicą, że śmierć patrzyła mu z oczu.
— Wy, Anglicy — mawiał, bo uważał Mr. Kettelringa za Anglika — umiecie rozkazywać, ale człowiek przyzwyczajony do oszczędności nigdy się tego nie nauczy. Nie, człowiek, który oszczędza, nie potrafi przemienić się w pana. Niech pan pomyśli — gdy ci Murzyni spostrzegli, że ja sam własnymi pazurami imam się roboty, nie można było dalej wytrzymać z nimi. Czy myśli pan, że mogę im rozkazać cośkolwiek? Wyśmiewają się ze mnie i wszystko robią mi na złość... A wałkonie z nich! Mój ty Boże... — Mówiąc o nich, otrząsał się nienawiścią i wstrętem. — Tego roku dali zmarnieć siedmiu akrom młodych krzewów kawy... Mogę sobie przecie wypleć wszystko sam, czy nie? — Był rozgoryczony i omal nie płakał. — A gdy wybieram się do Port au Prince i proponuję tym panom w białych trzewikach, których nazywają przedstawicielami handlu, kawę, imbir, gałki muszkatowe, odpowiadają, że niczego nie potrzebują. Niechże pan powie, panie Kettelring, na co tam siedzą, skoro niczego nie potrzebują? Chyba nie na to, aby łapać muchy. Traktują człeka, jakby go wcale nie dostrzegali. Albo też powiedzą: — Czego pan właściwie chce? Możemy dać panu tyle a tyle. Śmieszne ceny! I to są Francuzi, panie Kettelring! Gdybyż wiedzieli, co to znaczy siedzieć tutaj...
Pierre przełykał swą gorycz, aż mu grdyka latała z góry na dół i do góry. Drapał się po całym ciele, trawiony czerwoną świerzbą. — Przecie to istne piekło! — jęczał. — Ci Mulaci na przykład... uważają się za równych nam. Nadyma się taki jeden z drugim, że jego ojcem jest amerykański agent, że więc już nie jest on byle czym, i zadziera łeb do góry, wałkoń wstrętny! A człowiek orze jak wół... Mam w Hawrze narzeczoną, jest biuralistką w domu handlowym. Ba, gdybyż można było sprzedać to wszystko tak, żeby mi pozostało potem parę tysięcy franków!
Z głową wspartą na kułakach wspominał Pierre, jak tam bywało u nich w domu. Nawet nie zwrócił uwagi, że Mr. Kettelring nie odwzajemnia się mu żadnym wspomnieniem własnym. Wspomnienia są egoistyczne. Narzekał sobie, że go męczą poty i że bywa bardzo znużony. Poradzili mu, zęby jadł słonie wszy i orzechy z drzewa kaszu, które mają usuwać zmęczenie i odświeżają umysł. Nieborak Pierre nosił ich odtąd pełne kieszenie i żuł je bezustannie. Nie wiedział, że między innymi orzech ten jest podnietą płciową, i sechł z tęsknoty za swoją narzeczoną. Poza tym bał się Murzynek uważając je za chore i brzydził się nimi, bo nienawidził Murzynów. Czy nie zniszczyli mu siedmiu akrów krzewów kawowych? Niech mi pan powie, panie Kettelring, niech mi pan powie, czy pan z nimi sypia? Ja bym nie mógł...
Gdy kiedyś przez całe dziesięć dni się nie pokazywał, pojechał Mr. Kettelring, by go odwiedzić. Pierre leżał chory na zapalenie płuc i nie poznał swego gościa. — Mon amant — chwaliła się Murzynka siedząca w jego chacie, jakaś straszliwa baba obsypana strupami. — Moi, sa femme, he? Od przeszłej nocy. — Ryczała śmiejąc się, tak że jej chude piersi huśtały się nad brzuchem, i poklepywała się po biodrach.
W kilka dni później Pierre umarł.


∗             ∗

Rzecz osobliwa, jak żywo zaczynają interesować się człowiekiem, gdy umrze. W dwa dni później przyjechali dwaj panowie z Port au Prince, żeby zobaczyć, co trzeba zrobić z plantacjami po panu Pierre. Przyszli też odwiedzić Mr. Ketteliringa. Siedzieli u niego, nacierali otartą skórę olejem palmowym i balsamem simarubowym i przeklinali całą tę świńską krainę. Tutaj dałoby się dużo zarobić, gdyby to tałałajstwo murzyńskie nie było takie leniwe jak pluskwy. Jakże tu jest z robocizną, panie Kettelring? I co pan tu buduje? Cukrownię czy co? Mr. Kettelring machnął wzgardliwie ręką. Ach, więc jednak cukrownię? Zbyt sucha kraina, panie szanowny. Bawełna udawałaby się tu chyba daleko lepiej. Tak. Więc niechże panowie wiedzą, że to jest suszarnia bawełny.
Obaj panowei przestali na chwilę nacierać otartą skórę i tłuc komary na spoconych udach. Aha, więc suszarnia bawełny. Akurat mamy kogoś, kto potrzebuje bawełny. Pewien plantator z Nowego Orleanu, ale tam robocizna jest już zbyt droga. Ci wszarze murzyńscy mają tam już związki zawodowe. Nie do wiary! A wiele tu będzie ziemi ornej?
Mr. Kettelring wymienił im trzysta akrów ziemi uprawnej. Wprawdzie jest to przeważnie las dziewiczy, ale i tak nikt nie przyjdzie sprawdzać takich rzeczy. Nie wierzył zresztą w żadnego amerykańskiego plantatora. Któż by się raptem interesował bawełną i na co w ogóle zdała się bawełna! Założy się Haitian Plantation Society i zacznie się sprzedaż akcyj. Do diabla z bawełną! Handel nie potrzebuje żadnej bawełny. Wystarczy suszarnia i trochę ziemi, żeby na rynek można było rzucić pięknie drukowane akcje, czym wykonany zostanie kawał zasłużonego dzieła handlowej i politycznej penetracji. W nagłówku akcji będzie gromadka szczęśliwych Murzynów, a perspektywicznym tłem tej gromadki będzie nowozbudowana suszarnia. Biedny pan Pierre! Jego plantacje kawowe zagłuszy ostatecznie wszelakie zielsko.
Bóg mi świadkiem, że wołałbym opisać co innego, na przykład kwiat frangipanów, kwiat granatowca albo przepych skrzydeł motylich, czemuż tedy obstawiam się tymi straszliwymi murami z żółtych i błotnistych cegieł? Gdzież ja się tu dostałem! Ładnaż mi kraina podzwrotnikowa! Mógłbym zejść do swego ogrodu i cieszyć się dzwonkami kwiatów i chłodem porannym śród krzewów. Zamiast tego mrużę oczy w południowej spiekocie, gapiąc się na żółty mur suszarni, dokoła której leży masa łupin bananów, gnijących głąbów i kału ludzkiego. Nie mogę ukryć swego głębokiego zadowolenia, że nareszcie jesteśmy dość daleko od własnego świata, tam, gdzie można oprzeć łokcie na kolanach i gapić się na byle co. Tak więc oto wygląda kochana rzeczywistość: ten długi żółty mur, przepalony słońcem. No, chwała Bogu, uciekliśmy aż na drugi koniec świata.
I tam opuściliśmy Mr. Kettelringa. Siedzi przed swoją chatą, żuje świńskie śliwki i okiem chmurnym spogląda na jaszczurki znieruchomiałe na murze suszarni. Przyszedł olbrzymi Murzyn z Port au Prince i na głowie przyniósł list. Pisze stary Camagueyno, muy amigo mio i tam dalej. Jednym słowem zacierał ręce, że właśnie sprzedał trzysta sześćdziesiąt akrów plantacji bawełny koło Deux Maries razem z urządzeniami do oczyszczania bawełny i suszarnią. Wiadoma sprawa jeszcze nie załatwiona, pisał Kubańczyk. Koła polityczne atakują władze, że sprawy tej dotychczas nie zbadały. Czy nie zechciałby señor pojechać sobie na czas niejaki do Gonaiwy?
Kettelringowi było wszystko jedno. Pozostawił nie dobudowane strzechy na łasce losu i pojechał na jakiś czas do Gonaiwy, zaś z Gonaiwy można pojechać na San Domingo, później na Porto Rico, po czym tempo staje się coraz żywsze, z wyspy na wyspę, z miejsca na miejsce, a było tych miejsc tyle, że stawały się do niczego niepodobne.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karel Čapek i tłumacza: Paweł Hulka-Laskowski.