<<< Dane tekstu >>>
Autor Karel Čapek
Tytuł Meteor
Wydawca "Wiedza" Spółdzielnia Wydawnicza
Data wyd. 1948
Druk "Wiedza" Spółdzielnia Wydawnicza, Wrocław
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Paweł Hulka-Laskowski
Ilustrator Maria Hiszpańska-Neumann
Tytuł orygin. Povětroň
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

XXVII

Naturalnie, że poszedłem do cieplarni ogrodu botanicznego, aby mieć jakie takie pojęcie o wegetacji podzwrotnikowej. Mógłbym teraz dość szczegółowo opisywać krotony o liściach czerwono i żółto przypalonych i tak wspaniałych, że ma się ochotę uważać je za jadowite; akalify o liściach miniowych; aksamitne płatki anturii pochylonych nad ciemnymi toniami, pachnące słodkawą zgnilizną; krzewy czarnego pieprzu i twarde kielichy bromelii, z których strzelają niewyobrażalnie różowe albo niesamowicie niebieskie kłosy kwiatów; pandany stojące na nóżkach korzeni, o liściach ząbkowanych i ostrych jak piłka, nie mówiąc już o palmach, w których żaden człowiek normalny, nie chodzący na głowie, jak czynił to Guliwer po powrocie z kraju olbrzymów, zorientować się nie zdoła.
Ale gdybym miał dokładnie powiedzieć, jak sobie wyobrażam krainę podzwrotnikową, musiałbym temu wszystkiemu dać pokój i wybuchnąć jak Rimbaud nieokreślonymi wskazówkami geograficznymi. „Zderzałem się, wierzcie mi, z niewiarogodnymi Florydami, mieszającymi kwiaty z oczami panter, a ze skórami ludzkimi tęcze napięte jak cugle; widziałem kisnące moczary, w których olbrzymie węże, żarte przez pluskwy, zsuwają się z krzywych drzew o czarnym zapachu. Chciałbym pokazać dzieciom te złociste krainy...”
Tak jakoś to sobie wyobrażam. Ale te mokradła dżungli wypadłoby chyba wyrąbać słoneczną siekierą, rozżarzoną do białości, powypalać zielska, iskry zaś zadeptać bosą stopą. Nasadzić batatów albo krzewów kawowych i nabudować szałasów, a dopiero potem pokazać dzieciom te złociste krainy, gdzie mieszają się z sobą kwiaty i wonie, skóry ludzkie i agenci handlowi, ogromne węże, wywóz i siły robocze, mokry połysk motyli i międzynarodowe konwencje dotyczące hodowli płodów rolnych. Co za bezmierna i wrąca bastardyzacja, jaka dzika dżungla! Wiedzcie, że nie wędruję do żadnego raju, gdzie chciałbym spocząć w cieniu palm i gdzie mógłbym wezwać przyrodę, iżby mnie obsypała różowym kwieciem i wonią jaśminową. Niestety, niestety, rzeczy te nie są dla mnie takie proste.
Chciałbym zobaczyć, jaki to piekielny i ostry bigos się tam pitrasi ze słońca, koniunktury, ludzkich szczepów i handlu, z dziczyzny i kredytu, z zasadniczych popędów i cywilizacji. Człowieku, sam diabeł nie odważyłby się chyba mieszać w tym kotle warząchwią. Chciałbym się przekonać, co jest bardziej dzikie, czy Zielony Wąż, któremu oddają cześć Murzyni, czy też Prawa Gospodarcze, którym składamy cześć my. Wiem tylko, że jedno i drugie razem wzięte tworzy las dziewiczy daleko fantastyczniejszy od gajów skrzypowych, w jakich prajaszczury siadywały na jajach. Powstaje kwestia, czy czarne kurczę, drapiące się w cieniu słodkich kartofli, będzie sprzedane na targu, czy też zostanie mu ugryziona głowa na cześć i dla przejednania gniewu najwyższego Węża. Chciałbym zobaczyć Zielonego Węża, gdy zwinięty w fotelu uśmiecha się do słuchawki telefonu i załatwia swoje sprawy handlowe. Jak to, giełda w Amsterdamie słaba? Well, skasujemy plantacje na wyspach Pod Wiatrem. Zielony Wąż gniewa się i chłoszcze ogonem morza całego świata.
Poszedłem także do biura statystycznego, żeby powąchać, z czego się ten bigos tropikalny warzy. O ile mowa o Antylach, mamy tu wszystkie wyobrażalne odmiany ludzi, zaczynając od Kuby, gdzie tylko trzecią część tworzą colorados, a dwie trzecie biali (co narusza klasyczną tradycję krajów zamieszkałych przez właścicieli niewolników, bo zawsze dwaj kolorowi powinni przypadać na jednego białego), a kończąc na Haiti, gdzie w tropikalnej rozpaczy kona garstka białych śród masy ryczących i rżących Murzynów. Dodajmy do tego, dla podniesienia smaku, syryjskich lichwiarzy, Chińczyków i robotników importowanych z Indii, z Jawy czy też z wysp Oceanu Spokojnego. Co za wspaniała myśl! Importowany kulis pozwala się ujarzmić daleko łatwiej niż miejscowe siły robocze. Poczekajmy, aż Zielony Wąż skolonizuje Europę, a wtedy robotników będzie się przewoziło z kraju do kraju. Będą lepiej pracować i nie będą się troszczyć o nic poza pracą i spółkowaniem.
I cały ten bigos jest dokładnie posolony solą ziemi. Każde mocarstwo kolonialne wysyła tutaj najlepsze swoje egzemplarze, iżby dostojnie reprezentowały posłannictwo białej rasy. Idąc na wszystek świat, nauczajcie wszystkie narody, co to jest Państwo i co Handel. Gdziekolwiek stanie wasza stopa, zakładajcie urzędy i agentury handlowe. Pokażcie tym biednym murzyńskim dzikusom błogosławieństwa cywilizacji w postaci wściekłych, podrażnionych, chorych ludzi, którzy czują się tu jak na wygnaniu i liczą pieniądze i dni, gdy będą mogli powrócić do swoich ciotek i kuzynów.
Trzeba w nich wmówić, że na ich barkach spoczywa dostojeństwo Państwa albo Dobrobyt, żeby się nie zapili na śmierć z tęsknoty i lenistwa i żeby zdołali jeszcze przez jakiś czas zabijać dni swoje zagadnieniami prestiżowymi, plotkami i zmienianiem przepoconych koszul. Taki Camagueyno nie kłamał sobie i innym, że reprezentuje interesy wyższe. Był to uczciwy pirat i dlatego rozwiedliśmy się nad nim z pewnym upodobaniem.
Mamy więc w swoim gorącym kociołku mieszaninę niezgorszą: brytyjskich, amerykańskich, francuskich i holenderskich gubernatorów, lejtnantów, przedstawicieli handlowych i magazynierów; piękne Kreolki i patrycjat czy nawet arystokrację kolonialną. Z tych wyżyn możemy wesoło zeskakiwać po stopniach człowieczeństwa od koloru hebanowego, herbacianego, jasnokawowego, aż po biel trądu. W garderobie swej mieć będziemy sombrera Kubańczyków i pomarańczowe trzewiki Mulatów, lśniącą nagość Yorubów i jaskrawe gazowe turbany dziewcząt z Guadalupy. Wszystko to zostało tu posprowadzane, pozwożone i pozmiatane z całego świata. Bajeczne rupiecie, w których, można się grzebać do woli. Tradycje hiszpańskie, afrykańskie, brytyjskie, francuskie, w stanie anachronicznej ekskluzywności lub groteskowej bastardyzacji. Tylko kolibry, ropuchy, las dziewiczy i tytoń stąd się wywodzą, jeśli nie chcemy mówić specjalnie o plewach i chorobach tutejszych. Cała reszta to wybujałość na śmietnisku ludzkiego handlu.
To więc są wyspy tęsknoty mojej i tak je sobie wyobrażam. Jak pan widzi, nie jestem zbieraczem tęczowych motyli ani też nie udaję marzyciela, który ucieka na łono dziewiczej natury, aby nagi i uwieńczony oddawać część słońcu. Nic podobnego. Jeśli nazywam to ucieczką, jest to ucieczka od samego centrum wszystkich spraw, gdzie wszystko spotyka się z sobą, gdzie parzą się z sobą wieki w znikczemniałym pomieszaniu kultur. Tutaj mamy jeszcze orgię i gwałcenie, tutaj popełnia się zysk spazmatycznie i dziko jak cudzołożenie. Trudna rada, ale, tak właśnie przedstawia się nam ludzkość w godnej uwagi amplitudzie swych ludzkich i nieludzkich możliwości.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karel Čapek i tłumacza: Paweł Hulka-Laskowski.