<<< Dane tekstu >>>
Autor Karel Čapek
Tytuł Meteor
Wydawca "Wiedza" Spółdzielnia Wydawnicza
Data wyd. 1948
Druk "Wiedza" Spółdzielnia Wydawnicza, Wrocław
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Paweł Hulka-Laskowski
Ilustrator Maria Hiszpańska-Neumann
Tytuł orygin. Povětroň
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

XXIX

Daję panu tylko szkic przygód Przypadku X, a nawet nie szkic. Nie potrafiłbym opowiedzieć zwięźle, co się z nim działo z roku na rok. Zresztą życie jego nie składało się z wydarzeń. Do wydarzeń potrzebna jest wola albo przynajmniej coś, co nie jest obojętnością, ale straciwszy pamięć, stracił Przypadek X zapewne także większość zainteresowań, które pobudzają ludzi do działania. Pojęcia pan nie ma, jaką ruchliwą siłą jest pamięć nasza. Spoglądamy na życie oczyma dawniejszych doświadczeń, witamy się z rzeczami jako z dawnymi znajomymi, a uwagą naszą kieruje to, co przykuwało ją do siebie niegdyś. Większość stosunków naszych z tym wszystkim, co nas otacza, powiązana jest delikatnymi i niewidzialnymi rękoma wspomnień. Człowiek bez pamięci byłby człowiekiem bez jakichkolwiek stosunków. Ogarnia go obcość, a w zgiełku, który do niego dociera, nie ma dla niego żadnej odpowiedzi.
A jednak wyobrażam sobie pana Kettelringa wędrującego z miejsca na miejsce, jakby czegoś szukał. Niechże nas to nie zwodzi. Nie ma w nim dość zainteresowania, aby mógł dążyć do pewnego celu, a gdyby był pozostawiony samemu sobie, może znowuż zasiedziałby się pod rozpadającymi się murami koło Deux Maries, spoglądając na błyskawiczne ruchy i odrętwienie jaszczurek. Lecz on przyjął interesy handlowe kubańskiego patrycjusza za swoje i one to są jego bodźcami.
Wszędzie znajdzie się stopień schodów albo pień, na którym można usiąść. Przygląda się kropli potu, która spływa mu z ramienia, wsłuchuje się w suchy szelest palm albo strąków jakiejś rośliny i umiarkowanie bawi się widokiem ruchu innych ludzi. Jest to coś w rodzaju kalejdoskopu, którym on kręci, żeby się ci ludzie poruszali żwawiej. Dalej, dalej, Murzyni, ruszajcie się trochę, żeby się coś działo, żebym miał ruch przed oczami. Ładujcie na statek orzechy kokosowe, noście kosze na głowach, taczajcie beczki z rumem. Ale żwawiej, żebym wam nie nasypał pieprzu w zady. Na wodzie portu oliwa i brud malują pasma tęczowe i koła. Co za piękny rozkład, jakie połyskujące ścierwo! A ruszajcie mi się, czarne wieprze, dalejże w trzcinę z wami, żeby mi się falowała, żeby się ruszało to szeleszczące pole, niech połyskują nagie biodra śród zrudziałych łodyg!
I rzecz osobliwa: chociaż nie troszczył się wcale o to, co robił, myśląc jedynie o zabiciu czasu, towarzyszyło mu to, co się nazywa powodzeniem w interesach. Ludzie bali się jego obojętnych oczu, jego rozkazy były zdecydowane i mocne, jego sprawozdania przesyłane Camagueynie były wzorem handlowej dokładności. Rozkazuje, jakby przez całe życie nic innego nie robił, tylko rozkazywał, i wywiera na ludzi taki wpływ, że poddają się jego woli z ciemną i bezsilną wściekłością. Gdyby się mogło okazać, że go to panowanie raduje i że rozkoszuje się on swoją mocą i władzą, widok tego człowieka byłby, dalibóg, znośniejszy. Ale na jego szerokie i obojętne ramiona, jakby gotowe zawsze do chłodnego wzruszenia, spogląda stale tylko strach i nienawiść. Zaś on zdaje się mówić: choćbyście wszyscy popękali, co mnie to obchodzi!
Ale gdzieś w głębi, na samym dnie istnienia tli się nikłe uczucie bólu, coś jakby wieczne, bolesne odrętwienie. Może i ja nosiłem ciężary, wiosłowałem na statku, drapałem się po grzbiecie i jadałem brudne placki? Może byłem zziajanym magazynierem, biegającym tam i sam ze spisami różnych rzeczy, czy też miałem może białe bryczesy i panamę jak obecnie, i doglądałem ludzi, iżby harowali dla jakiego innego Kubańczyka? To wszystko jest równie dalekie i równie nierzeczywiste. Można na to spoglądać, jak się spogląda przez odwróconą lornetkę. Takie to dalekie i takie śmieszne zarazem! Jakże wszyscy latają, jak się trudzą! Tragarze, pisarze, magazynierzy i panowie w białych trzewikach, grający w tenisa za sztachetkami...
Albo na przykład przychodzą różni panowie, pełnomocnicy i przedstawiciele Camagueyny, plantatorzy obciążeni hipotekami, dyrektorowie cukrowni, przysadziści i hałaśliwi farmerzy i dalejże jeden przez drugiego: — Hallo, Mr. Kettelring, moja żona ma zaszczyt prosić pana do nas. — Lub też: — Czy nie poszedłby pan na kieliszek cocktailu... — A potem zaczynają jąkać się przed obojętnymi oczyma pana Kettelringa, że nieurodzaj, kiepski zbyt, złodziejscy Mulaci i tam dalej. Mr. Kettelrinig nie pozwala im nawet dokończyć tego gadania, bo go to nudzi. Zrobi pan tak i tak, proszę pana, przyniesie mi pan wykazy, zobaczę...
Ci ludzie przestępują przed nim z nogi na nogę, pocą się pokornie i kurczowo, boleśnie nienawidzą tego jaśnie pana, który bez długiego gadania w imieniu Kubańczyka przykłada im nóż do gardła. A tymczasem Mr. Kettelring bada samego siebie co do takiej dziwnej i niepokojącej możliwości. Dajmy na to, że to jest moje własne dawne ja. Może byłem panem niewolników z biczem w ręku, plantatorem czy też czymś takim, jednym słowem człowiekiem, który rozporządzał majątkiem, a więc i ludźmi? Jakże mógłbym im rozkazywać w taki sposób, gdyby tego we mnie nie było? Może to się odezwie głośniej, gdy zacznę próbować tego na innych. Może mnie kiedy zaboli, gdy innemu zadam cios, i poznam nagle, że to byłem ja.


∗             ∗

Pomijając dzieje zewnętrzne, życie jego płynie dwoma pasmami, nudy i upojenia, a poza tym nie ma nic innego. Stała nuda przepływa w upojenie, a upojenie w nudę. Nuda, która jest najstraszniejszą i najpaskudniejszą prozaicznością, nuda, która niemal z zadowoleniem goni za wszystkim, co jest wstrętne i monotonne, puste i beznadziejne, która nie ominie żadnego smrodu i rozkładu, która śledzi drogę pluskwy, rozłażenie się zgnilizny, czające się pęknięcia w suficie albo też nicość i obrzydliwość życia... Zaś upojenie? Niech to będzie upojenie rumem, nudą, żarem albo rozkoszą, byle się wszystko z sobą mieszało, byle zmysły ogarniał szał, a duszę opanowywało wściekłe natchnienie, żeby można było chwytać wszystko pełnymi rękoma i żreć chciwie, łapczywie, wyciskając wszystek sok, żeby ciekło po brodzie, brać piersi i owoce, chłodzące liście i żar ognia.
Jeśli nic nie ma granic, to nie mamy ich i my, i wszystko, co się porusza, porusza się w nas. W nas kołyszą się palmy i biodra, w nas drga żar słoneczny i wieczny płacz wody. Z drogi! Zróbcie miejsce dla człowieka, który taki jest wielki i pijany, że w nim jest wszystko. I gwiazdy, i poszum koron drzewnych, i rozwarte bramy nocy. Coż to są za krainy kreślone przez upojenie lub nudę? Krainy zdrętwiałe w martwej posusze albo w gnijącym moczarze, złożone z much, złych woni, z lepkiego brudu i rozkładu, albo znowu krainy wirujące, stworzone z mnóstwa słońc, krainy rui, zapachów i ostrych smaków, duszących kwiatów, wody i zawrotów.
Niech mi pan wierzy, że nudą i upojeniem można opisać porządne piekło ze wszystkim, co do piekła należy, a tak rozległe, że znajdzie się w nim i raj. Raj z całym swoim ogromem i olśnieniem, ze wszystkimi rozkoszami... Ale to jest właśnie najgłębsze piekło, albowiem stamtąd idzie obrzydzenie i nuda.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karel Čapek i tłumacza: Paweł Hulka-Laskowski.