<<< Dane tekstu >>>
Autor Karel Čapek
Tytuł Meteor
Wydawca "Wiedza" Spółdzielnia Wydawnicza
Data wyd. 1948
Druk "Wiedza" Spółdzielnia Wydawnicza, Wrocław
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Paweł Hulka-Laskowski
Ilustrator Maria Hiszpańska-Neumann
Tytuł orygin. Povětroň
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

XXXVII

Były Kettelring odetchnął. Tak, teraz się wszystko wydało i choćbyś robił nie wiem co, nic gorszego być nie może. A jednak i wtedy, kiedym łaził na czworakach jak pies, nie ulegałem, nie odezwał się we mnie głos: dość, poddaję się, a to jest mój powrót do domu, powrót z pokorną prośbą. Tylko piłem i ryczałem nad tym pohańbieniem człowieka. Było to — właściwie — pewne zwycięstwo.
A teraz się poddasz.
Tak, teraz się poddam i jak chętnie, dobry Boże, jak chętnie! Gdyby mi kazali napluć sobie w twarz albo łazić na czworakach, zrobiłbym to. Wiem dla czego. To dla niej, dla córki Kubańczyka.
Nie, to może dlatego, żeby zwyciężyć starego Camagueynę.
Milczeć, to nieprawda! To dla niej! Czyliż jej nie powiedziałem, że wrócę, czyliż nie dałem jej na to słowa honoru?
Twoje słowo honoru, włóczęgo, włóczęgo!
Niech będzie włóczęgo, ale już wiem, kim jestem. Cóż chcesz, całym staje się człowiek dopiero wówczas, gdy jest pokonany. Wówczas poznaje: oto jest prawda i rzeczywistość, rzeczywistość nieodmienna.
Ta porażka?
Ta porażka. Ogromne uczucie ulgi, że można się poddać. Skrzyżować ręce na piersi i poddać się...
Czemu?
Miłości. Kochać w porażce i upokorzeniu... wtedy człowiek wie dopiero, co to jest miłość. Już nie jesteś bohaterem, ale zhańbionym i spoliczkowanym włóczęgą. Łaziłeś po ziemi jak zwierzę, a jednak odziany będziesz w szatę najpiękniejszą, a na rękę twoją włożony będzie pierścień. To jest właśnie ów cud. Ja wiem, ja wiem, że ona czeka na mnie. A teraz mogę pójść po nią. Jezusie Chrystusie, jestem szczęśliwy!
Naprawdę szczęśliwy?
Niezmiernie szczęśliwy. Aż dreszcz mnie przebiega, dotknij, dotknij, zobacz, jak mi płoną policzki.
Tylko lewy policzek. Ten, w który cię uderzono.
Nie, to nie to. Czyliż nie wiesz, że w ten policzek mnie pocałowała? Tak jest, pocałowała i zrosiła go łzami, nie pamiętasz? Wszystko odkupione — małoż to bólu kosztowało? Samej tęsknoty ile było, a to piekło, ta straszna praca — wszystko było dla niej.
I ten policzek?
...Tak, i ten policzek był dla niej. Aby mógł stać się cud. A teraz po nią pójdę. Będzie czekała w ogrodzie jak wtedy...
...i dłoń swą włoży w twą rękę.
Na Boga, nie mów o jej dłoni! Powiesz: dłoń, a mnie dygocą palce i usta. Jak to ona mnie wtedy wzięła za rękę... Wspominam gładkie jej palce. Przestań! przestań!
Jesteś niezmiernie szczęśliwy?
Tak, nie, poczekaj, to minie. Przeklęty płacz! Jak to być może, żeby człowiek tak szalenie kogoś kochał! Gdyby na mnie czekała tam oto, koło tego żurawia, przeraziłbym się, o Boże, jak to daleko, kiedy ja do niej dojdę! Nawet gdy bym ją trzymał za ręce, za ramiona... Boże, jak daleko!
Jesteś więc szczęśliwy?
Nie gadaj głupstw, sam przecie widzisz, że omal nie szaleję! Kiedy ją zobaczę? Przedtem muszę wrócić do domu, prawda, muszę pochylić głowę i przeprosić kogo trzeba, muszę wziąć na siebie imię człowieka. A potem znowuż za morze... Nie, to przecie niemożliwe, tego nie przeżyję, to niemożliwe, taki kawał czasu!
Czy nie lepiej pojechać najpierw do niej i powiedzieć jej...?
Nie, tego uczynić nie mogę, to nie wypada. Powiedziałem, że po nią przyjdę, gdy będę miał prawo do tego. Nie mogę jej zawieść. Najprzód do domu, a potem, dopiero potem... Zakołaczę w tę kratę jak ten, kto ma prawo kołatać. Otwórzcie, idę po nią.
Czarny strażnik, który już od dość dawna przyglądał się temu człowiekowi, rozmawiającemu z sobą i wymachującemu rękoma, podszedł do niego. — Hej, panie!
Były Kettelring podniósł oczy. — Rozumie pan — mówił szybko — najpierw do domu. Nie wiem, czy ojciec mój jeszcze żyje, ale Bóg widzi, że pocałuję go w rękę i powiem: pobłogosław, ojcze, włóczęgę i pastucha świń, który żądał sycić głód młótem dawanym świniom. Zgrzeszyłem przeciwko niebu i przed tobą i nie jestem godzien być nazywany synem twoim. Zaś on, stary sknera, ucieszy się i powie: — Oto ten syn mój był umarł i znowu ożył, i zginął, a znaleziony jest... Tak to, bratku, stoi w Piśmie.
— Amen! — rzekł czarny strażnik i chciał się oddalić.
— Poczekaj jeszcze chwilę, to przecie znaczy, że marnotrawnemu synowi będzie odpuszczone, czy nie? Będzie mu odpuszczone jego wszeteczeństwo i jego świński głód. Zmazany będzie i ten policzek... Przynieście szatę najprzedniejszą i odziejcie go, i włóżcie pierścień na rękę jego. — Były Kettelring wstał, a z oczu jego płynęły łzy. — Mam jednak nadzieję, że ojciec mój żyje i czeka na mnie w starości swojej, aby uczynić ze mnie bogacza i sknerę, jakim był sam. Ty nie wiesz, nie wiesz, czego się wyrzekł syn marnotrawny. Nie wiesz, ile składa w ofierze... Ale nie, ona czeka. Ja przyjdę, Mary, ja wrócę, lecz najprzód muszę być w domu.
— Odprowadzę was, panie — rzekł czarny strażnik. — Dokąd idziecie?
— Tam! — wskazał ręką przez całe niebo ku horyzontowi, gdzie zapalały się ciche błyskawice.


∗             ∗

Opętała mnie myśl, że nie wracał statkiem. Podróż statkiem jest zbyt długa i uspokajająca, i nie ma w niej takiej gwałtownej spadzistości. Zachodziłem do biur linij lotniczych, aby zapytać, czy istnieje komunikacja lotnicza z Trinidadem. Zdaje się, że istnieje stała linia lotnicza z Europy do Port Natalu a stamtąd do Pará, ale nie umieli mi odpowiedzieć, jaka jest powietrzna komunikacja z Pará na Trinidad albo na inne miejsce na Antylach.
Wykluczone takie połączenie nie jest, więc przypuszczam na chybił trafił, że Przypadek X wybrał linię najkrótszą i najszybszą. Musiał ją wybrać, ponieważ ostatecznie widzimy go spadającego w płomieniach, iżby mógł dotrzeć do celu drogi swojej jako meteor w pośpiechu najstraszliwszym. Musiał lecieć opierając spojrzenie o linię horyzontu. Pilot siedzi nieruchomo, jakby spał, och... — grzmotnąć go pięścią w kark, żeby się zbudził i leciał szybciej!
Przesiada się z maszyny na maszynę, ogłuszony, zgłupiały rykiem motoru, świadom tylko jednej rzeczy: pośpiechu. Na ostatnim lotnisku, niemal na progu stron ojczystych, ta struna rozedrgana szybkością zacięła się nagle. Nie ma komunikacji, bo wichura przeszkadza. Szaleje z pianą na ustach. Wy to nazywacie wichurą? Wy, psy parszywe, cóż powiedzielibyście dopiero o tamtejszych huraganach? Dobrze więc, weźmie samolot prywatny, choćby to miało kosztować nie wiem ile! I jeszcze raz ta kurczowa, wściekła agonia niecierpliwości, zacięte pięści i zęby zagryzione w koronkową chusteczkę, i... koniec. Wir, płomień, zapach nafty i czarne jezioro nieświadomości, które zamyka się ciemnym gąszczem.
Kochany doktorze, chciałbym pana uczcić należycie i odmalować cię z twymi szerokimi, statecznymi ramionami, pochylonego nad śmiercią Przypadku X. Widziałem pana przy tym łóżku, a jednak nie umiem wyobrazić sobie dokładnie, jak tam było. Niechże mi pan pozwoli, że jeszcze raz oddalę się od uczciwej rzeczywistości. Przy łóżku jego usadowię długowłosego, dość niesympatycznego młodziana. Trzyma pacjenta za przegub ręki i uważnie pochyla nad nim rozwichrzoną czuprynę. Piękna pielęgniarka omal oczu nie wypatrzy spoglądając uparcie na te płowe kudły, albowiem jest w młodym doktorze zakochana po uszy. Ach, zagarnąć ich pełną garść i targać, przeczesać je palcami delikatnie, jakby tchnieniem... Młodzieniec podnosi głowę. — Puls niewyczuwalny. Przysuń, siostrzyczko, parawan...


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karel Čapek i tłumacza: Paweł Hulka-Laskowski.