<<< Dane tekstu >>>
Autor Karel Čapek
Tytuł Meteor
Wydawca "Wiedza" Spółdzielnia Wydawnicza
Data wyd. 1948
Druk "Wiedza" Spółdzielnia Wydawnicza, Wrocław
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Paweł Hulka-Laskowski
Ilustrator Maria Hiszpańska-Neumann
Tytuł orygin. Povětroň
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

XXXVI

Niegdysiejszy pan Kettelring widzi teraz z niesłychaną jasnością, że gdyby był uczciwie i rzetelnie ubogi, to już dawno byłby gdzieś osiadł na stałe, bo okazji po temu nie brakło. Mógł był przecież stać się buchalterem w Casablance albo w Marsylii zostać komiwojażerem fabryki guzików z macicy perłowej. Ale uprzejmie proszę wyobrazić sobie, że jesteśmy spadkobiercą trzydziestu, czterdziestu, pięćdziesięciu milionów czy też tylu, ile ich starszy pan tymczasem nagromadził. Jakże tu mieć cierpliwość i wytrwałość, aby kłócić się z grubym sapiącym sklepikarzem o cenę dwudziestu tuzinów guzików? Czasem miewał poczucie śmieszności swej sytuacji i nie zdobywał się na to, aby w pocie czoła i z należytą gorliwością targować się o parę franków czy pesetów. Nagle widać mu było po oczach, że się tylko bawi, czy co, ludzi to obrażało, on zaś sam ulżył sobie od czasu do czasu kawałem tak prowokacyjnym, że nie pozostało mu nic innego, tylko zmienić miejsce, i to z pośpiechem jak największym.
Były pan Kettelring przypomina to sobie z pewną rozkoszą. Niełatwo się wam poddałem, wy niedołęgi, a może jeszcze i dzisiaj robi wam się w gębie gorzko i sucho, gdy ze wściekłością wspominacie o tym zuchwalcu, który zachowywał się wobec was z takim despektem, że moje uszanowanie i raczcie mnie pocałować w nos.
Ale teraz, gdy się nad tym zastanawia, dochodzi do wniosku, że w gruncie rzeczy była to tylko taka sobie półrzeczywistość i w żaden sposób nie mógł się pozbyć uczucia, że to jest coś tymczasowego, co nie dzieje się naprawdę, ale jakby dla kawału i na próbę jedynie. Rzeczywisty był tylko ten upór, który wiódł go drogami i bezdrożami — głównie bezdrożami. Nawet w skrajnej nędzy miał te miliony tak blisko, że dość było rękę wyciągnąć, aby je posiąść. Ano możesz sobie nimi pobrzękiwać w kieszeni, włócząc się ulicami jako indywiduum bezdomne i nie mające żadnego zajęcia. Możesz sobie ironicznie mrugać na ludzi, którzy skwapliwie schodzą podejrzanemu włóczędze z drogi. Gdybyście wy, głupcy, wiedzieli, co ja zacz! Mieć miliony w kieszeni i nie móc kupić za nie nawet szklanki piwa, podczas gdy za pięć miedziaków dostaniesz herbacianą różę!
Było to dla niego niewyczerpanym źródłem uciechy i wesołości. Nie podobna ominąć dzikiej rozkoszy, z jaką po raz pierwszy żebrał. Zdarzyło się to w Barcelonie na Rambli śród stada wróbli... Z jakim przestrachem czcigodna starsza dama, mająca różaniec owinięty dokoła dłoni, spojrzała na łobuza pokazującego jej zęby w uśmiechu, por Dios misericordia, señora — — —
Niegdysiejszy Kettelring przetarł ręką czoło. Nie, nie byłbym tego wytrzymał, gdyby to było naprawdę... takie. Ale to była sobie tylko taka gra czy zabawa z nicością. Jak gdyby się próbowało, jak długo można wytrzymać, zanim się wyciągnie rękę i zacznie się wołać o ratunek. Co za drażniąca udręka, stać na skraju chodnika i spoglądać na najpiękniejsze, promienne kobiety... Dość zechcieć, a byłybyście moje, ale teraz nawet mnie nie dostrzegacie, choroby! Cóż za cudowna wściekłość, ta wyzwalająca pogarda dla wszystkiego! Oczywiście, także i dla tego, co się nazywa moralnością. Albowiem są cnoty biednych i cnoty bogatych, lecz nie ma żadnej moralności śród obdartusów, którzy nie chcą się zbogacić.
I nie chcą, gałgany, związać się trwale z jakimkolwiek miejscem. Bo nie mówiąc już o więzach rodziny i zwyczaju, osiadłym czyni człowieka majątek albo zależność, a taki, co się nie troszczy o pieniądze i nic nie robi sobie z biedy, podobny jest do balonu bez kotwicznych lin i balastu, unoszącego się jak Bóg da i jak diabeł dmucha. Tak jest, włóczęgostwo, to stanowczo szaleństwo, to zaburzenie w ośrodkach majątkowych, coś jakby utrata zmysłu stabilizacji. Włócz się więc, błaźnie, kiedy inaczej żyć nie potrafisz...
Zaraz, tutaj mam coś, czemu należałoby się przyjrzeć uważniej. Nie, to była tylko taka cielęca głupota. Właściwie nie... Wszystko jedno, nazwijmy to głupotą. Wtedy byłem czymś na statku i bawiłem w Plymouth. Wieczorem siadałem na Hoe pod pręgowaną latarnią morską z dziewczyną z Barbikanu. Taka chuda, malutka Angielka — miała lat siedemnaście. Trzymała mnie za rękę i próbowała sprowadzić z powrotem na dobrą drogę dużego zepsutego marynarza. Byłemu panu Kettelringowi rozszczękały się zęby. Przecież to było prawie tak samo, jak wtedy, gdy... gdy... gdy Mary, Maria Dolores, trzymała mnie za rękę i chciała mnie doprowadzić do mego ja! O Boże, czyżby w życiu bywały takie znaki, których nie rozumiemy?
Były marynarz spogląda wytrzeszczonymi oczami na czarną wodę, ale widzi modry przejrzysty wieczór na Hoe, czerwone i zielone światła bojek i tę dal, Chryste Panie, tę ładną i równą dal... Trzymała mnie za rękę i szybko oddychała, obiecaj mi, obiecaj, że będziesz dobry i... kiedyś osiądziesz tutaj. Pracowała w jakiejś fabryce... Powiedzieć jej o tych milionach, czyliż nie byłoby to czymś w rodzaju bajki z Tysiąca i jednej nocy? Miał te słowa już na języku, ale połknął je jakoś gwałtownie i pośpiesznie. Przy rozstaniu pocałowała go trwożliwie i niezgrabnie, a on powiedział, ja tu wrócę.
Jego statek odpłynął do Indyj Zachodnich, lecz on już nie wrócił.
Tak, a teraz, chwalić Boga, wróciliśmy na stare śmieci i to już będzie wszystko. — Nie, to nie wszystko — odpowiada jakiś surowy i nieustępliwy głos. Przypomnij sobie tylko, jak tam było dalej. — Cóż miało być? Ucieklem ze statku. Było to na Trinidadzie, akurat tutaj w Port of Spain, czy tak? — Tak, i co było dalej? — Potem spadałem coraz niżej, bo gdy człowiek raz zacznie spadać, to już trudna rada, nic mu nie pomoże. — I do czego doszło? Powiedz to sobie. — No, byłem tragarzem w porcie i magazynierem biegającym z papierami tam i sam. — I nic już więcej? — Byłem dozorcą Murzynów nad jeziorem asfaltowym i pędzałem ich tak, że nie mieli czasu, żeby odwróconą dłonią otrzeć pot z czoła. — I jeszcze coś było, czy nie? — A tak, byłem kelnerem na Guadalupie i w Matanzas i podawałem Mulatom cocktaile i lód...
I już nic gorszego?
Były pan Kettelring zakrywa twarz gorącymi dłońmi i jęczy. Daj spokój, to miało swoje znaczenie. To było zemstą, zemstą za to, że pozwolili mi upaść tak nisko. Żebyś wiedział, rozkoszowałem się swoim poniżeniem. Ścierwa, ścierwa, oto macie, zeżryjcie sobie swoje miliony. Patrzcie wszyscy, jak wygląda jedyny syn i spadkobierca milionera!
Dobrze, tedy patrzmy!
Patrzmy, jest na utrzymaniu Mulatki. Tak jest, teraz wiadomo. Kocha ją do szaleństwa i sprowadza do niej pijanych drabów, do tej dziewki najbardziej spodlałej, i czeka tymczasem na dworze na swoją cząstkę.
Tak się rzeczy miały.
Istotnie, tak było. — Głowa byłego Kettelringa opadła głęboko na pierś. — Siedział tam w kawiarni pewien Jankes, a ja uśmiecham się idiotycznie: Mogę pana zaprowadzić do pięknej dziewczyny — piękna, kolorowa... Amerykanin zerwał się zaczerwieniony, nie mogąc widać znieść tego poniżenia białego człowieka. Potem uderzył mnie w twarz, w ten oto policzek. — Na policzku byłego Kettelringa wyskoczyła czerwona plama. — Rzucił na ziemię pogniecioną pięciodolarówkę, podczas gdy mnie wypychano na ulicę. Powróciłem jeszcze po tę pięciodolarówkę i łaziłem na czworakach jak pies...
Niegdysiejszy Kettelring podniósł oczy pełne zgrozy. Czyż się o takich rzeczach nigdy nie zapomni?!
Może jednak. Spróbuj, spróbuj zapomnieć o tym.
A tak, upijałem się jak zwierzę, a jednak zapomnieć nie mogłem. Zataczałem się, łaziłem, sam nie wiem gdzie...
...drogą podobną do drogi mlecznej śród żywopłotów kwitnących bougainvilles...
Tak, tak, właśnie tam. Słyszałem trzaskanie rewolweru i ktoś biegnący wpadł na mnie. A potem, potem wreszcie zapomniałem o wszystkim, co było.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karel Čapek i tłumacza: Paweł Hulka-Laskowski.