Meteor/XXXV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Meteor |
Wydawca | "Wiedza" Spółdzielnia Wydawnicza |
Data wyd. | 1948 |
Druk | "Wiedza" Spółdzielnia Wydawnicza, Wrocław |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Paweł Hulka-Laskowski |
Ilustrator | Maria Hiszpańska-Neumann |
Tytuł orygin. | Povětroň |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Nie wytrzymał w hotelu, musiał wyjść na dwór, w noc. Siedzi w porcie na kupie podkładów dozorowanych przez murzyńskiego strażnika, łokciami wparł się w kolana i patrzy w czarną, pluszczącą wodę. Teraz wie wszystko i nawet wspominać nie potrzebuje. Układa w sobie całe życie niby karty, żeby jedna nie wystawała nad drugą, i tylko odwraca tę lub ową kartę. Dobrze, dobrze, są wszystkie i ani jednej nie brakuje. Takie ma dziwne uczucie... ulgi czy może bolesnego przepełnienia.
Powiedzmy dom rodzinny. Dom bez matki, duże pokoje z ciężkimi zasłonami i ciemnymi meblami, pełnymi dostojeństwa. Ojciec, który nie miał czasu dla dziecka, był obcy i surowy. Wystraszona, bojaźliwa ciotka... uważaj chłopczyku, tam nie siadaj, nie wtykaj palca do ust, nie baw się z tymi brudnymi dziećmi. Czerwono-zielona piłka, zabawka najmilsza, bo skradziona na ulicy beczącemu dzieciakowi, jednemu z tych szczęśliwych dzieci, którym wolno było biegać boso i z nosami usmarkanymi, bawić się w błocie albo siedzieć w kucki nad kupą piasku...
Były pan Kettelring uśmiecha się i oczy mu błyszczą. No, widzisz, ciotko, jednak postawiłem na swoim i biegałem boso i umazany jak węglarz, jadałem ogórki czuczu, które Murzynka ocierała brudną koszulą, i niedojrzałe guajawy zbierane w kurzu drogi. — Niegdysiejszy Kettelring ma niemal poczucie zadowolonej zemsty. Jednak postawił na swoim!
Dalej. Niespokojny chłopak, którego naturalna dzikość tłumiona jest przez tak zwane wychowanie. Zaczyna rozumieć rzemiosło własnego ojca. Tym rzemiosłem są fabryki, jest nim to, aby jak największa ilość ludzi zmuszona była pracować jak najtaniej i jak najwięcej. Chłopak widzi masy robotników wylewających się z bram fabrycznych i pachnących jakoś osobliwie, kwaskowato; ma też wrażenie, że wszyscy go nienawidzą. Ojciec przyzwyczajony jest do krzyczenia i rozkazywania. Bóg sam wie, ile trzeba się nawściekać, żeby zdobyć takie bogactwo. Można by rzec, że ta złość nawet się nie opłaca, ale trudna rada, majątek to nie martwa masa, chce żreć, żeby nie zdechnąć, i musi być należycie karmiony.
Tobie, chłopcze, zostanie kiedyś przekazana ta własność, nie po to jednak, abyś ją miał, lecz abyś ją pomnożył. I dlatego ucz się oszczędzać i zabiegać, jeśli chcesz kiedyś przymuszać innych, aby ciężko pracowali i przestawali na małym. Wychowuję cię dla życia praktycznego, wychowuję cię dla swego majątku...
Były Kettelring roześmiał się ironicznie. Aha, więc to mam po ojcu, że umiałem rozkazywać i gnębić ludzi, a więc jednak coś odziedziczyłem. Wtedy, oczywiście, wtedy takie rzeczy nie mogły się młodemu chłopakowi podobać. Był na ogół lekkomyślny i leniwy, chociaż może jedynie przez upór przeciw temu, co mu było narzucane jako jego przyszłość. Nie jesteśmy przecież na świecie dla samych siebie, lecz abyśmy służyli majątkowi. Kto nie służy własnemu, stanie się niewolnikiem cudzego — tak jakoś brzmi naczelne prawo życia. A ty, chłopcze, pójdziesz moim śladem.
Niegdysiejszy Kettelring rozdygotał się od milczącego śmiechu. Nie, stanowczo nie poszedł tym śladem. Był tylko królewiczem, następcą tronu, który nie może doczekać się chwili, w której po dojściu do władzy pokaże wszystkim, co i jak. Po prostu na złość i z uporu — złe towarzystwo i rzeczy podobne. Naturalnie, nie brakło i długów, śmiesznych wprawdzie, ale nie bardzo honorowych. Ojciec aż się trzęsie ze złości, gdy przesłuchuje syna, na coś to wydal i tam dalej. Myślisz sobie, ty smyku, że ja na to się zapracowuję, że na twoje gałgaństwa zarabiam i oszczędzam pieniądze?!
I wtedy synalek powiedział tatusiowi, co myśli. Oczywiście, zbudził się w nim tylko upór, chęć postawienia na swoim i namiętna gwałtowność. Zaciskając pięści wrzeszczy ojcu prosto w nos: Zabierz sobie swoje pieniądze, zeżryj je, ja ich nie chcę! Gwiżdżę na nie i brzydzę się nimi! Nie wyobrażaj sobie, że będę takim niewolnikiem pieniędzy jak ty! — Ociec zrobił się siny, aż dziw, że go wtedy szlag nie trafił. Wskazywał na drzwi i syczał: Marsz! Jeszcze tylko okazałe i mocne trzaśnięcie drzwiami i koniec. Synalek poszedł sobie.
Były Kettelring potrząsa teraz głową. Boże, co za głupstwa! Małoż to bywa w rodzinach takich scen? A palże je diabli! Tylko że wtedy zderzyły się z sobą dwa łby uparte i nieustępliwe. Synalek już nie wrócił i nie usłuchał nawet wówczas, gdy wzywał go do siebie ojcowski adwokat. Dostojny przyjaciel ojca i jego doradca prawny znalazł wreszcie marnotrawnego syna w łóżku, które tamten dzielił akurat z jakąś teoretyczną i praktyczną anarchistką, a ponieważ jaśnie panek inaczej gadać nie chciał, musiał mu w takiej gorszącej sytuacji powiedzieć, co miał do powiedzenia.
Wywiązał się ze swego zadania całkiem ładnie. Trochę się wprawdzie chmurzył nie szczędząc młodemu napomnień, ale równocześnie jaśniał taktowną i życzliwą wyrozumiałością, albowiem młodość musi się wyszumieć, osobliwie młodość dziedzica o takich perspektywach. — Ojciec pański — wywodził — nie chce się z panem widzieć, dopóki pan nie zmądrzeje. Nie wątpię, młody przyjacielu, że pan się o to postara i że się to panu uda. Nieprawdaż? Haha! Mówiąc między nami — rzekł z głową pochyloną pobożnie na bok — majątek (omal że nie powiedział: jaśnie wielmożny majątek) szanownego ojczulka pańskiego ocenia się obecnie na trzydzieści do trzydziestu pięciu milionów. Młody przyjacielu, z takim majątkiem żartów nie ma.
Był przy tym bardzo poważny i uroczysty, ale znowuż się rozweselił. — Szanowny ojczulek pański polecił mi powiedzieć panu, że gotów jest aż do pełnoletności pańskiej wypłacać mu za moim pośrednictwem pewne apanaże. — Wymienił sumę dosyć marną, bo stary sknera pozostał wierny samemu sobie nawet w sprawiedliwym gniewie swoim. — Oczywiście, że gdyby pan i potem nie doszedł do poglądów roztropniejszych... — Adwokat wymownie wzruszył ramionami. — Ale ja mam nadzieję, że to będzie dla pana twarda wprawdzie, lecz zdrowa szkoła życia.
— No to dawaj pan mamonę — odezwał się dziedzic trzydziestu milionów — i powiedz pan staremu, że życzę mu życia jak najdłuższego i niech sobie na mnie poczeka.
Anarchistka klaskała entuzjastycznie.
Dostojny adwokat pogroził jej żartobliwie grubym palcem.
— Niechże pani nie przewraca w głowie naszemu młodemu przyjacielowi. Pobawić się, i owszem, ale nic więcej, prawda?
Dziewczę pokazało mu język, ale promieniejący i wyrozumiały prawnik już gorąco ściskał rękę marnotrawnego syna. — Drogi, drogi przyjacielu, wszyscy z upragnieniem wyglądać będziemy rychłego powrotu pańskiego.
∗
∗ ∗ |
Marnotrawny syn miał wtedy lat osiemnaście. Aż do pełnoletności swojej żył jakoś, jak potrafią żyć tylko ludzie młodzi. To znaczy, że teraz i sam nie umiałby powiedzieć, jak mu się wtedy żyło i, co najważniejsza, komu i ile został dotąd winien. Oczywiście: Paryż, Marsylia, Alger, Paryż, Bruksela, Amsterdam, Sewilla, Madryt i znów Paryż... O ile wiedział, ojciec jego po zerwaniu z synem jakby stracił ostatnią wewnętrzną zaporę, zabrał się z chorobliwym uporem do robienia pieniędzy i do wstrętnego starczego sknerstwa. Bóg z nim! Dopieroż nagromadzi mamony! Dokładnie od daty dojścia do pełnoletności przestały nadchodzić chude apanaże. Marnotrawny syn rozzłościł się. Myślą pewno, że teraz przyszurgam się na kolanach. Na złość... nie! Próbował pracować, ale rzecz osobliwa, dopiero wtedy zwaliła się na niego bieda z nędzą, a gdy chciał powrócić do dawnego życia lekkomyślnego, już mu się to nie udawało, bo już miał na sobie znamię, które budziło podejrzenie biedy.
Miał wtedy dziewczynę, która zachorowała i straciła miejsce. Żal mu jej było i pragnął jej dopomóc. Napisał więc do ojcowskiego doradcy prawnego, że przypadkowo potrzebowałby na czas niedługi paru tysięcy franków... Otrzymał akurat tyle, ile kosztuje podróż trzecią klasą z Paryża do domu, i list, że szanowny ojciec gotów jest przebaczyć mu pod warunkiem, że syn zechce zabrać się w domu do roztropnej pracy i tam dalej. Właściwie wtedy dopiero zacisnął zęby, tym razem już bez lekkomyślnej fanfaronady i powiedział sobie: — Wolę zdechnąć z głodu.
Były Kettelring, siedzący na belkach w Port of Spain na Trinidadzie, przeraził się nagle, bo słowa te wymówił na głos. Tylko że tym razem kręcił nad nimi głową.