<<< Dane tekstu >>>
Autor Karel Čapek
Tytuł Meteor
Wydawca "Wiedza" Spółdzielnia Wydawnicza
Data wyd. 1948
Druk "Wiedza" Spółdzielnia Wydawnicza, Wrocław
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Paweł Hulka-Laskowski
Ilustrator Maria Hiszpańska-Neumann
Tytuł orygin. Povětroň
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

XXXIV

Tu zadzierzgnęły się losy Przypadku X. Dajmy na to, że Mulat-kontrahent porzucił drogę niedobudowaną i uciekł oczarowany wizją powodzenia tancerza kabaretowego. Mr. Kettelring zaczął budować drogę sam i budował ją drogo, ponieważ śpieszył. Nie zdołał zmusić Murzynów, aby wozili kamienie na taczkach. Taki czarny drab kładzie sobie kamień na głowę i niesie go niby kosz z ananasami. A taczki przydadzą się chyba tylko na to, żeby w nich wozić dziewczyny wrzeszczące i wierzgające nogami.
Och, tłuc tych drani pięścią po pyskach, żeby zrozumieli, że życie nie jest li tylko na to, aby się mogli gdakliwie chichotać! Za kolumnami robotników wlokły się gromady dziewczyn. W nocy kręciły zadami przy dźwięku gitar i tamtamów, podczas gdy Kettelring miotał się dręczony rozpaczliwą niecierpliwością. Nawet nie odważył się napędzać tych drabów do roboty, jak byłby pragnął. Kryzys gospodarczy zwalił się także na Haiti, i to z takim skutkiem, że Murzyni w mierze niebywałej oddawali się wuduizmowi i że co tydzień poręby leśne stękały ich wściekłym szałem. Powracali niby cienie, wyczerpani i zdziczali, a Kettelring nie wypuszczał rewolweru z rąk nawet w nocy, wsłuchując się w ciapanie bosych łap. W sąsiedztwie przepadło dwoje, czy troje dzieci i Kettelring ani myślał wszczynać w tej sprawie dochodzenia. Nawet czarna policja z Gonaiwy, bosa i ze złocistymi epoletami, która przybyła, aby przeprowadzić śledztwo, miała się na baczności i za nic w świecie nie byłaby się przyznała do znalezienia w lesie pewnego kamiennego ołtarza, do którego wiodły ścieżki dobrze wydeptane.
Mijał miesiąc za miesiącem, a razem z mijającymi dniami topniały środki Kettelringa i marniało jego zdrowie. Dręczyły go wrzody i gorączki, ale nie chciał się leczyć, żeby mu się ta banda Murzynów nie porozłaziła. Pilnował ich oczyma zapadłymi z nienawiści, a rozkazy wydawał ostrym sykiem. Jeszcze droga nie była gotowa, a już osiadł w pobliżu moczaru asfaltowego w baraku na słupach, aby kierować budową kolejki polowej. Ale tymczasem porozkradano mu szyny leżące w porcie w Gonaiwie. Bóg raczy wiedzieć, na co się komu zdały! Całe to miejsce śmierdziało siarkowodorem i fermentowało żółtawym ropieniem niby olbrzymi rozpadający się wrzód. Moczar dyszał żarem jak rozpalony kocioł, w którym gotuje się smołowiec, a stopy przy każdym kroku grzęzły w zastygającym, drżącym i chlupoczącym bitumie.
Nareszcie droga dowlokła się do moczaru i Kettelring pojechał do Port au Prince poszukiwać kredytów, zdobywać auta ciężarowe i beczki, najmować szoferów i dozorców. Gdy powrócił, na miejscu nie było żywego ducha. W samym środku moczaru miał się ukazać diabeł i rozbujał cale mokradło, tak że kipiało ono niby wrzące powidła. Z trudem spędził garść parszywych i chorych Murzynów z kaprawymi oczami, pełnymi much, i zaczął kopać asfalt. Był to lśniący, czarny glancepitch najlepszego gatunku. Gorzej było z autami. Jedno rozbił Mulat wiozący kotły i beczki z Gonaiwy, drugie wjechało w moczar i po kilku dniach znikło pod powierzchnią. Pozostało więc tylko jedno dla transportowania asfaltu do portu.
Kettelring dogląda kotłów, żeby smoła była dokładnie wygotowana. Jest czarny i brudny jak palacz i trzęsie się z zimnicy przy tym piekielnym ogniu. Zresztą malarię mają tu wszyscy, więc nic osobliwego. Nawet już nie dotyka rękoma wiadomej chusteczki koronkowej, żeby jej nie umazać. Nie myśli o niczym, tylko o beczkach pełnych asfaltu. No, teraz już wszystko pójdzie i Kettelring, mrużąc oczy spalone żarem, zgorączkowanym palcem rysuje w powietrzu fabryki, które tu staną. Haiti Lake Asphalt Works czy coś takiego.
Oczywiście, ma się i zgryzoty, choćby i z tym Mulatem, który wozi beczki do Gonaiwy. Auto psuje się ciągle, a ten śmieje się w oczy. Kiepski samochód, proszę pana, i droga niedobra. Kettelring wyrzucił go i teraz jeździ sam, z brzękiem i szczękiem zwozi beczki do portu i cieszy się, że jest ich tam już tak dużo. Setki beczek, a dalsze setki zostaną zwiezione. Co za piękno! Tylko że ten wygnany Mulat, to wielkie ladaco i widział był kawał świata. Wałęsał się w pobliżu Haiti Lake Asphalt Works z koszulą rozchełstaną na piersi i gadał dużo o warunkach pracy i bezwstydnych obcokrajowcach tak długo, aż dnia pewnego przyszło do Kettelringa czterech Murzynów, którzy przestępując z nogi na nogę powiedzieli w niewielu słowach, że albo przyjmie tego Mulata z powrotem jako nadzorcę, albo...
Kettelringowi uderzyła krew do głowy. — Albo? — Pytanie to rzucił im repetując rewolwer.
Wybuchł strajk. Zorganizowany strajk obok obrzędów ludożerczych, jak to już bywa dzisiaj. Przy pracy pozostało już tylko paru ludzi tak chorych, iż nie byliby doszli do domu piechotą. Zdaje się, że Kettelring zwariował. Chwycił oskard i stojąc po kolana w błocie zaczął sam wyłamywać bryły asfaltu. Dysząc i sapiąc z wysiłku, dźwigał je ku kotłom, podczas gdy chorzy Murzyni przyglądali mu się z rozdziawionymi gębami, nie odważając się dotknąć łopaty. Gdy nanosił pełen kocioł, wybuchnął płaczem. — Pierre! Pierre! — szlochał i tłukł się pięściami po głowie. Potem ci chorzy pouciekali także.
Przez dwa dni siedział jeszcze Kettelring nad opuszczonym jeziorem asfaltowym i patrzył, jak wykopane doły powoli zalewają się nowym asfaltem. Tysiące, setki tysięcy ton asfaltu. Setki i tysiące beczek, które czekają na nabywców! Potem w koronkową chusteczkę zawinął kawałek asfaltu surowego i kawałek oczyszczonego, lśniącego jak antracyt, i turkocząc pustym autem ciężarowym pędził do Port au Prince. Przez czterdzieści osiem godzin spał tam jak zabity.
I znów stoi przed kutą kratą Kubańczyka i wali kołatką we drzwi. Otworzyć! Otworzyć! Wysoki peon stoi za kratą ale nie otwiera. — Que desea, señor?
— Chcę się widzieć z Camagueyną, ale zaraz! — chrypi Kettelring. — Otwieraj, człowieku!
No, señor — mruczy stary peon. — Kazano mi nie wpuszczać pana.
— Powiedz mu — miażdży Kettelring słowa — powiedz mu, że mam dla niego interes, ogromny interes do zrobienia. — I chrzęści w kieszeni dwoma kawałkami asfaltu. — Powiedz mu...
No, señor.
Kettelring trze czoło. — Mógłbyś oddać list... list ode mnie...
No, señor.
Cisza, wieczór pachnie kwitnącą koralitą. — Buenas noches, señor.


∗             ∗

I znowu nazad, na wyspy. Porto Rico, Barbuda, Guadalupa, Trinidad i Curaçao. Jankesi, Anglicy, Francuzi i Holendrzy, Kreole i mieszańcy. Wszędzie ma swoje stosunki handlowe, wszędzie spotyka ludzi, którym przykładał nóż do gardła, albo którzy pomagali mu robić cukrowy smash. Tacy wiedzą dobrze, z kim mają zaszczyt. Wyjmuje z kieszeni dwa kawałki asfaltu zawinięte w koronkowej chusteczce i pokazuje. Patrzcie, oto mi asfalt czarny i lśniący jak źrenica. Tysiące, setki tysięcy ton, całe jezioro. Na tym można zarobić miliony. Więc co, idziecie ze mną?
Drapią się po głowie i wzdychają. Ciężkie czasy, Mr. Kettelring. Co znowu, nawet asfalt już nie idzie. Na Trinidadzie podobno zwalniają robotników... Zdawało się, że po utracie wiary w cukier, stracili wiarę w cokolwiek innego na świecie. Nie, nie, kochany panie, nie da się nic zrobić. Ani centa, ani penny nie warto już wkładać w te przeklęte wyspy.
Co za wspaniały wynalazek kolonie! Odkryć kraje, które nie są dla człowieka ojczyzną, lecz jedynie terenem eksploatacyjnym! Jakże to musiało spotęgować zdolności gospodarcze człowieka!
Kettelring wałęsa się statkiem od portu do portu. W dzień śpi, a w nocy stoi na dziobie statku jak słup. Można by linę do niego przywiązać. Co za ogromna granatowo-czarna noc, szyta błyskawicami, wyiskrzona gwiazdami! Huczące morze, fosforyzujące, błyszczące, czarne, jak antracyt. Sam asfalt, proszę pana, miliony i miliardy ton, na tym można zrobić miliony. Statek wlecze się ociężale, dygocze, szarpie się, jakby nie mógł ruszyć z miejsca. To może śruba okrętowa wierci się czymś oleistym i gęstym, co oblepia jej łopatki. Czarne to takie, jak czarna i ciężka nafta. I czarny statek przebija się powoli przez bezmierne jezioro asfaltowe, które zamyka się za nim niby gęsta kasza. Dobranoc señor...
Tam w górze... to mleczna droga, podobna do nocnej drogi, jasnej drogi między fioletowymi bougainvilles i niebieskimi gronami petrei. Jak to pachnie, jak to wszystko pachnie ciężkimi różami i jaśminem! Kettelring przyciska do ust pogniecioną koronkową chusteczkę. Pachnie asfaltem i czymś niezmiernie już dalekim. Ja wrócę, Mary, ja wrócę!


∗             ∗

Ale wszyscy kręcą głową z wielką nieufnością. Trudna rada, nic się nic da zrobić, panie Kettelring, nie ma kredytów, nikt do niczego nie ma ochoty. Na Dominice też już zamknęli dobywanie brył asfaltu. Ale gdyby pan poczekał dziesięć, dwadzieścia lat, to już byłoby co innego. Przecież te przeklęte stosunki obecne nie mogą trwać wiecznie!
Teraz pozostaje już tylko jedna drogą do tych panów z Trinidad Lake Asphalt Company. Na Trinidadzie jeszcze zgrzyta kolejka linowa zwożąca beczki asfaltu prosto na statki, ale zgrzyta jakoś bardzo ostro i rdzawo. Owi zaś panowie pozwolili mu stać niby petentowi, gdy rozwijał swoją koronkową chusteczkę z dwoma kawałkami asfaltu. Nawet nie spojrzeli na niego. Co pan chce, panie... panie... Cattlering, wszak tak? My tu mamy swego asfaltu co najmniej jeszcze na pięćdziesiąt lat i starczy go aż nadto jak na nasze zapotrzebowania światowe. Tu inwestowaliśmy tyle pieniędzy, po cóż mielibyśmy otwierać nowe źródło?
— Ale mój asfalt lepszy, nie ma w nim tyle wody i iłu... Tryska tam także ciężka nafta.
Śmieli się z niego. Tym gorzej, panie... Cattle. Czy nie można by tego zatopić, żeby wszystko znikło pod wodą? W tym wypadku moglibyśmy ten obiekt kupić, oczywiście, po zwykłej cenie gruntów na Haiti. Good-bye, Mr. Kling.
(Good-bye, good-bye! Nareszcie z tym skończyłem i od razu mi ulżyło. Nie czułem się dobrze w tym świecie handlu i transakcyj, który był mi bardziej obcy od moczarów z aligatorami, ale cóż robić, znalazłem się w nim, jak się człek znajdzie niekiedy w lesie dziewiczym. Nawet Kettelring gubił mi się w tamtym środowisku, ale, chwalić Boga, odnaleźliśmy się znowu! Niechże pan wie, że i on odnajdzie siebie. Nikt nie spotyka się z sobą tak mocno, jak człowiek nieszczęśliwy. Chwała Bogu, teraz znów jesteśmy w domu i to jest mój własny powrót. Wraca człowiek z pustymi rękoma, taki, co nie przedstawia nic innego, tylko człowieka, który żył.)


∗             ∗

Pewnego wieczoru siedział przypadek X w pokoju mulackiego hotelu w Port of Spain, pełnym pluskiew i lepkich much. Poprzez cienkie ściany słychać było, jak ktoś mówi i jęczy przez sen i jak marynarz pieści Mulatkę. Cały hotel rozbrzmiewał brzękiem talerzy, pijanymi kłótniami, rżącym śmiechem, gorącym sapaniem i charczeniem, jakby ktoś umierał.
Przypadek X założył na swą maszynę do pisania kartę papieru z nagłówkiem Haiti Lake Asphalt Works i zaczął powoli wystukiwać: — Dear Miss Mary...
Nie, tego listu nie można pisać na maszynie! Kettelring siedzi zgarbiony nad kartką papieru i ślini ołówek. Rozpaczliwie trudno zacząć, gdyśmy tak dawno, gdyśmy w ogóle, o ile pamięć nie zawodzi, nigdy tak nie pisali, aby łączyć litery według niezmiernie subtelnych prawideł i zwyczajów. Na maszynie dałoby się to wypisać daleko łatwiej, nie bolałoby tak i nie rozpływałoby się wszystko przed oczami. Kettelring garbi się jak uczniak piszący pierwsze swoje wypracowanie. — Oh... oh... ho-o-o... — stęka Mulatka w sąsiednim pokoju, a ktoś duszony przez zmorę jęczy, jakby konał.
Droga, jedyna, najdroższa, to jest mój pierwszy i ostatni list. Obiecałem, że wrócę, że przyjadę jako człowiek, który ma imię i majątek. Teraz nie mam już nic, jestem rozbitkiem i odchodzę. Dokąd? Jeszcze nie wiem. Obecne życie moje dobiega końca, a nie zdołam rozpocząć życia nowego. Pewne jest tylko, że Kettelringa już nie ma i że daremne byłoby dochodzenie, kim on właściwie był. Gdybym wiedział, że gdzieś na świecie jest miejsce, gdzie można żyć bez imienia, poszedłbym tam. Ale człowiek musi mieć imię, choćby był tylko żebrakiem.
Jedyna moja miłości, cóż to za szaleństwo, że nazywam cię jeszcze miłością i mówię, że jesteś moją! Teraz już wiesz, że nie powrócę, ale wiedz także, że cię kocham jak pierwszego dnia, a nawet nieskończenie bardziej, bowiem, im ciężej mi było na świecie, tym więcej cię kochałem.
Kettelring zamyślił się. Kto wie, czy jeszcze czeka na niego? Trzy lata ubiegły od chwili, gdy odszedł. Może już jest żoną jakiego Jankesa w białych trzewikach... No, niechże będzie szczęśliwa!
Nie wiem, czy wierzę w Boga, ale składam ręce i modlę się, abyś była szczęśliwa. Musi istnieć jakiś mądry Bóg, czego dowodem jest choćby to, że losu twego nie połączył z moim. Zegnam cię, żegnam, już się nie zobaczymy...
Kettelring musiał się pochylić nisko nad papierem, bo nic nie widział, i szybko nakreślił podpis. Ale w tej chwili zdrętwiał, jakby coś mocno huknęło go w łeb. Nie podpisał się imieniem: George Kettelring. Nie widząc nic poprzez łzy zalewające mu oczy, na oślep, nieświadomie, wypisał prawdziwe imię swoje, które na tyle lat zniknęło mu z pamięci.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karel Čapek i tłumacza: Paweł Hulka-Laskowski.