<<< Dane tekstu >>>
Autor Karel Čapek
Tytuł Meteor
Wydawca "Wiedza" Spółdzielnia Wydawnicza
Data wyd. 1948
Druk "Wiedza" Spółdzielnia Wydawnicza, Wrocław
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Paweł Hulka-Laskowski
Ilustrator Maria Hiszpańska-Neumann
Tytuł orygin. Povětroň
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

XXXIII

Teraz oddala się już nie ten obojętny człowiek, przed którego zimnymi oczami przesypywał się kalejdoskop portów i plantacyj, ale zdecydowany zdobywca i zabijaka idący w szeroki świat z zadartą głową, człowiek przemieniony do gruntu, którego napięte mięśnie zdają się szczękać jak żelazo. Jakby się narodził po raz drugi. Ale czyż nie w tym tkwi najwyższa płciowość miłości? Czyliż nie rodzimy się naprawdę z piersi i łona kobiety, którą kochamy? I czyż to łono nie krzyczy za nami dlatego właśnie, iż chce nas zrodzić? Teraz jesteś mój, albowiem w bolesnych wstrząsach urodziłam cię młodego i pięknego. I czyliż osiągnięcie miłości nie jest nam czymś jakby początkiem nowego życia? Powiedzą: złudzenie! Ale czyliż złudzenia mają przyczyny mniej głębokie niźli rozczarowania?
Pójdziemy więc za nim najpierw na Haiti. Jest tam moczar, o którym mówią, że w nim są złoża czarnego bitumu. Ale ten moczar wydziela taką okropną woń, że w jego pobliżu nie wytrzyma ani ptak, ani ropucha, ani nawet Murzyn. Pojechał tam konno — dajmy na to z Gonaiwy, ale konia musiał pozostawić na drodze i razem ze swoimi Murzynami przebijać się siekierką przez gąszcza, aby wreszcie dotrzeć do celu podrapany i pocięty cierniami i wysoką trawą, ostrą jak brzytew. Murzyni uciekli od niego, musiał zawracać za nimi i płacić im wynagrodzenie potrójne. Pomimo tego wysokiego wynagrodzenia dwaj spośród nich zginęli w drodze: jednego ukąsił wąż, drugiego schwyciły kurcze tak gwałtowne, iż zadusił się z żółtą pianą u gęby. Najwidoczniej jakaś trucizna, ale Murzyni byli przekonani, że to sprawka czarów, i nie chcieli iść dalej.
Nareszcie dotarł do tego moczaru i przekonał się, że nie jest tak źle. Były tam masy komarów, czyli że żywa istota oddychać tu może. Miejsce było w każdym razie okropne: czarne i duszne, jakby się smażyło w słonecznym żarze. Miejscami bulgotała jakaś żółta ropa i to właśnie śmierdziało nieznośnie. Wrócił do Gonaiwy, kupił te grunta i zawarł umowę z jakimś złodziejskim Mulatem, który miał mu zbudować drogę do „jeziora asfaltowego”, jak je patetycznie nazywał. Po czym odjechał, powiedzmy, na Porto Rico.
I teraz zabrał się do rzeczy nie na żarty. Postanowił prowadzić grę przeciwko Camagueynie, to znaczy przeciwko cukrowi. Już dawniej donosił staremu Kubańczykowi, że z cukrem nie ma dziś interesu, ale Kubańczyk nie chciał mu wierzyć. Wielka koniunktura trzciny cukrowej należy do przeszłości. Rzecz prosta, że stary wyga odczuje to na własnej skórze. Wiedział o ludziach, którzy gotowi byli nabyć niektóre grunta Camagueyny. Poszedł więc do nich, aby ich zapytać, wiele byliby gotowi zapłacić. Dobrze, gwarantuję wam, że dostaniecie te grunta za połowę ceny, jeśli zapewnicie mi taką a taką prowizję. Kubańczyk tkwi w trzcinie cukrowej aż po uszy i będzie musiał sprzedawać jedno za drugim, byle prędzej, byle prędzej, żeby się wydostać z tego cukru. Ale wypadnie jeszcze troszeczkę pochodzić dokoła tych spraw.
A potem pędził, dajmy na to, na Barbudę, Terre Basse, Barbados, Trinidad. Przekonał się, że Kubańczyk już czuje pismo nosem i zaczyna się wyprzedawać, żeby uratować swoje pieniądze. Kettelring zakasał rękawy i rzucił się w wir tej roboty z wielkim rozmachem. Zaproponujcie mu czwartą część, rozwiążcie umowę, powiedźcie mu, żeby was pocałował w nos. To, co nadchodzi, będzie takim cukrowym krachem, jakiego świat jeszcze nie widział. Cukrownię będzie można kupić na wagę starego żelastwa, a plantację za garść bobu. Tymczasem cena cukru spada, trzecia część zeszłorocznego urodzaju leży w składach. Na co to się zdało? Nie można tego użyć nawet na opał, chyba że ktoś chciałby osłodzić Ocean Atlantycki. Cóż to będzie za śliczny słodki bigos, panowie!
Podobne to było do lawiny, gdy wszyscy rzucili się do ucieczki od cukru (uciekano od niego rzeczywiście) i każdy sprzedawał wszystko, co miał i czego nie miał. Dobrze, teraz stary Camagueyno może sobie poszukać nabywców swoich cukrowni i plantacyj. Trzeba przyznać, że starszy pan broni się doskonale, ale i w jego ofertach daje się wyczuwać panikę.
Chciałbym wiedzieć, jak szybko podnoszą się i opadają jego krzaczaste brwi. Oczywiście, zrujnuje to mnóstwo ludzi, ale inaczej być nie może. Czyliż na przykład litował się kto nad biedakiem Pierrem? Starzy plantatorowie chodzą z nosami zwieszonymi na kwintę i pojąć nie mogą, co się właściwie dzieje. Nikt im nie chce nic dać za ich trzcinę i kawę, wanilię można nabywać za bezcen, banany przepadają skutkiem choroby panamskiej. I nie można nawet uciec od tych fatalnych wysp, bo któż ostatecznie interesowałby się tymi gruntami, aby je kupować lub choćby dzierżawić? I to nazywało się jeszcze przed niewielu laty złotymi Antylami.
Wreszcie Camagueyno przestał się bronić. Miał taki dobry nos, że nie czekał na ostateczność i wyprzedawał się, jak to mówią, za wszelką cenę. Ale potrafił, spryciarz, ocalić przynajmniej trzecią część swego majątku. Mr. Kettelring odetchnął zadowolony. Niewiele pozostało mu z tych prowizyj, jakie sobie zastrzegł, bo takie życie jest kosztowne przy koniecznej okazałości, a miejscami trzeba było wydatnie wspomagać bieg wydarzeń. Teraz więc nastanie kolej asfaltu. A tego asfaltu nie może dobywać byle kto i byle gdzie, jak się hoduje trzcinę albo kakao. Na asfalt można postawić grubo. Stawiam na czarne przeciwko białemu.
Zamówił kotły i beczki, nabył całą kolejkę polową i przeprowadził się z powrotem na Haiti.


∗             ∗

Kochany doktorze, doznaję uczucia ulgi na myśl, że znów będę w domu śród zapachu tymianku, zapachu jałowca i z bukiecikiem „łez Matki Boskiej” w ręku. Dziwne to, że takim niepokojem napełniają nas obce kraje. Byłbym stanowczo rewolucjonistą, gdybym nie żył na ziemi ojczystej. Tutaj, mianowicie na wyspach, odczuwam bezprawie i zgrozę rzeczy mocniej... a przynajmniej nienawistniej niż w domu. Gdybym naprawdę chciał napisać swoje opowiadanie, nie brakłoby w nim człowieka w rozchełstanej koszuli z karabinem na postronku, przerzuconym przez ramię. Tym partyzantem, tym mścicielem, tym namiętnym przeciwnikiem wszelakich Kettelringów byłbym również ja.
Ale trudna rada, muszę z tego zrezygnować. A gdy usiądę na ojczystej miedzy, a w palcach miąć będę zapach rezygnacji, rozpłynie się i zgroza, i nienawiść, a ja upuszczę polny kwiatek, północny kwiatek, na grób mieszańca w rozchełstanej koszuli, który poległ gdzieś na wyspach w walce przeciwko Interesom Gospodarczym.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karel Čapek i tłumacza: Paweł Hulka-Laskowski.