<<< Dane tekstu >>>
Autor Karel Čapek
Tytuł Meteor
Wydawca "Wiedza" Spółdzielnia Wydawnicza
Data wyd. 1948
Druk "Wiedza" Spółdzielnia Wydawnicza, Wrocław
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Paweł Hulka-Laskowski
Ilustrator Maria Hiszpańska-Neumann
Tytuł orygin. Povětroň
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

XXXII

Inaczej sobie tego wyobrazić nie potrafię. Przez cały dzień go nie widziała, jakby był zaczarowany. Camagueyno zaciągnął go do kantoru, a potem zabrał go gdzieś na obiad. Kettelring był ogromnie roztargniony i referował marnie. Tym razem Kubańczyk sam musiał go pobudzać do mówienia o interesach, a i tak tamten plótł piąte przez dziewiąte, mieszając Barbudę z Trinidadem. Kubańczyk zwracał ku niemu badawcze pytające spojrzenia i uśmiechał się chwilami, chociaż miał boleści. Do kolacji zasiedli znowu sami. Kubańczyk był cały żółty i umęczony, ale ciągle jeszcze dolewał rumu swemu towarzyszowi i namawiał go do picia nie myśląc wcale wstawać. Pij pan, panie Kettelring, pijże pan do stu diabłów! Więc jak tam jest z tym cukrem na Haiti? Kettelring nie ma dzisiaj tej pamięci jak zwykle, co chwila utyka i jąka się. — Więc pijże, człowieku! — Wreszcie Kettelring wstaje, uważając, żeby się nie zataczać. — Wyjdę do ogrodu, kochany panie, boli mnie głowa.
Camagueyno podnosi brwi. — Do ogrodu? Niech pan będzie łaskaw! — I znowu ten szeroki gest, jakby wszystko należało do kochanego gościa. — Nawiasem, panie Kettelring, jak się ma pańska pamięć?
— Moja pamięć?
Kubańczyk zwęził oczy. — Czy wie pan już przynajmniej — kim pan jest?
Kettelring odwraca się szybko. — Sądzę, mój panie, że jestem dość dobrze znany jako Kettelring.
— Prawda — mamrocze Kubańczyk i w zamyśleniu przygląda się swemu cygaru. — Głupia to sprawa, że nie podobna dowiedzieć się, dajmy na to... czy pan już dawno nie ożenił się gdzie. Prawda? — Wstaje z wysiłkiem i uciska dłonią wątrobę. — Dobranoc, panie Kettelring, życzę panu dobrej nocy!
Kettelring troszeczkę zataczał się jednak, gdy schodził do ogrodu. Czekała tam na niego blada, rozdygotana dziewczyna, otulona szalem. Za nią, w cieniu stała stara meksykańska Indianka, mrugająca oczyma troskliwie i po ludzku. Aha dueña, zrozumiał pan Kettelring, chociaż wszystko wirowało dokoła niego. Ogromne cienie, różowy potop kwitnących koralit, niezmierna woń i dziewczę otulone szalem z długą frędzlą. Ujęła go pod ramię i ciągnęła w głąb ogrodu.
— Niech pan sobie wyobrazi, chcieli mi zakazać spaceru po ogrodzie!
Była tym nad miarę obrażona jako dziewczę amerykańskie, ale piąstki zaciskała jak Kubanka. — Będę robiła, co mi się spodoba! — groziła płomiennie, lecz jej groźba nie była straszna. W każdym razie nie chciała zrobić tego, co za chwilę zrobiła. Oto w najgłębszym cieniu pod okwieconymi drzwiami szal jej opada na ziemię, a ona zawisa na szyi tego człowieka, który zatacza się zrozpaczony. Podnosi ku niemu twarz, rozchyla usta boleśnie spragnione pocałunku.
Señorita, India — ostrzegawczo mamrocze Kettelring i ściska ją w ramionach, ale ona tylko potrząsa głową i podstawia mu usta, wilgotny cień ust, jakby pragnęła, żeby ją wypił. Stoi zdrętwiała, nieprzytomna, z oczami w słup. Nagle załamała mu się w objęciach, wyczerpana, z rękoma obwisłymi. Puścił ją. Chwiała się z twarzą w dłoniach, bezbronna, poddana. Podniósł szal i otulił nim jej ramiona. — Mary — rzekł — pójdziesz teraz do domu, a ja wrócę. Już nie jako Kettelring, ale jako ten, który będzie miał prawo poprosić o twoją rękę. Zrozumiała mnie pani?
Stała z głową pochyloną. — Zabierz mnie z sobą — zaraz, zaraz teraz!
Ujął ją za ramię. — Idź teraz do domu. Bóg widzi, o ile mnie ciężej niż tobie. — Pozwoliła się prowadzić, szczęśliwa, że czuje na ramieniu jego gorącą rękę.
Z gąszczu wyłonił się wysoki peon. — Va adentro, señorita! — mówił ochryple. — Pronto!
Obróciła twarz ku Kettelringowi, a oczy płonęły jej, Bóg wie czym. — Adios — rzekła i podała mu rękę.
— Ja wrócę, Mary — mruczał zrozpaczony este hombre, miażdżąc jej palce. Pochyliła się szybko i wilgotnymi usty pocałowała go w wierzch dłoni. Omal nie krzyknął ze zgrozy i miłości.
Va, va, señorita — chrypiał peon i ustąpił. Przycisnęła tę dłoń z całej siły do serca i podstawiła mu twarz. — Adios! — wyszeptała i pocałowała go usty i twarzą pełną łez.
Stara India objęła ją ramieniem. — Ay, ay, señorita, va a la casa, va a la casa!
Pozwoliła się odprowadzić jakby niewidoma, wlokąc frędzlę szalu po ziemi.
Kettelring stał bez ruchu jak ciemny słup i miętosił w ręku małą koronkową chusteczkę, pachnącą mocno. — Va señor — mruczał vaquero tonem perswazji.
— Gdzie jest Camagueyno?
— Czeka na pana. — Peon potarł o spodnie zapałkę, by pan Kettelring mógł zapalić cygaro. — Tędy, proszę pana.
Stary Kubańczyk siedział przy stole i liczył pieniądze. Mr. Kettelring patrzył nań przez chwilę, a potem się roześmiał. — To dla mnie, prawda?
Camagueyno podniósł oczy. — To dla pana, panie Kettelring.
— Zapłata, czy udział w zyskach?
— Jedno i drugie. Może pan to sobie przeliczyć.
Kettelring powtykał pieniądze do kieszeni. — Ale żeby pan wiedział, panie Camagueyno — rzekł jak najwyraźniej — ja po nią przyjdę.
Kubańczyk bębnił palcami po stole. — Niestety, w papierach Kettelringa stoi, że jest żonaty. Cóż robić?
— Kettelring już nie powróci — rzekł este hombre powoli.
Camagueyno patrząc na niego mrugnął oczami z wesołym niedowierzaniem. — No cóż? Ostatecznie dowody osobiste można dostać za parę dolarów. Niedrogo.
Este hombre usiadł bez zaproszenia i nalał sobie rumu. Był w tej chwili taki trzeźwy, jak chyba nigdy. — Przypuśćmy, Camagueyno, że inaczej nie dałoby się nic zrobić. Ale dobry, duży majątek byłby chyba tyle wart, co dobre imię. Nieprawdaż?
Kubańczyk potrząsnął głową. — U nas na Kubie dobre imię kosztuje bardzo drogo.
— Ile mniej więcej?
Kubańczyk roześmiał się — Ech, mój Kettelringu — czy wolno tak nazywać pana jeszcze? Sam pan chyba wie, ile z grubsza wynosi mój majątek.
Kettelring gwizdnął. — Niechże pan gada rozsądnie. Tyle nie zdołam zarobić przez cale życie.
— Prawda, że nie — zgodził się Kubańczyk i chichotał. — Minęły te czasy i nigdy już nie wrócą.
Kettelring napił się znowu i rozmyślał. — Prawda i to. Ale gdyby się zdarzyło, że majątek pański zmniejszyłby się w ciągu paru lat bardzo znacznie, wówczas łatwiej byłoby dogonić pana. Prawda?
Obaj spoglądali sobie w oczy z uporem. Gra się w otwarte karty.
— Przypuśćmy, Camagueyno, że ktoś zna na wskroś pańskie interesa i umowy — z takimi wiadomościami można niejedno rozpocząć.
Kubańczyk sięgnął po butelkę z aguardiente nie myśląc o swej wątrobie. — Bez pieniędzy — rzekł — nic się zrobić nie da.
Kettelring wskazał na swoją kieszeń. — Na razie to mi wystarczy.
Camagueyno śmiał się, ukazując długie żółte zęby, ale jego oczy były zwężone niby złe i głębokie strzelnice. — Życzę panu dużo szczęścia, panie Kettelring. Dałem panu dużo pieniędzy, prawda? No, cóż robić? A la salud!
Kettelring wstał. — Ja tu wrócę, Camagueyno.
Adios, muy señor mio. — Camagueyno kłaniał się według starego zwyczaju kubańskiego i odprowadził szacownego gościa aż ku drzwiom. — Dobranoc, mój panie, dobranoc!
Wysoki peon zatrzasnął za Kettelringiem kratę żelaznych drzwi. Dobranoc panu! — I Przypadek X odchodzi śród kwitnących żywopłotów bougainvilles drogą, która bieleje w gwiaździstej nocy niby droga mleczna.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karel Čapek i tłumacza: Paweł Hulka-Laskowski.