Miasto pływające/XXVIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Miasto pływające |
Wydawca | Redakcya „Opiekuna Domowego” |
Data wyd. | 1872 |
Druk | Drukarnia J. Jaworskiego |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Jadwiga T. |
Tytuł orygin. | Une ville flottante |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Nazajutrz w poniedziałek 8 kwietnia dzień był przecudowny. Słońce od samego wschodu było jaśniejące. Na pokładzie spotkałem doktora. Powiedział mi:
— Otóż tedy! umarł nasz biedny ranny, umarł w nocy. Lekarze zaręczali, że wyzdrowieje!... Oh! lekarze! Oni nie wątpią nigdy! Oto już czwarty towarzysz podróży opuszcza nas od Liwerpolu, czwarty oddający dług Great-Eastern’owi a podróż jeszcze nieskończona!
— Biedak! odparłem skonał w chwili przybycia do miejsca i widząc prawie wybrzeża Amerykańskie. Cóż się stanie z jego żoną i małemi dziećmi?
— Co pan chcesz, — odpowiedział mi doktór — takie to już prawo! Trzeba przecież umierać! Trzeba przecież usunąć się dla tych, co przychodzą! Umiera się podług mego zdania, aby zrobić miejsce innemu, który ma do niego prawo! A wiesz pan, wielu ludzi umrze, podczas mego istnienia, jeżeli będę żył lat sześćdziesiąt?
— Nie domyślam się doktorze.
— Rachunek bardzo prosty — odparł Dean Pitferge. Jeżeli będę żył sześćdziesiąt lat, przeżyję dwadzieścia jeden tysięcy dziewięćset dni czyli trzydzieści jeden milijonów pięć kroć trzydzieści sześć tysięcy minut, czyli nakoniec bilijon osiemset osiemdziesiąt dwa milijony sto sześćdziesiąt tysięcy sekund. Okrągłą liczbą dwa bilijony sekund. Otóż przez ten czas umrze właśnie dwa bilijony osób, które będą zawadzać następcom, i ja pójdę z kolei, kiedy będę zawadzał. Cała rzecz w tem, żeby jak najdłużéj nie zawadzać. Dowodził o tem doktór przez jakiś czas, chcąc mnie przekonać o rzeczy łatwéj do zrozumienia, że wszyscy jesteśmy śmiertelni . Nie widziałem potrzeby z nim się spierać. Chodziliśmy: on mówił, ja słuchałem; widziałem cieślów okrętowych którzy zajmowali się naprawą przeforsztowań zapadniętych z przodu okrętu wskutek podwójnego uderzenie morza. Jeżeli kapitan Anderson ze swemi uszkodzeniami w okręcie nie chciał przybyć do Nowego Yorku, cieśle musieli się spieszyć, gdyż Great-Eastern płynął bardzo prędko na tych wodach spokojnych, zdaje mi się nawet, że nigdy nie płynął tak szybko. Zmiarkowałem to po wrażeniu dwojga narzeczonych, którzy oparci o balustradę, nie rachowali już obrotów kół. Koła obracały się wtenczas jedenaście razy na minutę, a parostatek płynął pewnie ze trzynaście mil na godzinę.
O godzinie dwunastéj oficerowie poszli oznaczyć miejsce w którem byliśmy. Doskonale wiedzieli położenie przez obrachowanie codzienne, i wkrótce miał pokazać się ląd.
Gdy po śniadaniu przechadzałem się kapitan Corsican przyszedł do mnie. Miał mi coś powiedzieć. Widziałem to po jego stroskanej twarzy. U Fabijana powiedział mi byli sekundanci Drake’a. Mnie mówił, abym był jego sekundantem, i pana prosi, abyś także był obecnym tej rozprawie. Czy może na pana liczyć?
— Tak kapitanie. Więc cała nadzieja stracona oddalenie lub zapobieżenie téj rozprawie jest niemożliwe?
— Nie ma nadziei.
— Lecz powiedz mi pan, z czego ta kłótnia powstała.
— Sprzeczka o grę była tylko pozorem nic innego. W rzeczywistości jeżeli Fabijan nie znał Drake’a, Drake go znał doskonale. Nazwisko Fabijana jest zgryzotą sumienia dla Drake’a, to też on chce zabić to nazwisko, razem z człowiekiem który je nosi.
— Kogo ma za sekundantów Harry Drake? spytałem.
— Jeden — odpowiedział Corsican — jest ten dowcipniś...
— Doktór T...?
— Ten sam. Drugi jest Yankes, którego nie znam.
— Kiedyż mają przyjść do pana?
— Tu ich oczekuję.
W istocie w krótce spostrzegłem obudwu sekundantów Harry Drake'a, idących do nas. Doktór T... napuszył się. Zdawało mu się, że podrósł na dwadzieścia łokci, zapewnie dla tego, że był reprezentantem łotra. Jego towarzysz, inny współbiesiadnik Drake’a był to jeden z tych handlarzy filozofów, którzy zawsze i wszystkiem handlują, cokolwiek byś mu przedstawił do kupienia. Doktór T... rozpoczął rozmowę, zrobiwszy napuszony ukłon, na któren kapitan Corsican zaledwie się odkłonił.
— Panowie — rzekł doktór T... głosem uroczystym — nasz przyjaciel Drake, człowiek, którego zasługi wszyscy cenić mogą, przysłał nas do panów dla rozmówienia się w sprawie draźliwej. To znaczy, że kapitan Fabijan Mac-Elwin, do którego tylko co chodziliśmy, wyznaczył panów obydwu „jako swoich przedstawicieli w tej sprawie. Myślę więc, że porozumiemy się, jak przystało ludziom dobrze wychowanym mówiąc o rzeczy draźliwej naszego poselstwa.”
Nie odpowiedzieliśmy nic tym osobistościom dozwalając im gmatwać się w swej „draźliwości.”
— Panowie, rozpoczął na nowo, niezaprzeczenie cała wina jest ze strony kapitana Mac-Elwina. Ten pan a nawet bez powodu, obraził godność Harry Drake’a w przedmiocie gry; później bez żadnej zaczepki, zrobił Drakowi największą zniewagę, jaka człowieka porządnego spotkać może....
Ta cała frazeologija słodziuchna zniecierpliwiła kapitana Corsicana, który przygryzał usta. Nie mógł dłużej wytrzymać.
— Przystąpmy do rzeczy — powiedział gwałtownie doktorowi T... który wszczął rozmowę. Po co tak dużo mówić? Sprawa jest bardzo prosta. Kapitan Mac-Elwin, podniósł rękę na pana Drake’a. Jest obrażony. Wymaga satysfakcyi. Ma wybór broni, cóż więcej?
— Czy kapitan Mac-Elwin przystaje?... zapytał doktór, zmięszany tonem Corsicana.
— Przystaje na wszystko.
— Nasz przyjaciel Harry Drake wybiera broń.
— Dobrze. Gdzie będzie pojedynek? W Nowym Yorku?
— Nie, tutaj na okręcie.
— Dobrze, na okręcie, zaraz, jeżeli panu o to idzie. Kiedy? Jutro rano?
— Dziś wieczór, o szóstej z tyłu okrętu przy wielkiem rudlu, który w tym czasie będzie pusty.
— To dobrze.
To powiedziawszy kapitan Corsican, biorąc mnie pod rękę, odwrócił się od doktora T...