<<< Dane tekstu >>>
Autor Henryk Sienkiewicz
Tytuł Mieszaniny artystyczne i literackie
Pochodzenie Pisma Henryka Sienkiewicza (wyd. Tygodnika Illustrowanego), Tom LXXXI
Wydawca Redakcya Tygodnika Illustrowanego
Data wyd. 1906
Druk Piotr Laskauer i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Indeks stron
Mieszaniny artystyczne i literackie.
I.
Treść: „Rzeczpospolita Babińska“ Jana Matejki. Antologia polska. „Z różnych sfer“ Elizy Orzeszkowej. „Woły robocze“ Wilczyńskiego.

Od paru dni Warszawa podziwia już w salonie artystycznym Krywulta obraz Matejki „Rzeczpospolita Babińska“. Jest to jedno z najznakomitszych dzieł krakowskiego mistrza. W surowym trzymany stylu „Chrzest Warneńczyka“, znajdujący się w tymże salonie, jakkolwiek wspaniały i poważny, wygląda niemal urzędowo wobec tego nowego malowidła, kipiącego życiem, humorem, swobodą. Do podobnych wrażeń, jakich doznajemy, patrząc na Rzeczpospolitą Babińską, nie przyzwyczaił nas dotąd Matejko. Z poprzednich jego płócien biła jakaś ogromna powaga i majestat dziejów, a często przemawiała ich tragedya. Odchodziło się od nich z pochyloną głową, jak się wychodzi z wysokich, a posępnych naw gotyckich, w których ogrom, pomroka i tajemniczość świateł barwnych przejmują duszę uroczystością. Przytem w dzisiejszych piersiach skarlałych i nieżyjących ani życiem takiem, ani podobnem do dawnego, nie było prawie miary do mierzenia tych postaci tak wielkich, tak lapidarnych. To byli inni ludzie, równie jak innymi są homeryczni równie jak innymi są rzeźbieni dłótem Michała Anioła — za wielcy, za surowi, tembardziej, że widziani z jednej dziejowej tylko strony swego żywota. Teraz mistrz postanowił ukazać to życie i z innej strony — nie na koturnach dziejowych, ale w swobodzie prywatnej — i widz odchodzi od obrazu z pogodnym uśmiechem, z tąż samą prawie próżną wszelkiej troski wesołością, jaką kipi cały obraz i wszystkie jego postacie. Rzeczpospolita Babińska! Któż nie wie, co to jest? Kto nie słyszał o wesołym panu Pszonce i jego państwie, w którem tchórz bywał hetmanem, niedowiarek kapłanem, pijak piwnicznym, jąkała mówcą, a królem?...
Pytał o to ciekawie i Zygmunt August, kto będzie królem w takiej Rzeczypospolitej, na co mu pan Pszonka odpowiedział:
— Boże uchowaj, byśmy za życia twego, miłościwy panie, mieli obierać innego króla. Panujesz nad Polską, panujże i w Babinie.
Król się śmiał, a za nim dwie Rzeczypospolite.
Któżby nie należał do tego Babińskiego państwa! Wszelkie znakomitości i wszyscy dygnitarze składali u granic jego urzędową powagę, by wśród jabłoni, w sadach pana Pszonki wypocząć, pożartować i spędzić czas w najwykwintniejszem towarzystwie, któremu równego dostarczyć mogły chyba Włochy same.
Oto na obrazie prymas Dzierzgowski siedzi na środku w fioletach i purpurze, koło niego kupi się działalność większej części osób. Pan Pszonka niesie księciu kościoła dyplom na obywatela Rzeczypospolitej i śmieje się sam tak szczerze, tak wesoło, że aż miło na niego patrzeć. Obok niego Trzecieski, dalej doktór Montana, Firlej i Myszkowski. Za Modrzewskim pan Kaszowski, sędzia lubelski, znany z humoru i dowcipu, patrzy z pod okularów na prymasa. Wszyscy się śmieją i widocznie baczą, jak też arcybiskup przyjmie dyplom. Może w nim będzie jaka przymówka, że prymas nie dość gorliwy był w wierze, że trochę kręcił w swoim czasie z Boną, że chciał sejm zwoływać wbrew woli Zygmunta Augusta, że był przeciw Barbarze, a później ją koronował. Podobno w życiu prymasa było wiele rzeczy, do których możnaby się przyczepić, ale książę kościoła zna się widocznie na żartach, głowę w tył przegiął, ręce rozłożył, jakby klaskać zamierzał. Zresztą widocznie jest w dobrym humorze. Bo też i miejsce i czas wyborne. Lato, niebo błękitne, pogoda przepyszna! Naokoło sad pełen jabłoni, złoty owoc błyszczy wśród liści. Sama natura usposabia do wesołości, a przytem i puhary krążą. Oto Mikołaj Rej musiał już nie jeden wychylić, bo rozsiadł się godnie, nogę założył na nogę, rękoma ułapił się za kolano i jowialną tłustą twarz zwrócił z trochę złośliwym uśmiechem w stronę, gdzie siedzi ksiądz Orzechowski z żoną. Orzechowski patrzy, jak w tęczę, w prymasa, ale może chce tylko kłopot pokryć, bo Rej robi jakieś przymówki do jego sukni i żony, a wyżej między gałęziami, nad Orzechowskiemi, kołysze się na huśtawce błazen Gąska. Nogi zadarł do góry, głowę zaś zwraca na dół i podaje pani Orzechowskiej jabłko, jakby chciał mówić: Ewa skusiła niem Adama, a tyś jeszcze lepsza, boś skusiła księdza... Za tą przepyszną grupą Oleśnicki, Lupa Podlodowski i inni wychylają kielichy, śmieją się i krzyczą.
Po drugiej stronie obrazu za prymasem — pani Pszonkowa i kilka innych kobiet, niżej Patrycy, Bekwark z lutnią w ręku, Bartosz Paprocki, nakoniec Kochanowski i Marcin Bielski leżą na ziemi i grają w szachy.
Co jest znakomitszego w całej Rzeczypospolitej polskiej, to zebrało się w ogrodach pana Pszonki: statyści, poeci, historycy, najwykształceńsi ludzie nietylko kraju, ale niemal czasu swego. Zabawa nie zakrawa bynajmniej na orgię. Jest to wybryk wesołego humoru przepysznych renesansowych czasów — wysokiej cywilizacyi, która poczyna już być wykwintną, ale jest jeszcze młodą, pełną życia, sił, barwy i zapału. Jest ona zarazem swobodną i pełną tolerancyi. Oto tam bawią się i weselą ludzie najróżnorodniejszych wiar. Będą oni na katedrach wiedli z sobą dysputy, będą się zwalczać pismem, ale w sadzie jabłonkowym pana Pszonki podają sobie ręce z wyrozumiałością. Ludzie tych czasów będą także nie później, przybywszy w poselstwie do Paryża, zawstydzać nieuctwo francuskich panów... Rządy łagodne, sumienie swobodne, stąd ta werwa, ten humor, ta swoboda, którą tak po mistrzowsku odczuł i oddał Matejko. Widz odchodzi od tego obrazu z pogodnym uśmiechem, ale i z pewnem zadowoleniem, pokrewnem dumie. Bo jakie to jednak świetne dzieje cała tamta epoka! Pomyśleć tylko, co w tych samych czasach, gdy w Krakowie, na akademii słuchacze liczyli się na tysiące, a szkoły w całym kraju na dziesiątki tysięcy, co w tych samych czasach działo się gdzieindziej. A choćby i ta zabawa w pszonkowych sadach, co za przepyszny odblask włoskiego renesansu! Wrażeń pogody, jakie otrzymuje się na widok tego obrazu, trudno prawie opisać; zwłaszcza, że z obrazów Matejki otrzymujemy je tak rzadko. Jest to jakiś nowy ton w tonach mistrza, niespodziewany uśmiech przeszłości, która właśnie dlatego, że nie przedstawia się nam ze strony wielkiej, przemawia nadzwyczaj silnie, nadzwyczaj zrozumiale, jakby po dzisiejszemu.
Oczywiście wspiera to wszystko mistrzowska technika, mistrzowskie wykonanie obrazu. Dość spojrzeć raz jeden na przepyszną linię głów, żeby się przekonać, że i pod względem wykonania jest to jedno z najwyższych dzieł Matejki. Indywidualność pojedyńczych twarzy równie tu wybitna, jak w innych obrazach mistrza, a ileż w każdej charakteru, choć wszystkich ogarnia jedna wesołość. Ciała rzucone niedbale, jak być powinno. Znać, że tych ludzi nie krępuje etykieta, ani jakieś poważne zadanie, że odpoczywają, że bawią się, że wszystko oddycha swobodą. Perspektywy, przestrzeni i powietrza więcej tu, niż w jakimkolwiek obrazie Matejki. Niema żadnego stłoczenia. Swoboda musiała się w tem wyrazić. Koloryt odpowiada harmonijnie całości: jest żywy, bardzo żywy, a jednak oczu widza nic nie uderza, ani jedna jaskrawa barwa. Nad wesołością ziemi, nad ludźmi i sadem jabłoni zwiesza się, jak wspomniałem, błękitne, może nawet za błękitne niebo lata, które zbliża się ku zbożnej, owocnej jesieni...


∗             ∗

W ostatnim tygodniu wyszła w przepysznem wydaniu Gebethnera i Wolffa „Antologia polska“ — wybór najcelniejszych utworów poetów polskich. Wydanie to zdobią illustracye Andriollego, Brandta, Gersona, Kossaka, Lessera, Pilatego i Żmurki. Książka zasługuje na to, by o niej pomówić obszerniej, dlatego sprawozdanie nasze odkładamy do przyszłych „Mieszanin“. — W dzisiejszych natomiast musimy pomówić jeszcze o nowej seryi nowel p. Elizy Orzeszkowej, które wyszły pod ogólnym tytułem: „Z różnych sfer“. Gdyby wolno było wielkie rzeczy porównywać z małemi, powiedzielibyśmy, że z obrazu Matejki mówiła do nas przeszłość, z drobnych utworów p. Orzeszkowej przemawia zdrobniała, wstrętna teraźniejszość. Ale jakże inaczej przemawia. Posłuchajmy. Brudne uliczki miasta, kramy, kramik, dalej rogatka, błonie, jar, zapadła chata w jarze, a na tem tle ogólnem występuje dwoje dzieci. Występują w chwili, gdy on kradnie gołębie, a ona z bijącem sercem śledzi, czy mu się uda. Autorka prosi jednak, byśmy nie odbierali im odrazu naszej sympatyi. Oboje są mali, biedni, ciemni, opuszczeni, a przytem jest w nich coś, co zasługuje na współczucie: oto kochają się bardzo, a raczej ona jego kocha serdecznie. Są to niby Paweł i Wirginia na bruku miejskim. Autorka pragnie odmalować z prawdą i realizmem, jak też to rozwijają się uczucia i myśli w takich istotach zapomnianych i zarzuconych wśród zgiełku ludzkiego, które za jedynego przewodnika mają instynkt. Ten instynkt uczy go kraść, ją żebrać. W tych warunkach rosną. Czy może być z nich co dobrego? Nie. Autorka jest wielką pesymistką. Dzikie pola rodzą tylko chwasty. Dusza bez uprawy rodzi również chwasty. Oni oboje żyli bez uprawy, bo jego opiekunka była lichwiarką, jej matka — pijaczką. To były najbliższe przykłady. Innych nie mieli. W mieście rzucał im się w oczy zbytek, widzieli, jak inni używają, bawią się. Działało to szczególniej na niego. Nieraz marszczył brwi i w rozmowach, jakie prowadził z towarzyszką, pytał: dlaczego ja jestem taki biedny, dlaczego ja nie mam tego lub owego? Między nim a nią była ta różnica, że ona mówiła my, on zawsze ja, bo tylko siebie miał na względzie. Budził się w nim bezwiedny socyalista. Ludzie bogaci, miasto, sklepy, zbytek — wszystko wywoływało w nim apetyt — i nic więcej. Czy nie mówił mu nikt, że do użycia i posiadania można dojść pracą. Owszem: miał wuja cukiernika, który go przygarnął i przyuczył do pracy, ale on nie chciał pracować, tylko używać. I czy wiecie, jaki koniec historyi? — on został złodziejem, ona rozpiła się. Co to jest? co to ma znaczyć? czego chce autorka? — pyta czytelnik. I ma prawo pytać dlaczego usiłowano go szarpać, dlaczego opowiadano mu tę wstrętną historyę? dlaczego zostawiono go pod wrażeniem niesmaku, zwątpienia i braku wszelkiej otuchy? Na te jednak pytania niema odpowiedzi. Cała historya życia tych dwojga dzieci pojęta została nadzwyczaj jednostronnie. Miasto, życie, otoczenie, mogło oddziaływać na dzieci źle, ale musiało, choć w setnej części, choć w tysiącznej i dobrze. Czemu tej tysiącznej nie uchwyciła autorka? czemu cały obraz malowany umyślnie i ze szkodą prawdy? A przecie dzieci w domu nie miały przykładów — prawda, ale w mieście, po którem się błąkały, jak koty po dachach, widziały przedewszystkiem pracę. To raz. Dlaczego temu chłopakowi, któremu dość zawikłane i trudne socyalistyczne myśli przychodziły do głowy, nie przyszło i to: pracuj, obiboku, a będziesz jadł. Widziały te dzieci przecież i miłosierdzie, bo żebrały i dawano im jałmużnę.
Jeśli choć przez ciekawość weszły do kościoła, słyszały może z ambony, że kraść, próżnować, pożądać i t. p. jest źle. Pytamy tedy, czemu te dodatnie wpływy nie oddziałały zgoła na chłopaka. Złe mogły przeważyć — zgoda! mogły być dziesięć, sto, tysiąc razy silniejsze, ale jednak były i dobre. Czemu nam ich nie przedstawiono, a natomiast przedstawiono rzecz całą z taką umyślną i złośliwą jednostronnością? Jeżeli zaś chłopak był takim potworem z natury, że żadne wpływy nie mogły nic pomódz, to powieść jest bez znaczenia — to nie warto było jej pisać. Co więcej, chłopak był w domu porządnych ludzi, wziął go dobry krewny, a jednak bez żadnej walki wewnętrznej, bez wahania puścił się na złą drogę. Ta jednostronność obrazu sprawia, że powiastka jest całkowicie chybiona. Autorka, która, jak się zdaje, pragnie społeczeństwo uczynić w znacznej części odpowiedzialnem za los istot tak przepadłych, jak te dzieci, rozmija się z zadaniem — jej chłopak bowiem jest chyba wyjątkową naturą patologiczną. Pisząc zaś jednostronnie, z uprzednim pesymizmem, autorka rozmija się z prawdą życiową, bo w życiu wszelkie indywiduum podległe jest najróżnorodniejszym wpływom, które muszą w niem ścierać się i walczyć. W całej tej powiastce zamiast prawdy i realizmu widzimy tylko ciągłe usiłowania prawdy i realizmu ze strony autorki. Robi ona wszystko, co może, by te dzieci mówiły, ruszały się i działały tak, jakby to czyniły w życiu, a jednak dźwięczy w tem wszystkiem jakaś fałszywa nuta. Autorka jest dokładną: opisuje wszystko bardzo szczegółowo, a jednak nie widzimy dobrze tych dzieci, nie uplastyczniamy ich sobie, nie odczuwamy.
A dzieje się to właśnie dlatego, że życie zastępuje autorka teoryą, z góry przygotowaną, do której życie przykrawa. Są to zarazem braki artyzmu, których nie wynagradza ani łatwość języka, ani śmiałość myśli. Ma to być karta z dziejów nędzy ludzkiej, musi być więc wstrętna — wynagrodzić jej plugawość może tylko prawda tak wybitna, że aż krzycząca i rzucająca się w oczy — i żelazna konsekwencya. Jeśli tego brak, to zostaje tylko niesmak, bo nareszcie czego od nas chcą? Jeśli ten chłopak był pod dobrym wpływem, widział dobre przykłady, jeśli ten wujaszek pracował nad nim bez skutku, jeśli tedy społeczeństwo nie zostawiło ostatecznie tego dziecka bez opieki i dodatnich wpływów, to właściwie... po co mu psuć humor taką niesmaczną powiastką. Trudno zgadnąć.
Powiastka „Daj kwiatek“ ma zbyt błahą treść, a treści tej artyzm nie wynagradza. Znowu jest tu więcej usiłowania artyzmu, niż jego obecności. Wspomnienia starej Żydówki, zapracowanej na chleb powszedni i pogrążonej po uszy w rzeczywistości, autorka maluje w ten sposób:
„Czasem uśmiecha się i głową wstrząsa z rodzajem żartobliwej pogróżki. Przed wzrokiem jej przepłynęły ze srebrnem dzwonieniem fale strumienia i zamigotały czarnemi oczami wpatrzonej w nie dziewczyny“.
Jest to ozdobne, ładne, jeśli kto chce, ale wątpimy, by taka prosta dusza, zapracowana, w której mogły mieć miejsce tylko nader pozytywne żądania i potrzeby, by, jednem słowem, taka Chaita z małego miasta mogła rozkoszować się podobnemi wspomnieniami, jak srebrne dzwonienie strumienia etc.
Autorka swoje zdolności odczuwania przenosi na postacie, które tworzy bez względu na ich kulturę umysłową i moralną. Dzieje się to w wielu miejscach. Dzieckiem Chaita kołysze się nad srebrnym strumieniem (str. 126), gałęzie głogu szepczą jej jakieś niewyraźne łagodne powieści (str. 124). Brat jej grywa na skrzypcach i miewa łzy w oczach (125). Stara Chaita zachwyca się kwiatami (152) itp.
Jest w tem pewien sentyment, narzucony postaciom sztucznie, którego sztuczność czuje też każdy czytelnik. Niewieleby to szkodziło, gdyby to miał być taki rodzaj powieści, ale autorka pragnie właśnie pisać w zupełnie innym rodzaju, to jest wysoce realnym i skutkiem tego właśnie wszystkie powyżej cytowane ustępy brzmią, jak fałszywe nuty, oddzielają się od całości i odstają od niej, jak wady.
A jednak autorka umie pisać prawdziwie. Ostatnią najobszerniejszą powiastką p. t. „Zefirek“ czytaliśmy już z pewnem uprzedzeniem, tymczasem jest ona najlepsza w całym zbiorze. Autorka zna dobrze kobiety średniej klasy, obserwowała widocznie starannie życie ich w miastach, ich przesądy, uprzedzenia, głupotę, pretensye, próżność. Ta radczyni w „Zefirku“, która nie może zapomnieć o swej dawnej piękności, ginie z nędzy, a nie pozwala córce iść za uczciwego człowieka dlatego, że jest mularzem, ta stara prezydentowa, eks-obywatelka z uprzedzeniami do mieszkańców miast — jakież to żywe i prawdziwe. Są to „moriturae“. Biedactwo to nie jest złe. Egoizm ich jest bezwiedny, również jak wychowanie do niczego. Nie umieją żyć i giną. Oto cała prawda trafnie podpatrzona i pochwycona. Tu niema nut fałszywych, bo autorka nie ma do czynienia z naturą ludzką pierwotną, której nie zna i nie potrzebuje nadrabiać sztuką. Niema tu także natury w znaczeniu pól, lasów, strumieni etc., których wpływy na człowieka pojmuje autorka zawsze w sposób sentymentalny. Tu jest miasto, jego życie, jego nędza i jego poezya — i wykolejone istoty, których losy na bruku czasem rozdzierają serce. Na tych wszystkich strunach autorka gra biegle, odczuwa to, co pisze bezpośrednio — i dlatego w takich utworach posiada pierwszorzędny przymiot: szczerość.
O „Wołach roboczych“ Wilczyńskiego odkładamy sprawozdanie również do przyszłych „Mieszanin“.

Słowo. R. 1882. № 37.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Henryk Sienkiewicz.