Mikołaja Doświadczyńskiego przypadki/Xięga III/IX

<<< Dane tekstu >>>
Autor Ignacy Krasicki
Tytuł Mikołaja Doświadczyńskiego przypadki
Pochodzenie Dzieła Krasickiego dziesięć tomów w jednym
Wydawca U Barbezata
Data wyd. 1830
Miejsce wyd. Paryż
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IX. Na tych, i podobnych dyskursach zszedł bez uprzykrzenia czas żeglugi. Wiatry służyły nam jednostajnie; towarzystwo kapitana okrętu, i jego oficerów słodziły przykrość zwyczajną takim przeprawom. Całe zgromadzenie, a że tak rzekę, mała Rzeczpospolita tego okrętu, wszyscy wspólnie ujęci łaskawem i uprzejmem obchodzeniem wodza swojego, żyli w zgodzie przykładnej, i odbywali z ochotą pracowite obowiązki swojego stanu.
Po kilku niedzielach żeglugi, ominąwszy wyspy Kanaryjskie, weszliśmy w cieśninę Gibraltaru. Pierwszy widok brzegów europejskich, niewypowiedzianą napełnił mnie radością. Czuły na wszystkie wzruszenia moje kapitan, wchodził w uczestnictwo tego ukontentowania; dał mi jednak nieznacznie do wyrozumienia, jak jest rzecz pożyteczna, nie dać się zbytecznie uwodzić passyom: dodał i to, iż cięższa rzecz umieć wytrzymać pomyślność, niżeli nieszczęście.
Pytał się mnie nakoniec, jakie były moje zamysły, skoro zawiniemy do portu w Kadyx? Odpowiedziałem, iż chciałem tylko przejechać Hiszpanią, we Francyi małoco zabawić, a jak najśpieszniej do ojczyzny mojej powrócić. Ofiarował mi się być towarzyszem podróży do samego Paryża. Nieskończenie byłem ukontentowany z tego oświadczenia, i zobaczywszy niektóre ciekawości miasta Kadyx, gdyśmy już wszystko przygotowali do podróży, śródziemnem morzem zmierzając ku Marsylji, nagłe rozkazy przymusiły Margrabiego odmienić przedsięwzięcie. Odebrał albowiem ordynans, i zawieźć będącego już w Kadyx konsula francuzkiego do Smirny. Że zaś czas tej podróży był przepisany, nie mógł nawet do Marsylji wyboczyć, żeby mnie tam wysadził.
Pożegnanie nasze wielce było smutne, ile żem przewidzieć nie mógł, kiedybyśmy się znowu zahaczyć mogli. Rozstanie to boleśne przywiodło mnie do prowadzenia przez kilka czasów pustelniczego prawie życia. Nikomu nieznajomy, nie chciałem się z nikim poznać, lubo sposobność miałem do tego, mieszkając w najprzedniejszej austeryi miasta. Chodziłem do stołu, gdzie tak cudzoziemcy, jako i domowi jadali razem, a tymczasem wexle wszystkie posłałem do Paryża, i za radą Margrabiego złożyłem u jednego z najsławniejszych bankierów. Chcąc zaś za przybyciem do Paryża długi uspokoić, zmyśliłem sobie nazwisko Barona de Graumsdorff, żeby, dowiedziawszy się o dojściu wexlów, pod pierwszem imieniem, nie przyaresztowano ich w niebytności mojej.
Mimo zbawienne przestrogi mojego przyjaciela, nie mogłem się w tem przezwyciężyć, żebym nie powstawał w konwersacyi przeciw zdrożnościom narodów europejskich, nie zgadzających się w niczem z ową cnotliwą prostotą Nipuanów. Słuchali tych powieści z większem jeszcze zadziwieniem, niż ciekawością stołownicy. Sposób odzieży mojej, zarywającej nieco mody Nipuańskiej, ukłony tylko od ręki bez zdjęcia kapelusza, szczerość zbyt otwarta, wszystko to, jakem uważał, zbyt wielką czyniło impressyą na tych, którzy mnie słuchali. Gdym zaś o Amerykanach mówił, i rozwodził się szeroce nad okrucieństwem przełożonych, szły im w niesmak dyskursa moje.
Jużem trzeci tydzień mieszkania mojego w tem mieście skończył, gdy powracając z wieczornej przechadzki, w bramie otoczyli mię żołnierze; gwałtem broń z ręku wydarłszy, wsadzili mnie w krytą kolaskę, i nocą zaprowadzili do zamku nad morzem, o mil kilka od miasta. Siedziałem tam z wielką niewygodą, blizko dwóch miesięcy, nie mogąc do nikogo słowa przemówić. Ten, który mi jeść raz na dzień przynosił, postać miał jakby umyślnie dla strażnika katuszy sporządzoną. Wszystkie pytania moje zbywał milczeniem, i jedyne słowo, które codzień z ust jego wychodziło, było przy zamykaniu drzwi na noc: Adios.
Po wyszłych kilku niedzielach, wzięto mnie z wielkiem milczeniem z tego miejsca, wsadzono w powóz podobny pierwszemu, i tym sposobem, po kilka dni nocnej zawsze podróży, przyjechałem do miasta wielkiego, o którem dowiedziałem się potem, że była Sewilla. Do lepszego i wygodniejszego, niż przedtem, osadzony byłem więzienia; strażnik stary, wyschły, wysoki, ponury, nawet mi Adios nie powiedział; i dość mizernie, najwięcej cebulą częstowany, bez xiążek, pióra, papieru i kałamarza, przesiedziałem miesięcy cztery w izbie, której szczupłe okienko wyżej było nierównie od mojej głowy, a choćby i przez nie patrzyć można było, nicbym nie obaczył; mur był albowiem gruby na kilka łokci, a okno nie miało obszerności i na pół, a dwie ze sztab żelaznych kraty, ledwo pozwalały wkradać się jakiejkolwiek jasności.
Jużem rozumiał, że zapomniany od całego świata, resztę dni moich nieszczęśliwych w tej ciężkiej niewoli skończę; gdy dnia jednego strażnik nic nie mówiąc, wziął mnie za rękę, a prowadząc przez wiele długich, ciasnych i ciemnych kurytarzów, przywiódł do izby dość sporej, którą jedno tylko okno kratą obwiedzione nie wiele oświecało. Mury były obnażone, i razem ze sklepieniem tak zaczerniałe, jakby je dym pochodni, lub ogniska przekopcił. Stał na środku stół czarnem suknem okryty, przy jednym rogu krzesło skórzane z poręczami, zydle drewniane wokoło, a na stole krucyfix.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ignacy Krasicki.