<<< Dane tekstu >>>
Autor Eugène Sue
Tytuł Milijonery
Wydawca S. Orgelbrand
Data wyd. 1852
Druk S. Orgelbrand
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Oskar Stanisławski
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 


ROZDZIAŁ III.

Saint-Herem rzucił się w objęcia swego przyjaciela, i rzekł do niego:
— Ludwiku! mój biédny Ludwiku! już wiém o wszystkiém. Wczoraj obiecałeś mi przyjść uwiadomić mnie o skutkach twoich kroków, nie przyszedłeś jednak; więc dzisiaj, kiedym tylko stanął przed twym domem, odźwierny oznajmił mi o śmierci twego ojca. Ah! jakiż to okropny i nieprzewidziany wypadek!
— Patrzaj, Florestanie, — rzekł Ludwik głosem łkającym, oddając swemu przyjacielowi testament ojca, — czytaj i osądź sam jak gorzkim żal mój być powinien.
Kiedy Saint-Herem skończył czytanie testamentu, Ludwik dodał:
— Cóż tedy? powiédz szczerze, czy może kto potępiać mego ojca za jego skąpstwo? Nie byłoż jedyną jego myślą ażeby mnie tylko zbogacić, ażeby postawić w możności osiągnienia jeszcze większych skarbów, albo zrobienia szlachetnego użytku z dostatków, które mi zostawia? Dla mnie to wszystko zbierał skazując się sam na niedostatek i ubóstwo!...
— Nic mnie nie dziwi ze strony człowieka skąpego, — odpowiedział Florestan otwarcie. — Skąpcy zdolni są wielkie rzeczy wykonać... i stosuję to do wszystkich, którzy ulegają téj silnéj i płodnéj namiętności.
— Florestanie, nie przesadzajmy w niczém.
— Czyliż to ci się zdaje jakim paradoksem? A jednak to niezawodna prawda. Świat zawsze unosił się niedorzeczną niesprawiedliwością względem skąpców, — dodał Saint-Herem z coraz większym zapałem. — Skąpcy! należałoby im ołtarze wznosić! Skąpcy! to ludzie cudowni, genijalni do wynajdywania oszczędności w rzeczach niepojętych, prawie niemożebnych! Powiadam ci, że nie ma nic równego takiemu człowiekowi, który skutkiem swéj uporczywéj a mądréj skrzętności, tworzy złoto z oszczędzonych grosików, niedopalonych świeczek, znalezionych śpilek, i centymów przynoszących mu procenta! I śmieją jeszcze zaprzeczać alchimistom, wynalazcom kamienia filozoficznego! Pytam się jeszcze raz, czy skąpiec nie robi złota z tego co niczém jest dla drugich!
— Pod tym względem masz słuszność Florestanie.
— I pod tym i pod każdym innym względem! Bo chciéj mnie tylko dobrze pojąć, Ludwiku, i nie spuszczaj z uwagi mego porównania, które jest trafne i godne najpiękniejszych czasów mojéj retoryki! Masz naprzykład ziemię opoczystą i bezpłodną; kopią w niéj studnię, i cóż się dzieje? najmniejsze źródełka, najcieńsze żyłki wody podziemnéj, najdrobniejsze łezki téj ziemi, które dotąd ulatniały się i ginęły bez żadnéj dla nikogo korzyści, zbierają się kropla po kropli w téj studni; nieznacznie woda przybiera, powiększa się; studnia się wypełnia i nareszcie przybywa jaka dobroczynna ręka, która obficie wylewa na wewnątrz te zbawienne zdroje, i zieloność, kwiaty jakby czarodziejską rószczką wyprowadzone, powstają w miejscu niegdyś tak smutném i nagiém! Powiedzże teraz, Ludwiku, czy moje porównanie jest sprawiedliwe? Skarb ukryty skąpca nie jestże ową studnią głęboką, gdzie dzięki jego uporczywéj i śmiałéj oszczędności, bogactwa jego zbierają się kropla po kropli, grosz po groszu, ktore gdyby nie ów skąpiec, zostałyby strwonione bez żadnéj dla nikogo korzyści, te milijony kropelek miedzi, przeistoczonych w srebro potém w złoto, i które zgromadzone razem, tworzą jeden skarbiec, z którego potokami wypłyną zbytki, przepych, obfitość wszelkiego rodzaju!
— Doprawdy, Florestanie, — rzekł Ludwik oderwany nieco od swéj boleści tym zapałem przyjaciela, — gdyby na mój sąd o postępowaniu mojego biédnego ojca mogło było wpłynąć przywiązanie synowskie, to powody jakie mi przedstawiasz, pod względem ekonomicznym, przekonałyby mnie przynajmniéj żem się wcale nie łudził.
— Wierzę temu bardzo, i na dobréj jesteś drodze, bo gdybyśmy na sknerę patrzeli ze stanowiska filozoficznego, to okazałby nam się jeszcze godniejszym uwielbienia!
— To, mój przyjacielu, nie tyle już zdaje mi się być sprawiedliwém.
— Jakto! nie tyle sprawiedliwém? słuchaj i odpowiadaj: Czy ty przypuszczasz, że prędzéj lub późniéj, bogactwa tak skrzętnie zbierane przez skąpca, rozchodzą się potém w zbytkach i przepychach wszelkiego rodzaju, bo przecież i przysłowie mówi: Po skąpym ojcu, rozrzutny syn.
— Dobrze; przypuszczam rozrzutność jako zwyczajną prawie szafarkę tych skarbów tak długo zagrzebanych, ale gdzież ty w tém znajdujesz filantropiję?
— Gdzie ją znajduję? oto wszędzie! we wszystkiém! czyliż to zbytek i przepych nie sprowadzają dobrego bytu i dostatku pośród tysiąca rodzin, które tkają jedwab, aksamit, koronki! które wyrzynają na złocie i srebrze, które oprawiają kosztowne kamienie, wznoszą pałace, obrabiają heban i inne kosztowne drzewa w meblach, uprawiają kwiaty i rzadkie rośliny? budują pojazdy, hodują konie rasowe? Czyliż to malarze, architekci, śpiewaczki, muzycy, tancerki, słowem, wszystko co jest rzemiosłem, sztuką, zabawą, rozkoszą, poezyją, nie ma znakomitego udziału, w tym deszczu złotym, pod którym to wszystkie cuda wzrastają i kwitną? A ów deszcz złoty, zkądże on pochodzi, jeżeli nie z tego czarodziejskiego rezerwoaru tak powolnie, ale tak uporczywie zapełnianego przez skąpca? Tak więc, bez skąpca, nie mielibyśmy ani tego złotego deszczu, ani żadnego z owych cudów, które ta dobroczynna rosa na świat wydaje. Teraz, czy chcesz jeszcze, ażebyśmy się przypatrzyli skąpcowi ze stanowiska katolickiego?
— Skąpcowi?... ze stanowiska katolickiego?
— Nieinaczéj, tu on dopiéro jest zachwycającym!
— Przyznam ci się, że tego zadania trudno ci będzie dowieść
— Przeciwnie, jest to rzecz najprostsza w świecie. Słuchaj. Przyznaj sam, że jedną z wielkich cnót katolickich jest abnegacyja, nie prawdaż?
— Bez wątpienia.
— Wyrzeczenie się bezwzględne wszelkich uciech światowych, życie najcięższych umartwień! życie pustelnika w Tebaidzie?
— Prawda.
— Otóż, kochany Ludwiku, wskaż mi chociaż jeden zakon klasztorny, którego członkowie wyrzekaliby się tak ściśle, tak szczerze roskoszy ziemskich jak każdy niemal skąpiec. Wielu z nich mają słuszne ku temu powody, ale skąpiec to rzecz wcale inna! To mi jest prawdziwie bohaterskie poświęcenie! Mieć pod swoim kluczem, w własnéj szkatule, wszystkie roskosze, wszystkie upojenia duszy i zmysłów! a przytém mieć tyle męztwa, ażeby ich sobie odmówić! ah! wierzaj mi Ludwiku, to prawdziwa siła, to prawdziwy tryumf nieugiętéj woli.
— Bo też skąpstwo prawie zawsze przytłumia wszystkie inne namiętności, i to wyrzeczenie się więcéj kosztuje skąpego, niżeli każdego innego człowieka. Poświęcając się, zadowalnia on tylko swoją główną namiętność.
— A tak! I nie jestże to potężna, wielka ta namiętność, która do podobnych wiedzie poświeceń? Ale to nic jeszcze: skąpiec pod względem bezinteressowności jest wzniosłym.
— Bezinteressowność skąpca? Ah, Florestanie!
— Mówię ci, że on jest wzniosły swoją bezinteressownością. Skąpiec nie łudzi się niczem; wciągu życia swego jest nienawidzonym, wystawionym na tysiączne szyderstwa; wié on o tém dobrze, równie jak i o tém, że skoro tylko oczy zamknie, jego spadkobiercy radośnie na jego grobie tańczyć będą, pijąc za zgon starego łapigrosza, starego i obrzydłego Harpagona. Tak, skąpiec wié o tém wszystkiém, biédna, poczciwa dusza! A jednak pokaż mi chociaż jednego, któryby przewidując to wszystko, dla pomszczenia się po śmierci, ukrył razem z sobą swoje skarby? Wszakże to rzecz tak łatwa! (Dwa milijony biletami można spalić w ciągu pięciu minut). Ale nie, ci poczciwi skąpcy pełni pobłażania i względności, zapominając o doznanych obelgach zostawiają swoje skarby swoim spadkobiercom. Słuchaj. Ludwiku, czy ty znasz cóś podobnego do męceństwa skąpca? Męczeństwa, które trwa nie jednę chwilę, nie jednę godzinę, ale całe jego życie, bo skąpiec powtarza sobie ustawicznie: „Skarb ten zebrany z takim trudem, ceną niesłychanych ofiar, skarb ten nie dla mnie przecież jest przeznaczony. Nie, nie, przyjdzie fatalna chwila, kiedy to złoto, o które dbam jak o moją własną krew, strwonione będzie na szalone zbytki, na rozmyślne biesiady, pośród których szydzić sobie będą z mego imienia, obsypywać je będą obelgami, i to kto... może mój własny syn! a jednak ja skarbu mego nie zabieram z sobą dla zwiedzenia i ukarania tak oburzającéj chciwości! Ah! wierzaj mi Ludwiku, skąpstwo jest silną, wielką namiętnością, a co jest silném, wielkiém to nie może być bezużyteczném. Bóg wie dobrze co robi, sądzę, że on w mądrości swojej, w swojéj nieskończonéj dobroci, nie stworzył namiętności bez celu, to jest nie stworzył siły bez użytku. Jeżeli skąpca obdarzył nieugiętą siłą woli, to dla tego, że przeznaczeniom jego jest spełnić jakieś tajemnicze poselstwo. Tém gorzéj dla ludzi pospolitych i nie mających tyle rozumu, co nie potrafią przyswoić téj namiętności (jakby powiedział uczony doktór Gastorini, wielki apostoł żarłoctwa, tém gorzéj dla ludzkości jeżeli skąpstwo zostawia w stanie rodzinnéj dzikości i bezpłodności. Zaszczep dziką gruszę, a zamiast cierpkiego, gorzkiego owocu wyda ci owoc słodki i smaczny. Powtarzam tedy raz jeszcze, że wszelka siła ma i musi mieć swoje skutki, wszelka namiętność dobrze skierowana ma swoje pożyteczne następstwa. Przypuśćmy naprzykład, że w państwie jakiem, skąpiec zostaje ministrem skarbu, przynoszącym do szalunku groszem publicznym tę nieugiętość charakteru, która zwykle skąpstwo cechuje: taki człowiek cudów dokaże. Fouquet przywiódł skarb Francyi do upadku, gdy tymczasem za Colbert’a znajdował on się w stanic kwitnącéj pomyślności; gdyby nie ten skąpy minister, rozrzutność Ludwika XIV, byłaby zupełném niepodobieństwém i tyle cudów przepychu, kunsztów i poezyi byłoby pozostało w wieczném ukrycia. Widzisz więc oczywiście, że wszystko się łączy, wszystko wiąże się w jeden łańcuch; każda przyczyna ma swój skutek. Rozrzutny Ludwik XIV, jest następstwem skąpego Colbert’a.
— Florestanie, — odpowiedział Ludwik głosem smutnym, — podczas kiedy ten wielki król, którego pamięć zawsze nienawidziłem, niszczył kraj swoją zuchwałą rozrzutnością, lud, gnębiony podatkami, żył w najokropniejszém uciemiężeniu dla podołania bezwstydnym zbytkom Ludwika XIV, jego kochanek i ich dzieci... Dzisiaj, ile to jeszcze nędzy! Ah! gdybyś ty, podobnie jak ja, znał życie Maryi, naprzykład! Maryi téj biednéj dziewczyny, pracującéj z takiém poświęceniem! to widok tak strasznego ubóstwa, gorzkie i smutne obudziłby w tobie uczucia.
— To prawda, ale cóż chcesz, ja jestem filantropem i ekonomistą w moim rodzaju; czas uważam za taki jakim jest rzeczywiście, bo inaczéj czynić nie mogę, wydaję do ostatniego szeląga, dalipan. Przynajmniéj mnie obwiniać nie będą o przyprowadzenie do bezczynności ludzi pracujących dla przemysłu zbytkowego.
— Mój przyjacielu, nie obwiniam bynajmniéj twego szlachetnego serca; w naturalnym biegu rzeczy, ten kto hojnie, szalenie nawet rozrzuca swoje bogactwo, dostarcza przynajmniéj roboty, robota zaś to chleb; a jednak ty chwalisz skąpstwo.
— To właśnie jest nowy powód do mojego usprawiedliwienia!
— Jatkto? Któż oceni, któż należycie wysławi doskonałość roboty puszkarza, jeżeli nie wojskowy? Doskonałość konia, jeżeli nie jeździec, doskonałość fabrykanta instrumentów, jeżeli nie artysta muzyczny? Gdyby Paganini był papieżem, byłby kanonizował Stradivariusza twórcę tych cudownych skrzypcy, na których tak cudownie przygrywał. Otóż ja, co mam pretensyję najlepszego obchodzenia się z milijonami, jabym kanonizował mego wuja: tego heroicznego męczennika skąpstwa, gdyby hojna sprawiedliwość przyzwoliła, ażeby te cudne instrumenta rozrzutności jakie on wyrabia, zbierając grosz do grosza, wpadły kiedy w moje ręce.
— O! mój Boże!
— Cóż ci jest Ludwiku?
— Więc ty nie wiész?
— Co takiego?
— Tak jest, wszakże mój biédny ojciec pisał do mnie, że pan Ramon nagle powziął zamiar przyjechania do Paryża.
— Mój wuj jest w Paryżu?
— Ah! Florestanie! dziwne zdarzają się wypadki!
— W jaki sposób ty mi to mówisz? Co to wszystko znaczy?
— Więc to ja, w podobnéj chwili, i po takiéj właśnie rozmowie mam ci oznajmić!... Ah! zaiste, dziwne to zdarzenie!
— Co masz tui oznajmić? Co w tém jest dziwnego?
— Mówiłem ci o zamiarach mego biédnego ojca pod względem owego małżeństwa pomiędzy mną a twoją kuzynką zawrzéć się mającego.
— Tak jest, więc cóż?
— Twój wuj, nie wiedząc o tém, że odmawiam i chcąc przyśpieszyć ten związek którego równie pragnął jak mój ojciec, wyjechał wczoraj z Dreux ze swoją córką i oboje przybyli dzisiaj rano...
— Do Paryża? Dobrze. Ale po cóż ta niespokojność, to pomięszanie z twojéj strony, kochany Ludwiku?
— Twój wuj i jego córka nie przybyli wprost do Paryża, lecz zatrzymali się w Wersalu, Florestanie, w Wersalu... gdzie się udał i mój nieszczęśliwy ojciec.
Na tę myśl, która boleść jego wznowiła, Ludwik nie mógł już dokończyć i łkanie przerwało jego mowę.
Saint-Herem, wzruszony żalem swego przyjaciela, rzekł do niego:
— Bądź mężnym, mój przyjacielu. Ja pojmuję twój żal głęboki, a testament twego ojca musi jeszcze boleść twą powiększać.
— Florestanie, — rzekł młodzieniec po chwili milczenia, ocierając łzami zroszone oczy, — jeżeli przed chwilą wahałem się z udzieleniem ci jasnego tłómaczenia, to dla tego, że w smutku i żalu moim, nie chciałbym być boleśnie dotknięty tém zadowoleniem, może nawet usprawiedliwioném jakie ci sprawi wiadomość, którą ci mam oznajmić.
— Na Boga, Ludwiku, tłómacz się jaśniéj.
Mówiłem ci już, że mój ojciec pojechał do Wersalu na spotkanie twego wuja i twojéj kuzynki.
— I cóż ztąd?
— Twój wuj i jego córka, jak to już było z mojém ojcem ułożone, bez żadnego wątpienia udali się tąż samą co i on koleją, znajdowali się w jednym i tym samym wagonie... i...
— I om także, — zawołał Saint Herem zakrywając twarz rękoma. — O! nieszczęśliwi!... ah! to byłoby okropnie.
Ten wykrzyknik przerażenia, ten wyraz pożałowania, jaki się odbił w głosie Florestana, były tak nagłe, tak szczere, że Ludwik wzruszył się tym nowym dowodem dobroci serca swego przyjaciela, którego piérwsze wrażenie objawiło się szlachetném współczuciem, a nie chciwą i bezwstydną radością.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Eugène Sue i tłumacza: Oskar Stanisławski.