Milion na poddaszu/XVIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Milion na poddaszu |
Podtytuł | Obrazek z niedawnej przeszłości |
Wydawca | Mieczysław Leitgeber i Spółka |
Data wyd. | 1870 |
Druk | Czcionkami Ludwika Merzbacha |
Miejsce wyd. | Poznań |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Nazajutrz leżał podkomorzyc chory w swoich eleganckich apartamentach. Po wszystkich bowiem salonach warszawskich rozbiegła się wieść, że szedł przez Krakowskie Przedmieście z szambelanową, która miała futrzaną czapkę na głowie, salopę obszarpaną i duży kosztur w ręku. Podkomorzyc niósł dla niéj pietruszkę, buraki i selery w jednéj ręce, a w drugiéj gęś, czy kaczkę, jak niektórzy utrzymywali. Wnuczka szambelanowéj, która jest wcale miłą kuchareczką, niosła sér i jaja i miała na głowie kapelusz szambelanowéj z czasów Stanisława Augusta.
Wieści takie, mniéj więcéj dowcipem opieprzone, mogły każdego człowieka zabić. Podkomorzyca nie zabiły wprawdzie na śmierć, ale położyły go do łóżka, bo sam już nie wiedział, jak sobie dać radę!
Pozycya jego była zachwianą, jeżeli nie zupełnie stracona. Stał się śmiesznym, czego najrozsądniejsi i najpoczciwsi ludzie nigdy nie darują — a co jeszcze gorsza, że jest krewnym tak wielce podupadłéj familii, z czego wniosek naturalny wypływa, że i on nie ma fortuny, jeźli krewnéj swojéj pozwala tak imie swoje szargać po błocie warszawskim.
Nieszczęście więc podkomorzyca było skomplikowane, a nie było sposobu, aby mu jak poradzić! Cóż bowiem uczynić? Czy wyprzeć się wprost wszystkiego? Nie uwierzą, bo wielu było świadków! Szambelanowa naumyślnie zaprowadziła go na Krakowskie Przedmieście! Wszyscy go widzieli!... A miałże się także wyprzeć pokrewieństwa z biedną kobietą? I to było niepodobne. Od wczoraj przestudiowano już w tym celu całego Niesieckiego i uzupełniono go najświeższemi naprędce pozbieranemi datami, z czego dowiedziano się z najdrobniejszemi szczegółami w jakim stopniu pokrewieństwa stoi podczaszyc do szambelanowéj w czapce futrzanéj! Do tego szambelanowa, która jest trochę głucha, mówiąc do niego, nazywała go głośno i to nawet z pewną ostentacyą kuzynem i bardzo wiele mówiła o podupadłych rodzinach F., do których oczywiście i on należy!...
Takie myśli przechdziły przez głowę podkomorzyca, a nie wiedział na nie lekarstwa!
Ale nagle strzeliło mu coś do głowy. Jest już w naturze każdego nieszczęścia, że równocześnie przynosi ratunek dla człowieka, byle tylko człowiek umiał ten ratunek dojrzeć i go pochwycić.
Zdawało się podkomorzycowi, że ten ratunek dojrzał, i że należy natychmiast wziąć się do niego.
Z tą myślą wróciły zaraz i siły jego. W stał, ubrał się we frak, wziął białe rękawiczki i wyszedł.
Ratunek ten był heroiczny, ale innego sposobu nie było. Naśladował on w téj chwili wygłodniałą i do rozpaczy przywiedzioną załogę fortecy, która chcąc omylić oblężeńców, wylewa poza mur ostatki wody i wyrzuca wiktuały. Chodziło tylko o to, czy oblegający nieprzyjaciel da się omylić i korzystną kapitulacyą ofiaruje!...
Podkomorzyc siadł do doróżki i kazał się zawieść na Nowy świat, do wojewodziny.
Sędziwa wojewodzina jak zazwyczaj, miała dzisiaj u siebie większe zebranie. Był to dom bardzo gościnny a osobliwie słynął z pewnego przymiotu bardzo chwalebnego. Wojewodzina była rodu starożytnego, nie obawiała się więc przyjmować u siebie towarzystwa, które jeszcze nie miało kwalifikacyi do innych salonów nowszego pochodzenia. Wojewodzina bowiem, kogokolwiek w domu swoim przyjmowała, była zawsze wojewodziną, podczas gdy dom nowo powstały starał się o towarzystwo nieposzlakowanych rodów, które niejako nowemu domowi brakującego mu blasku dodawały. — Wojewodzina miała ten blask starego klejnotu, nie obawiała się zetknięcia nawet z kwasami, które zazwyczaj zdzierają złotą maskę z każdéj imitacyi kruszcowéj.
Bogata w tradycyą rodu i cnoty domowe, przyjmowała u siebie wszystkich bez skrupulatnego rostrząsania. To téż dom jéj był najliczniéj odwiedzany. Przychodzili tam ludzie zupełnie nowi, o których antenatach Niesiecki wcale nic nie wspomniał, a wojewodzina jak najchętniéj wprowadziła ich wtedy w stósunki z dawnyswymi znajomymi, jeśli tego była potrzeba.
Osobliwie kobiety, które poczuwszy się na siłach i na fortunie chciały do bractwa wielkiego medalu, się zapisać, składały zazwyczaj w jéj domu examen, czy mają do tego kwaliflkacye, czy muszą jeszcze niejaki czas zostać katachumenami. Wojewodzina otwierała im chętnie swoje salony i okazywała ich zgromadzeniu w świetle jak mogła najkorzystniejszem, a wyrok zostawiała całemu towarzystwu.
Miała ona na stanowisku swojem tę zasługę, że podupadające wyższe towarzystwo salonów warszawskich zasilała nowym rekrutem. Jéj dom był niejako obozowiskiem wszystkich ochotników i nowo zaciężnych, z których salony wybierały sobie armią regularną, dobrze wymustrowanych żołnierzy.
Wprawdzie wcisnęło się tam także nie mało, hołoty i ludzi różnego autoramentu, bo kontrola w takim razie nie była nader ścisła. Nie ubliżało to jednak wcale domowi, który miał jak najlepsze chęci, ani towarzystwu, które się tam zbierało. Hołota i inne makuły oddzielały się samem ugrupowaniem towarzystwa i najczęściéj jak plewy odpadały za pierwszym podmuchem wiatru.
Tak sobie rozmawiali ci, którzy tam chodzili, bo z takiem rozumowaniem było im najwygodniéj. A rozczarowania te nabierały w obec dobréj piwnicy i wyśmienitéj kuchni szanownéj i gospodyni wszelkich cech najzdrowszéj logiki.
Zresztą świat wielki potrzebuje tylko pewnych form, a na resztę jest po chrześcijańsku nadzwyczaj pobłażliwy.
Byle tylko pozory były dobre i godziwe, byle tylko na oczy własne nie widziano!
Podkomerzyc bardzo dobrze obliczył, że wystąpienie jego w takim zebraniu nabiera rozgłosu na całą Warszawę. Wszystkie prawie warstwy i zawady społeczeństwa były tam reprezentowane. Każde więc słowo tam wymienione, odbije się stokrotnem echem po całem mieście, zacząwszy od Pragi aż do Mokotowa!
Tylko jednéj rzeczy nie obliczył... nie obliczył swego sukcesu!...
— Czy to prawda mości podkomorzycu, zapytała go zaraz na wstępie generałowa Z** On dit...
— Wezystko prawda, madame, odparł śmiało podkomarzyc — niosłem kurę, jaja i śmietanę za moją krewną panią szambelanową, która jest ekscentryczną dziwaczką, ale ma — milion gotówką!
— Milion! milion! wołano zewsząd — więc to prawda! Milion! Milion! C’est abominable!
— Tak jest, mówił podkomorzyc podniesionym głosem, sam widziałem rachunki na własne oczy, a nawet za kilka dni mam jako jéj plenipotent jechać do Londynu, aby tam niektóre sumy podnieść...
Głucha cisza powstała w salonie. Było to uszanowanie dla — miliona!...
Podkomorzyc wygrał sprawę. Darowano mu kurę, jaja i cebulę, które niósł, darowano szambelanowéj jéj czapkę futrzaną i kosztur duży — darowano poddasze jako wybryk splenowy, bo miała — milion!
Podkomorzyc tryumfował.
— Czy to prawda, że ma wnuczkę przy sobie? pytały kobiety.
— Prześliczną jak anioł Rafaela! odparł podkomorzyc i zagryzł usta.
— Jakto! Ma milion i ładną wnuczkę! krzyknęła niska, fertyczna dama, która w téj chwili przybiegła prawie bez tchu do podkomorzyca i konwulsyjnie za rękę go ścisnęła.
Mimo hojnie nałożonego bielidła, zbladła dama i zachwiała się...
Nikt nie mógł pojąć ani zrozumieć co to znaczy. Wszyscy zdumieni spojrzeli po sobie.
Nawet Podkomorzyc stał niejakiś czas nieco zdziwiony.
— Podaj mi pan rękę, rzekła do niego drżącym głosem, i odprowadź mnie do fotelu... jakie tu nieznośne gorąco!...
Podkomorzyc podał jéj szybko rękę i zwrócił się do najbliższego fotelu. Dama jednak ominęła ten fotel, a ciągnąć podkomorzyca za sobą, skierowała swe kroki do małéj kanapki, umieszczonéj na boku we framudze okna.