Milion na poddaszu/XIX
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Milion na poddaszu |
Podtytuł | Obrazek z niedawnej przeszłości |
Wydawca | Mieczysław Leitgeber i Spółka |
Data wyd. | 1870 |
Druk | Czcionkami Ludwika Merzbacha |
Miejsce wyd. | Poznań |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Nowina, jaką podkomorzyc przyniósł do salonu wojewodziny, sprawiła na calem zgromadzeniu niezmierne wrażenie. Milion to przecież nie jest rzeczą obojętną, a milion w gotówce to znaczy dziesięć razy więcéj, niżeli jakieś tam prenotacye na hipotece!
Jedni więc mówili o tym milionie jak finansiści, inni objaśniali go złośliwemi uwagami, ale wszyscy mówili o milionie. Robiono z powodu tego miliona różne kombinacye, a osobliwie kobiety tak się tym milionem przejęły, że niektóre posmutniały, a inne ogarnęła jakaś dziwna, nie wytłómaczona gorączka. Matki z córkami i ciocie z swemi pupilkami zaczęły coś szeptać.
Aby to wszystko zrozumieć, wypada nam bliżéj zapoznać się z towarzystwem.
Towarzystwo znajdujące się u pani wojewodziny, miało wszelkie cechy społeczeństwa, które po wielkich katastrofach zaczyna się na nowo organizować. Jest to poruszenie pojawiające się zawsze po wypadkach dziejowych.
Wiek ubiegły zamknął pewien okres dziejów. Ludzie, którzy ten okres stanowili, wypadli z ról swoich, a na ich miejsce wchodzili nowi. A co się jeszcze z dawnego autoramentu zostało, to zużyło się w pierwszych piętnastu latach nowego stulecia, szukając cichych grobów po twardym znoju i zawiedzionych marzeniach.
Wielkie rady historyczne, które jak karyatydy dźwigały dawny porządek rzeczy w ubiegłym stuleciu, straciły w nowem cały fundament, na którym oprzećby się mogły. Odeszły więc na bok, bo nowy porządek rzeczy nie miał dla nich miejsca. Podupadli i zubożeni wysileniami ostatnich piętnastu lat, abdykowały po większéj części z przewództwa w społeczeństwie i skryły się w zaciszną ustroń, żyjąć tam wspomnieniami i tradycyami tego, co już dla nich minęło.
Wydarte te luki w społeczeństwie, potrzeba było innemi ludźmi obsadzić. A takich ludzi było teraz bardzo wiele.
Wołyń, Podole, Ukraina, a nawet w części Ruś Czerwona, obfitowały podówczas w takich ludzi. Były tam bowiem kolosalne fortuny wielkich panów polskich, dzierżących w autoramencie Rzeczypospolitéj wysokie dygnitarstwa. Te fortuny powierzano częstokroć radzcom, plenipotentom, ekonomom, którzy tam gospodarowali i pewny zarobek panom do Warszawy posyłali. W ógóle majątki w tych częściach Rzeczypospolitéj uważała wysoka szlachta za kolonie niemal w tem samem znaczeniu, w jakiem uważa Anglia Indye swoje. Byli tacy którzy tych majątków nigdy nie widzieli tylko z raportów sług swoich mieli jakieś o nich wyobrażenie.
Ztąd poszło, że w tych ziemiach wielu pracowitych ludzi znalazło korzystne zatrudnienie, którzy szczędząc grosz, do grosza przyśli jako homines nomi do bardzo znacznych fortun. Nie obeszło się i bez malwersacyi. Zbyt oddalonych panów okradano po prostu, obecnym schlebiano drażniąc w niegodziwy sposób różne słabości ludzkie. Bardzo więc często zdarzało się, że kamerdyner sprytny, pisarz prowentowy lub ekonom prowentowy, lub ekonom prosty, odziedziczali potem magnackie prawie fortuny, przy których nic już sobie innego nie życzyli, jak tylko jakiego takiego wzięcia u ludzi.
Osobliwie ostatnich lat kilkanaście sprzyjały takiemu panoszeniu się dawnych sług dworskich. Nowy porządek rzeczy zagroził tam fortunom ludzi, wybitniejsze stanowisko w dziejach zajmującym, a niektórzy znowu z nich, poczuwali się do pewnych ofiar dla tegoż społeczeństwa, z którego wyrośli. A że to były właśnie czasy ofiar i nadziei, jako téż niemniéj czasy obawy i trwogi, to wiele wielkich fortun kazano tam poprzedawać, za co tylko można było.
Tu było pole największych nadużyć. Plenipotenci i ekonomowie, którzy już jakiś grosz mieli w zapasie, korzystali z położenia rzeczy, a pomnażając obawę panów swoich widokami sekwestru lub konfiskaty, zmuszali ich do pozbycia się tych fortun za bezcen, czasem nawet przywłaszczano je sobie po prostu pokrywając to jakiemiś wymyślonemi pretensyami.
Otóż między innymi, którzy uczciwą pracą czegoś się dorobili, wstąpili także i tacy do wydartych luk w społeczeństwie. Dopominali się oni o miejsce w tych lukach, jakie zazwyczaj zajmują ludzie odznaczający się wielką fortuną.
Ale historya podobnych fortun nie była zawsze czysta. Ponieważ zaś jedna, druga i trzecia fortuna nabytą była przez malwersacye, i dla tego dzisiejszych ich posiadaczy sprawiedliwą pogardę obrzucono, rozciągniono tę pogardę albo przynajmniéj lekceważenie na wszystkich tak zwanych dorobkiewiczów czyli ludzi nowych.
Z takiego stanu rzeczy wypłynęła u tych ludzi konieczna potrzeba notowania pozycyi swojéj, jaką im nadawały fortuny. Przy fortunie odzywały się inne, nawet szlachetniejsze pragnienia, którym jednak trudno było zadość uczynić, nie będąc w harmonii z otaczającem społeczeństwem. Tu dysharmonia tem więcéj dokuczała, im większe były fortuny!
Potrzeba było jakoś temu dokuczliwemu złemu zaradzić. Dwie drogi ku temu stały otworem. Próbowano jednéj i drugiéj.
Jedna z tych dróg była dosyć łatwa, ale nie zawsze prowadziła do celu. Była to droga pogodzenia się z nowym porządkiem w kraju. Wtedy nie trudno było o zaszczyty i honory. Droga ta jednak nie wydała zaraz owocu. Dysharmonia w otaczającém społeczeństwie trwała daléj, a często nawet stawała się większą. Do pożądanego owocu potrzeba było najmniéj jednéj generacyi.
Druga droga praktykowana powszechnie, zmierzała głównie do podszywania się pod cudzy klejnot szlachecki. Byle tylko podobne nazwisko znaleść w Paprockim, to już była sprawa wygrana. Znaleźli się zręczni, nowożytni heraldycy, a nobilitacya byłego sługi dworskiego poszła gładko jak po maśle. Wtedy zazwyczaj wieszano herb olbrzymi nad bramą, i uczono się z całą starannością wszelkich nawyknieć i przywar rodowéj arystokracyi, które brano za istotne i jedyne zalety.
Trzecia droga była najlepsza i najprędzéj prowadziła do celu. Było nią mięszanie się z rodami staréj szlachty przez małżeństwa, przez co jedni drugim udzielali tego, czego jednym i drugim nawzajem brakowało. Jednym brakło fortuny, drugim czystéj krwi szlacheckiéj, a jedni i drudzy myśleli, że z takiemi brakami przyzwoicie żyć nie można!
Takie wzajemne mieszanie się społeczeństwa następuje zawsze po wielkich, dziejowych katastrofach, które jednych ogałacają z wszystkiego, a obok ogołoconych zupełnie nowych ludzi rodzą.
A pierwsze czasy Królestwa kongresowego były nader obfite w takie wydarzenia. Obok rodów podupadłych po za klęski krajowe, były także niedobitki ostatnich rozpustnych czasów Rzeczypospolitéj. Ojcowie z nowych w kraju rodów przetracili w szale bezwiednym w tych czasach wszystko, a pozostawili synów ogołoconych z fortuny, którym jakby na pokutę przekazano nazwisko, z którem nie, można było schować się w zaułkach społeczeństwa. A fortuny nie było żadnéj, któraby mogła godnie podtrzymywać to nazwisko na szerszéj widowni świata.
To téż ludzie obciążeni nieszczęśliwie takiem i nazwiskami byli zmuszeni sprzedawać je za fortunę, i tym sposobem łączyć się małżeństwami z domami dawnych sług dworskich i dorobkiewiczów.
Jednym i drugim dobrze z tem było, bo co jedni z ochotą sprzedawali, to drudzy z równą ochotą kupowali.
Sprzedawano więc nazwiska nie pytając komu, ani za wiele? A z drugiéj kupowano te nazwiska, zaglądając tylko do herbarza, a niepatrząc bynajmniéj na człowieka, który tym razem był tylko — towarem.