<<< Dane tekstu >>>
Autor Jan Zachariasiewicz
Tytuł Milion na poddaszu
Podtytuł Obrazek z niedawnej przeszłości
Wydawca Mieczysław Leitgeber i Spółka
Data wyd. 1870
Druk Czcionkami Ludwika Merzbacha
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XVII.

Szczęśliwie wyszli na ulicę. Tutaj jeszcze jakoś nie było wielkiego niebezpieczeństwa. Leszno nie ma mieszkańców wielkiego świata. Do tego jeszcze haniebny bruk, a brak zupełny chodników odstręczał miejskich próżniaków zawsze od téj części miasta, która z tego powodu dla wielu mieszkających w Warszawie była terra incognita. Dla tego ulica ta przybrała odrębną sobie cechę i wyróżniała się od innych ulic całą swoją fizognomią, życiem i zwyczajami. Było to osobne jakieś małe miasteczko pod stolicą królestwa, które w wielu rzeczach samo sobie wystarczało nie turbując się o stolicę.
Podkomorzyc był więc tu pewnym, że go nikt ze znajomych nie obaczy, i że cały ten epizod jego życia pozostanie dla wielkiego świata tajemnicą. Odetchnął więc lżejszą piersią w nadziei, że wycieczka staréj szambelanowéj po za Leszno nie sięgnie.
Z Terenią prócz kilku słów zamienionych z nią w sieni, nic więcéj nie mówił. Nie miała ona dla niego żadnego interesu. Cała jéj powierzchowność wskazywała, że ta miliona nie ma, o którym rozeszły się wieści, Było mu nawet jakoś nie na rękę przyznać się do jéj kuzynostwa, nie wiedząc wcale jakiego mu kiedyś męża zaprezentuje. Ale nieubłagana szambelanowa przedstawiła go jako kuzynka, a podkomorzyc długo się krztusił, nim tę pigułkę połknął.
Gdy już byli na ulicy, ozwała się szambelanowa.
— I cóż porabiasz w Warszawie mości podkomorzycu? Oj bieda to dla nas teraz bieda!... Ale cóż robić! Dawniéj było inaczéj! Były fortuny, to też nie umieliśmy ich szanować. Wszystko poszło z szumem i hukiem, ale poszło!
Podkomorzyc nie umiał i nie chciał na to nic odpowiedzieć. Była to materya delikatna. Westchnął tylko.
— Znałam dobrze nieboszczyka ojca, prawiła daléj szambelanowa, był to człowiek dobry i gościnny, to téż wszystko poszło i zostały tylko długi. Cóżeście z tymi długami zrobili? Wszak już majątku żadnego nie macie!
— Długów nieco popłaciło się — cedził przez zęby podkomorzyc, przeklinając szatana-kusiciela.
— A w końcu wam nic nie zostało! Wiem, wiem!... Takto ojcowie nie mieli na to względu, że dzieci biedne zostają.
Podkomorzyc, po którego wykwintnym ubiorze wcale téj biedy nie było znać, westchnął znowu miasto odpowiedzi.
— Ale powiedzże mi kuzynie, prawiła daléj nie litościwa szambelanowa, jakże sobie radzisz, że masz przecież jakiś cały kubrak na grzbiecie? Służysz gdzie? Piszesz w biurze?
Podkomorzyc poczerwieniał cały. Spojrzał z ukosa na Terenię i spotkał się z jéj ciekawemi oczkami, które właśnie oglądały płaszczyk elegancki od góry do dołu. Zacisnął usta i odparł!
— Jeszcze tak dalece nie jestem potrzebnym, abym musiał służyć lub w biurze pisać!
— Ej! co mi tam aćpan bajesz! Wczoraj dopiero mówił mi mecenas, że biegałeś aby tysiąc złotych pożyczyć i nikt nie chciał dać!... Do czegóż to taki wstyd fałszywy między krewnymi?
Podkomorzyc miał wielką ochotę wtrącić starą babę do rynsztoku i drapnąć. Ale namyślił się się i odparł:
— Nie miałbym wcale wstydu, gdyby ci krewni dopomódz mnie mogli, ale...
— Ale gdy są biedni, kończyła szambelanowa, to chcesz ich dobrą miną pocieszyć, choć chłodno i głodno!... Dobrze. Jeżeli kto drugiemu pomódz nie może, to nie trzeba nawet dać mu to uczuć! Zbiednieliśmy!...
Podkomorzyc zaczynał przytomność tracić. Tak przykrych słów jeszcze nigdy nie słyszał! Wprawdzie nie miał żadnéj fortuny, ule umiał jakoś zawsze to pokryć i nikt mu tego na głos nie powiedział, że jest biedny. Nawet w tym celu starannie unikał wszelkiéj pracy, aby go o ubóstwo nie posądzono. Zawsze jeszcze liczył na bogate ożenienie się...
— Ale koniec końców, mój kochany kuzynie, prawila daléj szambelanowa, choć jesteś goły jak turecki święty, to przecież nie trzeba rąk opuszczać. Trzeba coś sobie wyszukać, znaleść miejsce w jakim biurze, lub się czegoś nauczyć... bo inaczéj przyjdzie ci umrzeć pod cudzym płotem o kiju żebraczym!... Wasze salony nie znoszą ubóstwa!...
— Szambelanowo, dajesz mi arcyzbawienne rady i zgrzytał zębami podkomorzyc.
— Bo ja znam dobrze ten świat wielki! Dopókąd będziesz miał białe rękawiczki, to ci jeszcze dadzą jaki ci łap z półmiska, ale gdy ci na to już grosza nie stanie, to flakarka na Starem mieście nie da ci nawet porcyi flaków!
Podkomorzyc gryzł wargi ze złości. Nigdy jeszcze nie był w podobnéj sytuacyi. Wprawdzie czysto odmawiali mu ludzie pożyczki pieniędzy, ale odmowę swoją łodzili tak słodkiemi wyrazami, że po takiéj odmowie jeszcze wyżéj głowę nosił. Tutaj słysząc wprost słowa, o których nawet nigdy nie pomyślał, a co najgorsza, że podobne słowa słucha Terenia...
Przy téj rozmowie nie wiedział nawet, że wyszli już na plac koło kolumny Zygmunta. Było to miejsce nader niebezpieczne. Powietrze było wprawdzie zimne, ale mnóstwo ludzi wyszło na przechadzkę po Krakowskim Przedmieściu.
Podkomorzyc chciał tutaj pożegnać szambelanowę ale ta przycisnęła się do niego i rzekła:
— Przecież tu mię aćpan nie opuścisz! Tu jeżdżą doróżki jak szalone! Prowadź mnie na Stare miasto, nie spotkasz nikogo. Z rezygnacyą więc zeszedł na dół i weszli w ulicę Świętojańską.
Przy ulicy Świętojańskiéj są sklepy gospodarzy. Szambelanowa spojrzała na skórę rozpiętą na okienicy i rzekła z uśmiechem:
— Patrz kuzynku, jaka to pyszna skóra! Jeźli się nie mylę, siedzi tam za ladą jakaś panienka. Garbarze to zazwyczaj ludzie majętni. Śmierdzi bo u nich, śmierdzi — ale najgorzéj śmierdzi ubóstwo! Wierzaj mi!... Czasami to można taką garbarkę porwać z milionem... wy to na wielkim świecie umiecie i jakoś nawet garbarski biszof wtedy wam nie śmierdzi!...
— Szambelanowa jest dzisiaj w fatalnym humorze zauważył zgryźliwie podkomorzyc...
— Ależ rybeńko, nie pojmujesz mnie! Gdybym była bogata, to byś mógł słowa moje wziąść za ironią, ale oboje biedni jesteśmy, dla czegóż nie mamy z sobą otwarcie mówić i rzeczy po nazwisku nazywać?...
Tutaj zbliżyli się wszyscy do Rynku. Szambelanowa stanęła pod straganem z marchwią.
— Otóż widzisz kuzynku, mówiła szambelanowa, jesteśmy u celu naszej wędrówki. Terenia i ja lubimy nadzwyczaj żółtą marchew. Służąca nigdy tak dobréj nie przynosi. Dla tego powiedziałam dzisiaj do Tereni wyjdziemy, przejdziemy się i same marchew kupiemy!... Biedni nie powinni niczego się wstydzić!
Rzekłszy to wzięła dwa pęki marchwi. Jeden zostawiła sobie, drugi dała Tereni...
Podkomorzyc patrzył na to wystraszony. Obejrzał się szybko, czy kto go nie widzi. A niebezpieczeństwo było wielkie, bo od Fukiera wychodzili właśnie palestranci... Tymczasem wiąska marchwi nie chciała się jakoś dobrze trzymać w małéj rączce Tereni. Szambelanowa patrzała na usuwającą się marchew z uśmiechem a potém rzekła:
— Patrz kuzynku, jak to dzisiaj młode panienki nie umieją marchwi trzymać... może byś jéj pomógł?...
Podkomorzyc poczerwieniał jak pąs. Rzucił okiem w koło... ale ratunku żadnego nie było.
— Oddaj Tereniu podkomorzycowi, jeźli ci niewygodnie! rzekła szambelanowa.
Terenia z dowcipnym uśmiechem zwróciła się do podkomorzyca... podkomorzyc machinalnie wziął marchew. W głowie mu zaszumiało... i odtąd już nie wiedział co się z nim daléj działo!...
Kubaś tylko opowiadał po salonach, że widział podkomorzyca, jak niósł dwa paki marchwi i szedł z szambelanową przez całe Krakowskie Przedmieście aż do Kopernika... tam i napowrót!
Podkomorzyc przyszedł dopiero do siebie, gdy pod kamienicą na Lesznie zapraszała go szambelanowa na odgrzewane kołduny. Terenia miała na ustach zabijający, ironiczny uśmiech... podkomorzyc tyle jeszcze miał przytomności, że kilkoma słowy za kołduny podziękował, skłonił się i odszedł.
Szambelanowa patrzała czas niejaki zanim z uśmiechem boleśnym, a potém rzekła do Tereni:
— Patrz Tereniu! Ten człowiek nie ma złamanego szeląga — ale umrze pierwéj z głodu, niżeli weźmie się do jakiéj pracy, bo jest tego przekonania, że każda praca człowieka w salonie poniża!



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jan Chryzostom Zachariasiewicz.