Milion na poddaszu/XXVII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Milion na poddaszu |
Podtytuł | Obrazek z niedawnej przeszłości |
Wydawca | Mieczysław Leitgeber i Spółka |
Data wyd. | 1870 |
Druk | Czcionkami Ludwika Merzbacha |
Miejsce wyd. | Poznań |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Poczciwéj staréj szambelanowéj ani przez myśl nie przeszło, że jedna wiązka marchwi mogła tyle wielkich rzeczy dokazać! I jak to się zazwyczaj w świecie dzieje, nie przyznano nawet téj marchwi rzetelnéj jéj zasługi. Nikt nie wiedział, że to ona właściwie była powodem zbliżenia się kilku serc ku sobie, że ona uszczęśliwiła excentryczną pułkownikowę, dała Hektorowi Troję a Achilowi Adelaidę, że ona właściwie uszczęśliwiła Lesia otyłą Bińcią, a Kubusiowi pozwoliła w jesieni życia poić się rozkosznem, lipcowem ciepłem!...
Taki to już ten świat niewdzięczny! Prawdziwéj zasługi nikt nie widzi, a korzyści odbierają inni!
Wiązka historycznéj marchwi zjedzoną została bez litości na ubogiem poddaszu. Jadła ją szambelanowa, opowiadając przy tém wiele o podkomorzycu i jego familii, jadła ją Terenia mówiąc z pewnym przekąsem, że nie jest ani słodszą ani lepszą, choć ją niosła ręka samego podkomorzyca, jadł ją wreszcie Bernard, któremu ona wydała się nawet gorzką i słupiastą. A wszyscy zgodzili się na to, że była tylko prostą, zwyczajną marchwią, jaką Anusia przynosi!
Biedna marchew! Ona tak wielkich rzeczy dokazała, a nikt tego uznać nie chciał. Resztki jéj zmieciono na małą skorupkę i wystawiono na okienko na poddasze, dla jakiego wędrownego kota, jeżeliby miał na nią apetyt! I wkrótce się zjawiło szpetne, bure kocisko, porozrzucał kawałki marchwi po dachu, wypił tylko sos omaszczony i poszedł daléj!... Po nim przyleciało kilka wróbli, każdy wziął po kawałku, poświerkał i odleciał!
Taki był los owéj biednéj marchwi. Wkrótce mieszkańcy na poddaszu zapomnieli o niéj!
Życie tych mieszkańców upływało spokojnie bez żadnych głośniejszych wydarzeń. Tylko zaraz po zjedzonéj owéj marchwi historycznéj przyszła znowu szambelanowéj myśl do głowy, aby z pracy i nauki swojéj wnuczki skorzystać. Terenia wyjęła z teki znowu bardzo ładną akwarelę, przedstawiającą coś z dziejów ojczystych, patrzała na nią długo okiem macierzyńskiem i z cichem przytlumionem westchnieniem oddała babuni. Szambelanowa także trochę patrzała na ten obrazek, a potém podsunęła go Bernardowi i rzekła do niego:
— Jeżeliś waćpan na tamten obrazek znalazłeś tak prędko amatora, to spodziewam się, że znajdziesz i na ten. Jeźli się nie mylę, jest na nim daleko więcéj farby niżeli na tamtym! Sto złotych można dać za niego na ślepo!
Bernard zbladł znowu na te słowa. Obrazek był pracowicie wyrobiony i kosztował parę tygodni pracy. Ale czyjaż to była praca? Praca drobnéj rączki Tereni, którą on chciałby zamiast obrazka za ramki oprawić!...
— Coś aspan na to nic nie odpowiadasz! zawołała szambelanowa, ukrywając uśmiech nie zrozumiały, zapewne już aspanu sprzykrzyło się targowanie z żydkami. W takim razie zawołam sama żydka, bo jużci dla biednych lepsze sto złotych, niżeli ten obrazek w tece. A biedni powinni się przyzwyczajać do pracy i powinni wierzyć, że ta praca ich nie plami i że im jakąś korzyść przynieść może! Ludzie, którzy się wstydzą korzyści pracy swojéj, są źli i poniżają tych, którzy dla korzyści pracować muszą!...
Po tych słowach przysunął Bernard obrazek do siebie i przyrzekł, że go sprzeda.
W duchu jednak nie myślał on wcale o sprzedaniu. Obrazka, w którym było część duszy Tereni nie mógł oddać w ręce żydowskie. Nie oddałby go nawet mieszkańcom najwytworniejszego salonu, choćby temu obrazkowi było tam bardzo dobrze! Czuł jakąś zazdrość, aby tego skarbu nikt nie posiadał prócz niego.
Ale smutek ogarnął go nowy! Rodzinne pamiątki, które wykupił u żyda, dawszy mu odstępnego trzydzieści złotych, musiały znowu wrócić na ulicę Franciszkańską! Musiał się znowu z niemi żegnać, całować je i płakać!
Innego ratunku nie było. Wprawdzie wybór był trudny. I to sercu drogie i to miłe. Sprzedać pamiątki rodzinne to grzech, ale jeszcze większym grzechem będzie, jeźli ten obraz sprzeda, który robiła rączka Tereni!...
Krótka była walka, obraz zwyciężył. Pierścionek ślubny matki i sygnet ojca poszły na ulicę Franciszkańską z tym tylko warunkiem, że zawarował sobie ich zwrot za nagrodą dziesięciu złotych.
I Pan Bóg był jakoś litościwy i nagrodził poczciwego człowieka za jego szlachetne uczucia. Za kilka dni przyszedł znowu na poddasze listowy i wręczył mu list zawierający sto piędziesiąt złotych z dopiskiem jak dawniéj.
— Dawny dług już waćpan oddałeś, rzekła do niego szambelanowa, teraz możesz sobie co ciepłego sprawić.
— Mnie nie jest zimno w moim płaszczu, odparł i poczerwieniał cały na twarzy.
Terenia patrzała na niego wzrokiem sympatycznym, potem także zarumieniła się.
Od tego dnia nic nie zaszło na poddaszu umyślnego. Pamiątki rodzinne wróciły znowu do schowka, a do pierwszego obrazu przyszedł drugi, starannie w szufladzie stołu dużego schowany i na klucz zamknięty. Aby jednak nagabywaniu szambelanowéj zadość uczynić, kazał sobie Bernard za zostające trzydzieści złotych stary swój płaszczyk podbić nową ciepłą podszewką i na tem sprawę zimna zakończył.
Dzień ubiegał mu jednostajnie jak w zegarku. Pięć godzin pracował w biurze, a resztę przebywał na poddaszu albo u szambelanowéj, która z nim rozmawiać lubiła, albo w swoim pokoiku czytając i ucząc się, czego mu jeszcze brakowało. Dopiero gdy wszyscy się spać pokładli, otwierał cicho szufladę ze stołu i długiemi godzinami wpatrywał się w dwa obrazy, które mu żywo piękną duszę téj przypomniały, którą tak gorąco kochał!...
Bywało o szaréj godzinie usiadła Terenia do klawikordu i grała jakieś smutne i rzewne molodye. Wtedy siedział Bernard rozmarzony w dużem krześle babuni i śnił o tak cudnych rzeczach, na przyszłość!...
A ta przyszłość jakoś bardzo powoli zbliżała się do niego. Dotąd nie miał dostatecznéj pensyi, a miłość i ślub przed ołtarzem były u niego synonimami. Terenię kochał całą duszą, ale nie pojmował tego, jak można komu tę miłość wyznać ceremonialnie, nie mając natychmiast środków, uwić sobie ciepłe gniazdeczko.
Chował więc tę miłość, czy raczéj słowa w sobie, aż przyjdzie ten czas szczęśliwy, że będzie dekret i pensya. Tymczasem tylko jak zapobiegliwy sadownik, pilnował niedojrzałego owocu w sadzie swoich marzeń, i obliczał naprzód wszelkie rozkosze, jakie będzie miał gdy ten owoc dojrzeje!
Romansu z panną w pospolitem znaczeniu tego słowa nie pojmował, a nawet kilkakrotnie mówiła w tym samym duchu szambelanowa, w którą on wierzył, jak w książkę.
Już mu to wystarczyło, że mógł patrzeć na Terenię całemi godzinami, mógł z nią rozmawiać, być niéj tak blisko, że słyszał nieraz bijące to serduszko, w którém rodziło się tyle pięknych myśli, tak dźwięcznie wypowiedzianych!
O Tereni był także przekonany, że nie jest mu obojętną. Jakkolwiek tego nigdy mu nie powiedziała, jakkolwiek czarne jéj oczka nie umiały téj zwodniczéj sztuki mówienia bez słów i pisania hieroglifami na sercu mężczyzny, jednak tyle się w nich mieściło dla niego, że Bernard był z nich i właścicielki dosyć zadowolony.
A jeźli czasem jakaś myśl smutna, lub tęsknota go ogarnęła, to patrzał na rozpięte dwa kartony na ścianie swojéj izdebki, które mu wyraźnie mówiły, że świątobliwy patryarcha, który przecież więcéj miał zasługi przed Bogiem od niego, siedm lat wysługiwać się musiał o swoją Rebekę!...
Szambelanowa lubiła go, jakby należał do familii. Opowiadał jéj często o generale Kwaśniewskim, który dla tego po francuzku nie chciał się uczyć, bo nie chciał Pana Boga poprawiać... a ona nawzajem mówiła mu o czasach Stanisława Augusta i wyciągała z nich różne zdania moralne. Osobliwie z wielką goryczą opowiadała o zgorszeniu, jakie podówczas całemu krajowi dawali bogatsi panowie i o skutkach tego zgorszenia, które kraj na dno przepaści powaliły!...
Tak stały rzeczy na poddaszu, gdy z przyległéj cukierni zjawił się mały chłopczyk w białym fartuchu i zadyszany oznajmił Bernardowi, że jakiś pan z bardzo pilnym interesem, czeka na niego w cukierni.
— Co by to być mogło? rzekł Bernard półgłosem szukając czapki.
— Co by to być mogło? powtórzyła machinalnie Terenia, a serce jéj uderzyło niespokojnie.
Mieszkańcy poddasza tak byli przyzwyczajeni do regularnego przebiegu dnia, że taki nadzwyczajny posłaniec wydał się im osobliwszém zdarzeniem. Mimowoli byli ciekawi rozwiązania tego zdarzenia.
Bernard również wyszedł z dosyć niespokojném biciem serca.