Milion na poddaszu/XXXI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Milion na poddaszu |
Podtytuł | Obrazek z niedawnej przeszłości |
Wydawca | Mieczysław Leitgeber i Spółka |
Data wyd. | 1870 |
Druk | Czcionkami Ludwika Merzbacha |
Miejsce wyd. | Poznań |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Bernard zrezygnował z dalszéj walki, bo na cytrze ani na klawikorcie grać nie umiał. Postanowił tylko obserwować Terenię, aby się przekonać, czy jest jeszcze jaka nadzieja dla niego, czy jéj już zupełnie nie ma!
Terenia dziwnie mu się przedstawiała w tych kilku tygodniach. Było to studium nader ciekawe.
Zrazu zdawało mu się, że jéj miłość dopiero z nowym lokatorem zaczęła rość do prawdziwéj potęgi. I wierzył temu Bernard. Tłumaczył sobie ten szczególny objaw tem zwykłem doświadczeniem, że prawdziwe uczucie rośnie w oddaleniu. Dopóki był z nią o ścianę, dopóki mogła go każdéj minuty widzieć lub słyszeć, dopóty może jeszcze nie miał dla niéj tego uroku, jaki zazwyczaj ma osoba nieobecna i oddalona. Wprawdzie oddalenie to ograniczało się zaledwie na kilkadziesiąt kroków, w historyi jednak poddasza było zawsze oddaleniem, a wyciągniona dłużéj nić sympatyi mogła drażnić serce.
Miłość Tereni rosła bowiem teraz widocznie. Ciche spokojne przywiązanie zastąpiła jakaś gorączka. Gdy Bernard przyszedł, Terenia chwytała go za rękę z taką gwałtownością, jakby się o niego lękała. Jéj oczy były takie niespokojne, tak ustawicznie na niego patrzały, taki jakiś przestrach w nich się malował, jakby dni jéj cichego szczęścia już były policzone! Pulsy jéj biły żywiéj, a często przyciskała rękę do piersi, jakby ją serce bolało!...
Bernard tłumaczył to sobie bardzo dobrze. Cieszył się szczęściem swojem i dziękował Bogu, że w jego sieroctwie nie opuścił go, zsyłając mu na przewodnika takiego anioła!
Po niejakim czasie zaczęła ta gorączka Tereni niepokoić go. Mógł to być anormalny stan jéj duszy, wywołany jakąś walką wewnętrzną!... Cóż to miała być za walka? Z czemżeż to walczyła Terenia?...
Gorączka ta chorobliwa zaczęła zwolna opadać. Terenia uspakajała się coraz więcéj i powoli, jak po każdem wysileniu, zaczęła zapadać w jakąś dziwną apatyę. Gdy Bernard wszedł do pokoju, nie biegła z nim się przywitać, tylko spokojnie siedziała na sofie. Podała mu wprawdzie rękę jak dawniéj do ucałowania, ale ta ręka nie miała już dla niego tego sympatycznego uścisku, jakim go dawniéj elektryzowała...
Była spokojną chociaż zawsze serdeczną. Przytem bardzo często wpadała w zamyślenie.
Czasami była tak roztargnioną, że niewiedziała, co do niéj mówią. Bernard spostrzegł, że nie tylko taką jest dla niego, ale także dla podczaszyca. Nawet klawikordu i cytry niechętnie słuchała...
— Cóż to może oznaczać? pytał siebie poraz setny Bernard i nigdy odpowiedzieć nie umiał!
Nareszcie zaczęła Terenia z tego dziwnego uspokojenia, przechodzić w jakiś głęboki smutek. Siedziała po całych dniach zadumana. Często błyszczały jéj oczy łzami. Głos jéj miał dziwną wibrację gdy mówiła. W jéj głosie były łzy, w jéj oczach cheć suchych, były łzy, w jéj wszystkich ruchach były łzy!
I znowu pytał siebie Bernard: Co to znaczy? Zkądże ta melancholia?
Kiedy właśnie jednego dnia nad tem myślał i nic wymyślić nie mógł, spotkał koło cukierni podczaszyca, na którego twarzy malowało się wielkie zadowolenie. Wymachiwał laseczką w powietrzu, jakby ta była berłem, a on królem tego świata! Dosyć głośno, bez względu na przechodzących, nucił sobie jakąś wesołą aryjkę. Głos jego był czysty i pełny, jak głos szczęśliwego człowieka, który w téj chwili niczego więcéj nie pragnie do szczęścia!...
To uderzyło Bernarda tem bardziéj, że przez kilka dni był podczaszyc smutny i osowiały.
Bernard długo myślał nad tem. Serce jego ogarnęło jakieś nieprzyjemne przeczucie...
W końcu jednak przyszedł do tego przekonania, że to co widział, było dopiero połową obrazu, że należy obaczyć drugą połowę... Szybko więc pobiegł na poddasze, choć to nie była godzina zwykłych jego odwiedzin.
Na poddaszu zastał Terenię, gdy stała przed zwierciadłem i z uwagą w nie się wpatrywała. Była dzisiaj daleko staranniéj ubrana, niżeli zwykle. Gdy się do niego obróciła, spostrzegł Bernard, że miała twarz ożywioną jakiemś wielkiem wewnętrznem zadowoleniem. Oczy jéj błyszczały jaśniéj, a głos, gdy do niego przemówiła, był tak pełny i dźwięczny jaki tylko być może przy najwyższem naprężeniu wszystkich sił żywotnych.
Gdy Bernard to, co na ulicy widział i słyszał, z tem porównał, co tu widział i słyszał, westchnął głęboko i głowę zwiesił...
Spojrzał na szambelanowę — szambelanowa miała twarz smutną i jakoś unikała jego wzroku...
Terenia na widok Bernarda nie straciła bynajmniéj na humorze. Owszem z uśmiechem, a nawet z jakąś śpiewką zbliżyła się, podała mu rączkę, uścisnęła go serdecznie. Ale uścisk ten zdawał się mówić:
— Ja cię zawsze kocham, ale jak — brata, lub przyjaciela. Zatrzymam po tobie jak najsłodsze wspomnienie, ale żoną zostanę tego, który tak pięknie gra na cytrze i ma — złotą miednicę! Wierzę, że w życiu może nieraz wrócę wspomnieniem do ciebie, do tych chwil złotych, ale tymczasem bądź mi zdrów, bo na mnie czeka — kareta angielska!
Bernard czul, że go taką zdawkową, nic nie kosztującą monetą odprawić chciano, a uścisk drobnéj rączki wydawał mu się w téj chwili jak ukąszenie zjadliwéj żmijki, która łasząc się, śmierć przynosi...
Terenia nie widziała jego bolu. Śpiewająca, rozpromieniona, w żywych podskokach, jakby była baletnicą, zbliżyła się do klawikordu i grała tak po mistrzowsku, jak nigdy! Żadnych w téj chwili nie było dla niéj trudności!...
Bernard nie mógł dłużéj tutaj pozostać. Dla wezbranéj piersi za ciasno było na poddaszu, skłamał może poraz pierwszy w życiu, jakiś pilny interes i wyszedł.
A za nim po ciemnych schodach szły wesołe akordy które wymykały się jak swawolne, złotoskrzydlne muszki z pod rączki Tereni i brzęczały mu dziwnie w uszach... a z ulicy zachodziła wesoła piosenka podczaszyca...
Tylko jednéj rzeczy zrozumieć nie mógł: Dla czego Pan Bóg za tak szlachetne motywa odstąpienia tego pokoiku, tak srogo go ukarał?