Milion na poddaszu/XXXII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Milion na poddaszu |
Podtytuł | Obrazek z niedawnej przeszłości |
Wydawca | Mieczysław Leitgeber i Spółka |
Data wyd. | 1870 |
Druk | Czcionkami Ludwika Merzbacha |
Miejsce wyd. | Poznań |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Przed wieczorem, nim jeszcze zmierzchać się zaczęło, wszedł znowu Bernard na poddasze. Wszedł tam, bo nigdzie indziej nie mógł znaleść spokoju, bo wszędzie prześladowały go jakieś widma straszne...
Szambelanowa przyjęła go nadzwyczaj serdecznie, ale jéj twarz była smutna i surowa. Terenia w pierwszéj chwili miała ochotę obsypać go pieszczotami siostry, ale zatrzymała się, tylko z śmiechem powiedziała mu, że była roztargnioną, i że o małoco tak go nie przywitała, iżby go to może zdziwiło!
Potém zaczęła się wykręcać na drobnéj nóżce swojéj i śpiewać, jakby była nader szczęśliwą!
Były to straszne symptomata dla Bernarda! Usiadł w kącie i pogrążył się w myślach.
Do pokoju wszedł teraz podczaszyc. Wszedł wykwintnie wystrojony, z pewną atmosferą ludzi dostatnich, którym nic nie jest niepodobnego na świecie. Jeszcze w progu kończył jakąś aryjkę zaczętą na ulicy.
Przywitanie jego z szambelanową było pełne hołdu i adoracyi dla sędziwéj matrony. Zgiął się na dwoje, całował jéj wyschłą rękę z takim zapałem, jakby to była rączka szesnastoletniéj panny, i znowu się zginał i znowu całował.
Trudno się dziwić takiemu afektowi do téj wyschłéj ręki, bo ta ręka miała wyliczyć... milion!
Z Terenią przywitanie było krótkie, a nawet pobieżne. Tak się witają zazwyczaj ci, co się dopiero widzieli, co sobie już skrajne słowa wzajemnie powiedzieli, których gra była już skończona!
Tak sobie myślał Bernard i targał w rękach jakiś świstek papieru, który leżał na stole...
Przywitanie z Bernardem było może najcharakterystyczniejsze. Przeszedł koło niego i kiwnął trochę głową. Nie był on tutaj już niczém dla niego, a tém mniéj rywalem. Był po prostu biednym aplikantem, któremu z łaski szambelanowa jeść daje, a który nawet za sto złotych odstąpił swój pokoik, który go łączył z mieszkańcami poddasza!...
Wśród rozmowy o rzeczach powszednich, zaczęło się zmierzchać. Elżbieta wstała z pod pieca, aby zaświecić, ale Terenia zaprotestowała przeciw temu, na co szambelanowa zgodziła się.
Księżyc świecił właśnie w pełni na niebie. Siny słup światła wciskał się przez małe okienko na poddasze i oświecał ubogie tam sprzęty w sposób fantastyczny. Z kilku wazoników kwiatów, które stały na oknie, porobił na przeciwległej ścianie prześliczne festony, które malowniczo zwieszały się od pułapu aż do ziemi. Stojący przy drzwiach stary kredensik opasał do koła rzeźbą fantastyczną, w któréj każdy to widział, co sobie życzył. Daléj na podłodze odbił różne skazy i zagięcia szyb, tworząc z nich najpiękniejszy perski dywan, utkany artystycznie w przepyszne arabeski...
Ubogie poddasze przemienił księżyc dzisiaj w bogatą komnatę i pozwolił biednym mieszkańcom śnić o szczęściu i rozkoszy bogactw i dostatków... pozwolił upajać się choć w fantazyi tém, czego w rzeczywistości nie było!...
Pomiędzy mieszkańcami tegoż poddasza był może ktoś, komu właśnie podobne złudne obrazy bardzo się podobały, bo odpowiadały może tajemnym marzeniom... Któż może mieć za złe ludziom biednym, gdy marzą o bogactwach... któż poczyta za grzech łaknącym i pragnącym, jeźli marzą o chlebie i wodzie?...
Na maléj sofie siedziała Terenia i patrzała okiem roziskrzoném na te czarnoksięzkie sztuczki złośliwego księżyca. Czy on był dzisiaj w zmowie z kimś, który również wzbudzał w jéj duszy podobne obrazy?...
Nie obojętnie patrzał także na ten przemysł księżyca Bernard. Marzył on także może o bogactwach w téj chwili, ale na to tylko, aby się zrównoważyć z tymi, którzy go tem bogactwem pokonać chcieli...
Nic dziwnego jeźli Terenia niechciała, aby zapalona świeca odebrała jéj to kunsztowne urządzenie komnaty, te prześliczne festony, draperye i arabeski na perskim dywanie!...
— O szarej godzinie tak miło słuchać cytrę! wyszepnęła z cicha do podczaszyca.
Podczaszyc wziął cytrę do ręki. Pomimo bladego światła księżyca widział Bernard, że oczy Tereni spoczęły z pewną tęsknotą i rozmarzeniem na bladéj twarzy podczaszyca.
Ozwały się drżące, dziwnie wibrujące akordy... Akordy te grały widocznie po sercu Tereni... Szła za niemi duszą i Sercem, jakby je podsłuchać i zrozumieć chciała, co one do niéj mówią?...
A one mówiły takie piękne, słodkie rzeczy! Mówiły o roskoszach miłości, o tęsknocie za lubą... pragnęły jéj uścisku i tego jedynego na całe życie słowa, które z ust gorących odrywa się cichym szeptem, niewyraźne a jednak zrozumiane!...
Akordy cichły, a powoli z metalowych strun zaczęła się wydobywać jakaś skarga, czy prośba...
Terenia słuchała w zachwyceniu. Oczy jéj przystygły do bladej twarzy artysty, który wzajem wzrokiem uzupełniał to, co było w tonach cytry nie zrozumiałém...
Bernard nie mógł dłużéj tutaj pozostać. Przejmował go wskroś ból tak straszny, że łzy cisnęły mu się do oczu. Widział jasno, że serce Tereni odwróciło się od niego...
Niechciał czekać aż zaświecona świeca okaże jego twarz skurczoną z bolu a może i łzy w oczach, niechciał aby tryumf jego przeciwnika był tak widoczny... miał on tyle dumy, aby nie okazać cierpień swoich... W stał z krzesła.
— Czy aspan masz jaką pilną robotę? zapytała szambelanowa, któréj twarz była dzisiaj nadzwyczaj surowa.
— Tak jest, odparł Bernard, popełniając kłamstwo dzisiaj poraz drugi, i biorąc rękę szambelanowéj do pocałowania.
Zdaje się, że szambelanowa zobaczyła przy blasku księżyca łzy w jego oczach, bo długo trzymała jego rękę a potém serdecznie ją uścisnęła. Terenia pożegnała go prawie obojętnie — bo artysta nie przerywał gry na cytrze.
Po wyjściu Bernarda patrzała szambelanowa jakiś czas na Terenię z chmurą na czole, potém rzekła:
— Panno Elżbieto zaświecić świecą! Zmarnowaliśmy trochę czasu na bezużyteczne marzenia, teraz pomyślmy o smutnéj rzeczywistości... Tereniu, wyjmij z teki ten obrazek, o którym wczoraj mówiłam.
Elżbieta właśnie stawiała świecę na stole, gdy rozmarzona Terenia ostatnie słowa babuni usłyszała. Jéj twarz zmieniła się nagle, a oczy zwróciły się z jakąś niemą prośbą do szambelanowéj.
Szambelanowa miała w téj chwili twarz tak surową, że Terenia nie spodziewała się żadnéj łaski. Małe dwie łezki drżały pod jéj jedwabnemi rzęsami, gdy wspomniony obrazek z teki dobywała.
— Widzisz waćpan, ozwała się szambelanowa do podczaszyca, który ciekawie na tę scenę patrzał, Terenia przywiązuje się do prac swoich i za każdym obrazkiem, który wychodzi z jéj teki, płacze. Ale cóż płacz pomoże, gdy ludzie są biedni? Zamiast szycia, kazałam ją uczyć rysunku, bo ten talent więcéj popłaca. Od czasu do czasu sprzeda się jaki obrazek i zarobi się więcéj na życie, niżeli szwaczka zarobić może. Pan Bernard sprzedał już kilka takich obrazków po sto złotych za sztukę. Spodziewam się, że i waćpan w swoim wielkim świecie znajdziesz amatora, który za ten obrazek da przynajmniéj dwieście złotych. Jest on dwa razy większy od tamtych, dwa razy więcéj farby wyszło!
Po grze na cytrze i téj fantasmagoryi księżyca, było to wiadro zimnéj wody dla podczaszyca.
Terenia patrzała na niego wzrokiem błagalnym, aby jéj darował — ubóstwo! Ale podczaszyc nie mógł zrozumieć tego wzroku, bo historya ze sprzedażą obrazka na jutrzejszy kawałek chleba wydała mu się dziwnym dysakordem po harmonijnéj grze na cytrze i tych zamienionych spojrzeniach przy téj grze...
Dalsza rozmowa już nie szła. Machinalnie wziął podczaszyc obrazek do ręki, a przyobiecując jutro szukać na niego kupca, skłonił się i wyszedł.
Przez cały wieczór uśmiechała się babunia do swoich myśli, a Terenia skrycie płakała.