Milion na poddaszu/XXXIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Milion na poddaszu |
Podtytuł | Obrazek z niedawnej przeszłości |
Wydawca | Mieczysław Leitgeber i Spółka |
Data wyd. | 1870 |
Druk | Czcionkami Ludwika Merzbacha |
Miejsce wyd. | Poznań |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Wieczór ten był także i dla podczaszyca nader nieprzyjemnym. Nachodziły go różne myśli, których nie mógł się pozbyć. Był wprawdzie przygotowany na różne dziwactwa staréj, milionowéj szambelanowéj, zapoznał się już nieco z jéj ekscentrycznemi zapatrywaniami się na świat i stosunki ludzkie, ale podobnéj rzeczy nigdy się nie spodziewał.
Dane mu polecenie, aby sprzedał obrazek na zaspokojenie najpierwszych, może jutrzejszych potrzeb do życia, odsłaniało mu i tłumaczyło niejedną zagadkę. Dawniéj myślał, że to ubóstwo jest tylko dziwactwem staréj kobiety, która poprzysięgła nienawiść bogatemu światu, ale dzisiaj zbierała go chęć uwierzenia, że to ubóstwo było istotném!
Wiara jednak ta, kazała mu się pożegnać z nadzieją wymarzonego miliona! O tym milionie tyle słodkich chwil przemarzył, tyle rzeczy na nim zbudował, które teraz runąć mają, jak stawiane zamki na lodzie?...
Doświadczenie naucza, że-człowiek pragnący czegoś gorąco, traci zdrowy pogląd i rzeczy widzi w takim świetle, w jakiém je mieć pragnie. Toż i podczaszyc nie mógł się rozstać z milionem i zbyt subtelnie wyrozumował sobie, że i to jest maską szambelanowéj, że pod tą maską ubóstwa kryje się — milion.
Bądź co bądź postanowił jeszcze nie zrywać z tym milionem i obrazek, jeśli się uda, komu sprzedać.
Daleko boleśniejszym był ten wieczór dla Bernarda.
Przez cały dzień nie mógł nic w biurze robić. Aby jednak obowiązkom swoim zadość uczynić, wziął robotę do domu, chcąc w nocy pracować. Przyobiecał nawet naczelnikowi, że jutro rano będzie miał wszystko gotowe.
Nie wiedział biedny, jak trudną będzie mu ta praca!
Wróciwszy od szambelanowéj, usiadł w swoim pokoiku i gorżko nad sobą zapłakał.
Obrazy młodości przesunęły się przed nim, jak złudne fata morgana!... Wszędzie zawód, wszędzie tylko łzy!... W domu ojczystym zawód, na polu walki zawód, w walce o życie zawód, i w sercu zawód!...
Zbliżył się do pracy, która na stole przed nim leżała, ale pióro było ciężkie jak ołów, papier oddalał się od niego gdzieś na sto mil, ręka nie mogła go dosięgnąć!... Jego myśli były na poddaszu, tam została dusza jego, a tu przyniósł tylko tułów, w którym na to serce biło, aby ten tułów mógł cierpieć, gorzko cierpieć!...
— I za cóż Bóg mnie tak karze! pytał siebie, czy dla tego, że pragnąłem zbyt wielkiego szczęścia?
I znowu brał za pióro i znowu nie mógł ręką dosięgnąć papieru, która bezwładnie upadała!...
Ale w końcu po długiéj walce zwyciężył sam siebie, aby obowiązkom swoim zadość uczynić. Praca przed nim leżąca, była jego obowiązkiem. Dotąd kładł zawsze na pierwszém miejscu obowiązek przed wszelkiemi osobistemi uczuciami. I ten obowiązek stanął mu w téj chwili żywo przed oczyma, pióro samo przyszło do ręki, papier się zbliżył...
Późno już w noc rozpoczął pracę swoją, a praca wywdzięczając się, uspokoiła go nieco. Ale na dworze już dniało!...
Otworzył okno, powitał dzień nowy, którego się lękał, aby mu nie przyniósł strasznego wyroku i wyszedł do biura. Tam pracował za trzech i jakoś dobrze mu z tém było.
Po pięciogodzinnéj pracy wyszedł, bo już drzwi zamykać zaczynano. Wszedł w tłumy ludzi na ulicy i patrzał na prawo i lewo, bo to było dla niego rozrywką. Choć na chwilę oddalało od niego myśl straszną, która rwała się na poddasze. A tam nie widział dla siebie żadnéj pociechy, żadnéj nadziei...
Przy oknie u kupca na Krakowskiem Przedmieściu stała grupa ludzi i przypatrywała się jakiemuś obrazkowi.
Bernard przystanął także, spojrzał i zmieszał się. Na obrazku obaczył monogram Tereni.
— Kto przyniósł ten obrazek tutaj? zapytał zadziwionego kupca impetycznie.
— Przyniósł go do sprzedania pan podczaszyc... zapewnie na jaki cel dobroczynny! odparł kupiec.
— Co za niego?
— Może kto da... piędziesiąt złotych!
Bernard rzucił na stół pięćdziesiąt złotych i wyszedł szybko z magazynu, aby go kto nie widział. Zdawało mu się, że jest złodziejem, że przywłaszczył sobie cudzą własność... że oszukał tych, których był ten obraz...
Obraz Tereni, dany na sprzedaż, nie dziwił go wcale. Bolało go tylko, że on już dawną rolę swoją utracił.
Zajął ją podczaszyc, ale jakże inaczéj wywiązał się z téj roli?... Obraz malowany przez Terenię dla marnych kilkudziesięciu złotych, dał kupcowi!... Czémże był dla niego ten obraz?
Bernard wyprostował się, bo na tym punkcie zwyciężył przeciwnika. On z takiemi ofiarami nabywał te obrazki i byłby jeszcze do większych ofiar zdolnym, aby tylko tych skarbów z rąk nie wypuszczać!...
Ale zwycięztwo jego nad przeciwnikiem odniesione widzi tylko Bóg, a ludzie nigdy go oglądać nie będą! Jakże bowiem stanąć przed ludźmi i powiedzieć im: oto ja to i to, tak i tak zrobiłem!... Czyż byłoby to, szlachetnie, czy nie byłoby to podobném do owych słów Faryzeusza, który mówił do Boga; Dziękuję ci Boże, że nie jestem takim jak ów celnik!...
To zwycięztwo miało pozostać w ukryciu, tylko dało mu powód udania się na poddasze. Tam bowiem miał schowek w szufladzie dla obrazków nabytych tajemnie, do nich chciał również tajemnie i ten dołączyć. Zawinął go więc starannie, schował w zanadrze i wyszedł na poddasze.
Mieszkańcy poddasza byli przyzwyczajeni, że Bernard często do swego stolika chodził. Więc i tym razem otworzyła Anusia pokoik, w którym podczaszyca nie było, a co Bernardowi było na rękę.
Ukrywszy starannie obrazek w szufladzie, zamknął pokoik i wszedł do szambelanowéj.
Szambelanowa była ubrana jakby wyjść miała. Na stole leżało dwieście złotych.
— Dobrze żeś waćpan przyszedł, rzekła do niego, zaprowadzisz mnie do domu ubogich, bo tam ślisko na drodze. Podczaszyc był tak dobry i gdzieś między swymi sprzedał obrazek jeden za dwieście złotych. Ponieważ jeszcze dzięki Bogu tak bardzo pieniędzy nam nie trzeba, to przeznaczyłam te dwieście złotych dla ubogich, jako w rocznicę śmierci mego męża dla uproszenia Boga, o miłosierdzie dla jego grzesznéj duszy!... A ponieważ w tym czasie w roku poświęcam tydzień cały egzercycyom nabożnym, to uwiadamiam cię, abyś przez cały tydzień do nas nie przychodził! Rozumiesz waćpan?...
— Rozumiem, odparł Bernard ze smutném wejrzeniem na Terenię.
— To podaj mi rękę! rzekła szambelanowa i oboje wyszli z pokoju.