<<< Dane tekstu >>>
Autor Jan Zachariasiewicz
Tytuł Milion na poddaszu
Podtytuł Obrazek z niedawnej przeszłości
Wydawca Mieczysław Leitgeber i Spółka
Data wyd. 1870
Druk Czcionkami Ludwika Merzbacha
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXXIV.

Pierwszych kilka dni zapowiedzianego tygodnia egzercycyi nabożnych przeminęły bez żadnego ważniejszego wydarzenia dla Bernarda. Chwycił się oburącz pracy, aby przytłumić w sobie ból duszy, który go rozdzierał. Pracował za kilku, a gdy do swojéj samotnéj izdebki powrócił, obłożył się książkami, aby się czegoś nauczyć.
Tydzień egzercycyi nabożnych wydawał mu się bardzo naturalnym. Odpowiadał on zupełnie usposobieniu szambelanowéj, która przeszedłszy smutne doświadczenia życia, szukała w Bogu pociechy.
Czasami tylko przychodziły mu do głowy jakieś dziwne podejrzenia. Czy nie może być w tem wszystkiem jaka myśl ukryta, jakiś zamiar ze strony szambelanowéj, aby go na ten czas zdala trzymać od poddasza?
Może wreszcie zgodziła się na oddanie Tereni podczaszycowi, a w takim razie niechce, aby on jak cień złowieszczy wsuwał się między dwoje szczęśliwych ludzi?... Może ci ludzie mają tymczasem połączyć się węzłem nie rozdzielnym na zawsze, a jemu chce poczciwa szambelanowa przynajmniéj tyle ulżyć, aby o tem dopiero wtedy się dowiedział, gdy już wszystko będzie faktem niecofnionym!...
Przy tych myślach zrywał się zazwyczaj Bernard od biurka lub z łóżka i szybkiemi krokami chodził po izdebce. Serce biło mu w piersi gwałtownie, a często łzy obfite wypłynęły z oczu...
A ponieważ człowiek nieszczęśliwy, nigdy zupełnie w nieszczęście swoje wierzyć niechce, tylko zawsze gdzieś jakąś nadzeję widzi, to i Bernard wynajdywał zawsze w takim razie jakie słabe argumenta, któremi ostatecznie się pocieszał, że to tak być nie może!
Podejrzenia te jednak sprawiły, że często wychodził na Leszno i zdala przypatrywał się domowi, na którego poddasze miał teraz wstęp wzbroniony. Patrzał na nieme, białe ściany, aby z ich martwéj fizyonomii coś odgadnąć!... Ale fizyonomia ta wapienna, jak twarz kobiety narzucona bielidłem nic nie mówiła!...
Bernard patrzał na znane mu dobrze okienka na poddaszu. Kilkanaście wróbli ćwierkało tam wesoło, jakby o czémś wiedziały, ale Bernard nie mógł zrozumieć ich ćwierkania!... Jakiś bury kot przesunął się zwolna samym brzegiem rynny, zaglądnął do okienka, najeżył sierść i mruknął kilka razy... ale Bernard nie zrozumiał tego mruczenia!... Wreszcie kilka wron usiadło na kominie i zaczęły krakać prześlicznie, ale coby to krakanie znaczyć miało, także Bernard nie wiedział...
Jedna rzecz tylko zaniepokoiła go mocno. Około południa ujrzał raz doróżkę, szczelnie zamkniętą, stojącą przed domem. Za chwilę wyszła z bramy sama szambelanowa, wsiadła do doróżki i gdzieś odjechała...
Co to mogło znaczyć? Gdzie mogła szambelanowa sama pojechać?... Wszak to był jéj tydzień dla egzercycyi nabożnych, w którym miała cały czas w domu pozostać? Mszy już o tym czasie w kościele nie było...
Piątego dnia wreszcie, gdy wyszedł na Leszno, obaczył pod domem stojących żydów z różnemi łachmanami na rękach. Jedni wchodzili do kamienicy, drudzy wychodzili. Mówili między sobą, spierali się i kłócili. Pokazywali na coś rękami i kijami i rzeczy trzęśli swoje tandetne!...
Jakkolwiek to wszystko może nie tyczyło się poddasza, jednak widok tych ludzi, którzy jak wrony kupią się zazwyczaj przy jakiemś nieszczęściu, aby z tego nieszczęścia skorzystać, sprawiło na Bernardzie jakieś dziwne wrażenie. Lękał jednak zbliżyć się i zapytać, i wytłómaczył sobie stado tych czarnych ptaków jak mógł najlepiéj dla swojéj zbolałéj duszy!...
............
Nazajutrz przyszedł Bernard do biura blady i strasznie znękany. Usta miał spalone gorączką.
W nocy trapiły go jakieś sny okropne. Zdawało mu się, że widzi szambelanowę na marach śmiertelnych, z twarzą trupią, lecz zachmurzoną i otwartemi oczyma!... Oczy te strasznie, strasznie na świat patrzyły!...
A gdy się bliżéj w tę twarz wpatrywał, poznawał powoli w téj twarzy drobne rysy Tereni... Z boleśnym uśmiechem leżała uśpiona, jak leży kwiat białéj róży, gdy go wiatr nielitościwy od gałązki oderwie...
Bernard zerwał się z łóżka cały drżący — był już dzień jasny. Ubrał się i wybiegł na Leszno, spojrzał z przestrachem na dom biały... ale przy tym domu nie widział zwykłych oznak śmierci...
W biurze powitał go naczelnik jakimś zagadkowym uśmiechem. Kazał mu usiąść w swoim pokoju i rozmawiał z nim bardzo łaskawie. Potem wydobył jakiś duży papier, a wręczając mu go rzekł do niego:
— Mości panie Bernardzie! Ostatniemi czasy byłeś pan tak pilnym, że postanowiłem przyśpieszyć wniosek mój, podania pana do rangi i pensyi wyższéj. Wczoraj na sesyi uchwalono to dla pana.
Bernard rozwinął papier, był to dekret na wyższą rangę i pensyą kilku tysięcy...
Zadrżały mu łzy pod powieką... Przed kilkoma tygodniami było by to niebem dla niego, dzisiaj... kto wie, czy mu się to na co przyda?...
Mimo tych smutnych, myśli, podziękował Bernard naczelnikowi. Naczelnik niechcąc prawdopodobnie długich podziękowań ze strony uszczęśliwionego, jak mniemał, Bernarda, zapytał go od niechcenia:
— Pan mieszkałeś u staréj szambelanowéj na Lesznie... Czy jest co może z meblów starożytnych do nabycia?
— Z meblów starożytnych do nabycia? powtórzył machinalnie Bernard.
— Sądzę, że tam nie będzie coś arcykosztownego jeźli dłużnik licytuje ją dzisiaj za tysiąc złotych?
— Dłużnik licytuje ją dzisiaj za tysiąc złotych?
Daléj już nie słuchał Bernard, tylko wypadł z biura jak szalony.
Po drodze wpadł do znanego mu lichwiarza.
— Słuchaj! zawołał drżącym głosem, to jest dekret na cztery tysiące złotych — daj tysiąc, dam go w zastaw!
Lichwiarz założył okulary, spojrzał na drżącego z niecierpliwości Bernarda, przeczytał dekret i rzekł:
— Z taką pożyczką zawsze bieda!... Tyle nie dam! Tysiąc to wiele!
— Daj tysiąc, a podpiszę skrypt na dwa!
Lichwiarz dał się ubłagać. Za chwilę biegł Bernard z tysiącem złotych w kieszeni na poddasze.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jan Chryzostom Zachariasiewicz.