<<< Dane tekstu >>>
Autor Jan Zachariasiewicz
Tytuł Milion na poddaszu
Podtytuł Obrazek z niedawnej przeszłości
Wydawca Mieczysław Leitgeber i Spółka
Data wyd. 1870
Druk Czcionkami Ludwika Merzbacha
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXX.

Od czasu nowego lokatora, zmienił się porządek życia na poddaszu. Szambelanowa, jakby się oszczędzać chciała, powiedziała nauczycielom chodzącym do Tereni, że jest trochę słaba i że potrzebuje odpoczynku.
Natomiast przychodził bardzo często podczaszyc. Grał na klawikorcie najnowsze melodye, przyniósł elegancką cytrę i przy świetle księżyca budził w niéj jakieś dziwne smętne tony, których Terenia przez całą noc zapomnieć nie mogła...
Raz nawet namówił ją aby z nim mały i łatwy duet zaśpiewała, i duet udał się tak wybornie, że nawet szambelanowa i Bernard byli z tego kontenci. Nawet w rysunkach dawał jéj niektóre rady i okazywał jéj swoje szkice.
Mimo to wszystko, szambelanowa była nieubłagana co do porządku domowego. O zmierzchu zawsze był śpiew nabożny „O matko Boża, lilio niebieska.“ Obecność podczaszyca nie przeszkadzała temu porządkowi. Wszyscy śpiewali tę pieśń, Elżbieta i Anuśka, do których również i podczaszyc przyłączyć się musiał.
Dziwnem a nawet śmiesznem wydało się podczaszycowi to stękanie kościelne, ale wszedłszy raz na poddasze nie mógł wyłamać się z pod powszechnéj reguły. Tylko czasami przychodziło mu do głowy, coby to na to wielki świat powiedział, gdyby go ujrzał śpiewającego pieśni kościelne ze staremi babuniami, sługami!... Wtedy krew uderzała mu do twarzy i tylko nadzieja miliona trzymała go w tym arcyniewygodnym pokoiku!...
Do tego jeszcze były inne umartwienia. Szambelanowa zapraszała go często na obiadek i na kołduny. Po takim traktamencie wypadał podczaszyc jak szalony z poddasza i szukał czem prędzéj oddziaływaczy na to co jadł i co widział!
Wszystko to jednak nie zbiło go z toru, którym postępywać do celu zamyślał. Śpiewał pieśni kościelne jak dziad szpitalny, jadł tłuste kołduny bez serwety, krajał łykowate mięso jakimś kozikiem — słowem robił wszystko, co tylko świątobliwy patryarcha mógł robić, gdyby się o swoją niebogę starał, a którego historya wisiała w jego pokoiku!...
Wiedział bowiem dobrze, że tylko przez takie męczarnie można dostać się do miliona, który stara szambelanowa, zdziwaczała przez różne niepowodzenia w życiu, ogrodziła cierniami i ostrokołem.
Nie były to wprawdzie różane dni jego życia, ale po za niemi był milion... tylko milion i nie więcéj!
Zrazu był Bernard kontent z takiego ożywienia poddasza. Jakkolwiek żadnych przyrzeczeń ani przysiąg ze strony Tereni nie miał, czuł jednak sercem, że ona już do niego należy. Nie przypuszczał więc, aby nowy lokator pierwszą lepszą piosenką, udatną fryzurą lub relacyą Anusi o złotéj miednicy, mógł mu skarb jego odebrać.
Tymczasem coś się widocznie działo na jego niekorzyść. Czy powodem tego była piosenka, czy udatna czupryna, czy złota miednica, trudno odgadnąć. Czuł nadchodzące nieszczęście więcéj sercem, niżeli mógł je oczyma widzieć.
Nieopatrzny dotąd na wszystko, jak każdy szczęśliwy i poczciwy człowiek niechciał Tereni najmniejszem podejrzeniem krzywdy wyrządzić. Dzisiaj zaczął się bacznié`j rzeczom na poddaszu przypatrywać. Spostrzegł, że nowy lokator widocznie ma jakieś zamiary, i że nawet przed biednym aplikantem wcale się nie ukrywa. Aplikanta nie uważał nawet za rywala! Był to u niego po prostu biedny człowiek, którym się szambelanowa posługuje i za to czasami kołdunami karmi. Innego znaczenia nie miał on dla niego.
To spostrzeżenie podrażniło w nim całą jego duszę. Postanowił zmierzyć się z podczaszycem i był pewny że go pokona.
Pierwéj na wieczorkach u szambelanowéj był prawie biernym spektatorem. Słuchał co podczaszyc opowiadał, i cieszył się z jego konceptów wraz z innemi. Słuchał go gdy grał lub śpiewał, lub patrzał na jego obrazki. Teraz spostrzegł, że nowy lokator zaczął go oskrzydlać. Terenia tylko jego słuchała i nim się bawiła.
Postanowił więc wyprzeć go z zajętego stanowiska. W rozmowach potrzebujących nauki i rozległych a gruntownych wiadomości, nie było to trudnem. Podczaszyc mógł wprawdzie o wszystkiem mówić, ale wiadomości jego były powierzchowne, a często nawet fantazyą sztukowane. Bernard był tutaj wyższym. To téż na tem polu rozpoczął nielitościwą walkę. Walka udawała mu się wybornie. Podczaszyc pobity często kapitulował, a szambelanowa wtedy z tak dziwnym uśmiechem patrzała na Bernarda, jakby myśli i zamiary jego odgadła.
Pobity jednak na tem polu, miał podczaszyc kryjówkę, na któréj Bernard już mu nic zrobić nie mógł. Siadał bowiem do klawikordu i grał lub śpiewał. Wtedy Bernard biedny kapitulował i widział na swoje udręczenie, jak muzykalne uszko Tereni chwytało z roskoszą tę szeroką mowę dwojga dusz...
Najstraszniejszą była dla niego cytra. Był tego przekonania, że ten instrument wynaleziony jest przez samego szatana, aby nim serca kobiece zdobywać!... Metalowy bowiem dźwięk tych strun, drżący i skarżący się, szedł gdzieś wprost do duszy i cichym szeptem namawiał ją do zakazanych marzeń i rozkoszy...
Tak sobie w téj chwili wyobrażał cytrę Bernard-Terenia jak druga Ewa przepadała za cytrą i zdawało się, że jest w siódmem niebie, gdy podczaszyc po strunach stalowych zakrzywionym palcem brzdąkał!...
Kiedy tak sobie Bernard rozważał, był bliskim rospaczy. Widział, że ani jego nauka, ani poczciwe i zacne serce z takim adwersarzem sprawy nie wygra. Wyższość bowiem adwersarza, chociażby tylko pozorną widział we wszystkiem. On był człowiekiem pracy, tamten człowiekiem wielkiego świata. Człowiek wielkiego świata jest we wszystkiem artystą. On zawsze i wszędzie pozuje, a to kobietom podoba się. On potrafi trochę wiadomości i dowcipu sprzedać dobrze, podczas gdy człowiek żyjący z pracy a rzetelny jest i za mało wprawny, aby to zrobił. Tamten uczy się całe życie prześlizgiwać się gładkim frazesem, ten potrzebuje dziesięć razy więcéj umieć od tego, co wypowie.
Słowem Bernard był zagrożony wielkiem nieszczęściem, i wszystko teraz zawisło tylko od — Tereni.
Jedna myśl pocieszała go. Jakkolwiek sam wilka wpuścił do owczarni, tem jednak pocieszał strapione serce swoje, że uczynił z najszlachetniejszych motywów i że za takie motywa nie powinien go Pan Bóg karać tak srogiem nieszczęściem!... A Terenia miała teraz rozstrzygnąć, czy ta pociecha nie była płonną!...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jan Chryzostom Zachariasiewicz.