<<< Dane tekstu >>>
Autor Jan Zachariasiewicz
Tytuł Milion na poddaszu
Podtytuł Obrazek z niedawnej przeszłości
Wydawca Mieczysław Leitgeber i Spółka
Data wyd. 1870
Druk Czcionkami Ludwika Merzbacha
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXIX.

Za kilka dni wyprowadzał się Bernard z poddasza, które dla niego całym światem się stało. Wyprowadzał się nie bez wielkiéj boleści, że o kilkadziesiąt kroków będzie teraz oddalony od téj, którą nad życie ukochał. Jedyną pociechą dla niego było, że ofiarą swoją wypełnił tak dobroczynny uczynek, który biednym na poddaszu przysporzy nie małego zasiłku.
Jedna rzecz tylko martwiła go sromotnie. Obrazy Tereni, sekretnie przez niego kupione spoczywały w tym pokoiku bardzo wygodnie w głębokiéj szufladzie stołu, starannie papierem wyłożonéj. Na ten skarb w ubogiéj swojéj izdebce, którą teraz najął, nie miał ani miejsca, ani schowku. Nie pozostało mu nic innego, jak tylko rozstać się na czas niejaki z tym skarbem. Wolał się zrzec przyjemności częstego oglądania, niżeli miał go narażać na poniewierkę i pył uliczny. W tym celu zastrzegł sobie u nowego lokatora, że szuflada w tym stole, gdzie ma niektóre swoje rupiecia, pozostanie zamknięta, a kluczyk od niéj będzie w jego rękach.
Nowy lokator chętnie zgodził się na tak drobny warunek, i zajął odstąpiony pokoik.
Na drugi dzień przyniósł Bernard szambelanowéj sto złotych. Szambelanowa schowała pieniądze i rzekła
— Niech ci Bóg wynagrodzi twoje poczciwe serce, mości Bernardzie!
Jakoż nie długo czekał Bernard na tą nagrodę. Na trzeci dzień wszedł znowu listowy na poddasze właśnie w téj godzinie, gdy Bernard był u szambelanowéj i oddał mu list z pieniędzmi. W liście było jak zazwyczaj sto piędziesiąt złotych z dopiskiem: od przyjaciół generała Kwaśniewskiego.
Bernardowi łzy w oczach stanęły, a szambelanowa rozprawiała długo o sprawiedliwości boskiéj już na ziemi, która zawsze dobre nagradza a złe karze. Opowiadała przytém różne wypadki z własnego życia, w których zawsze okazał się palec sprawiedliwości boskiéj. Bernard i Terenia słuchali z namaszczeniem opowiadania babuni.
Tymczasem rozgospodarował się w odstąpionym pokoiku nowy lokator. Ponieważ właściwe mieszkanie miał gdzie indziej, a tu tylko kilka godzin dziennie miał przepędzić dla zdjęcia widoku z Leszna, ograniczył się więc tylko na niezbędnych akcesoryach życia. Aby jednak i te drobne akcesorya, już o jego pozycyi towarzyskiéj świadczyć mogły, postarał się o to, aby na ludzi z poddasza sprawiały pewien efekt.
Najprzód ustawił elegancką stalugę wykładaną drzewem hebanowém. Potém palisandrowe pudełko z farbami. Do umywania rąk po pracy stała na stoliku srebrna miednica, wewnątrz złocona. Do niïéj należał srebrny kubek bogato złocony, nader misternéj roboty. Wykwintna toaletka z różnemi przyborami, zajęła miejsce pod oknem.
Anusia, która pierwsza była przypuszczona do oglądania tego tajemniczego pokoiku, opowiadała dziwy o tych prześlicznych rzeczach szambelanowéj i Tereni. Widziała tam także drogi perski dywan, który nakrywał skromną dreliszkową sofkę.
Gdy nowy lokator już się zupełnie urządził i kilka dachów z kominami na płótnie narysował, ubrał się nader wykwintnie i przyszedł z pierwszą wizytą do swoich sąsiadek.
Szambelanowa miała twarz poważną i czytała w jakiejś grubej księdze. Terenia przy niéj bawiła się robótką kobiecą.
— Bardzo jestem wdzięczny przypadkowi, ozwał się nowy lokator, który mnie natchnął zachcianką artytyczną a przytém dał mi poznać wielce szanowną matronę naszą, panią szambelanowę!
— A kto waćpan jesteś! zawołała od książki szambelanowa, czy jesteś artystą?
— Właściwie... amatorem tylko! Jestem podczaszyc*** —
— A! podczaszyc!... ojca znałam!... Był także amatorem różnych sztuk pięknych!... Widać że ten talent jest dziedziczny!
Podczaszyc mimo wszelkiéj swobody jaką miał w obejściu się z ludźmi, zarumienił się trochę. Była to rola, która mogłaby go skompromitować, gdyby się nieudała. Spojrzał na Terenię i spotkał się z jéj ciekawie patrzącemi oczkami.
Zdaje się, że nie tylko ciekawość, ale pewien niepokój spostrzegł w oczach Tereni. To dodało mu odwagi.
Podczaszyc był człowiekiem, jakto mówią, niebezpiecznym dla kobiet. Można powiedzieć, że był nadzwyczaj przystojny. Twarz miał smagławą z pewnym namiętnym wyrazem. Oko ciemno-niebieskie duże, do połowy ciemną rzęsą przykryte, wyglądało, jakby rozmarzone, za ideałem stęsknione. Włos bujny, ciemny, podnosił się od skroni po nad wypukłe czoło w duży czub, lekko na prawą stronę pochylony. Dodajmy do tego ubiór świeży, wykwintny, ruchy piękne i swobodne i umysł encyklopedycznie wykształcony, a będziemy mieli wzór młodego człowieka, o jakim marzą panny i nieszczęśliwe kobiety. Największą zaś jego bronią, którą zawsze zwyciężał, była śmiałość i pewność siebie.
Do téj powierzchowności stósowne miał wykształcenie, to jest takie, które błyszczy i olśniewa. Mówił kilkoma językami, grał na cytrze i klawikorcie, śpiewał hiszpańskie piosnki, składał nawet nie złe szarady i umiał kilka godzin mówić o wszystkiém. Rysował nie źle, malował trochę a mianowicie umiał wybornie z kawałków materyi wykrawywać różne ubiory, przyłepiać je na karton i domalowywać twarz i ręce. Była to ulubiona zabawka ówczesnych salonów, a bardzo wiele robót takich widzimy dziś jeszcze po zbiorach familijnych.
Przy takiém uposażeniu wcale się dziwić nie można, że podczaszyc był w pewnych kółkach swego świata tak zwanych Lowelasem. Osobliwie mężatki, niezrozumiane od mężów, przepadały za nim. Był on bohaterem buduarów na Krakowskiem Przedmieściu i Nowym Świecie, a na jego stoliczku leżały zawsze stosy kopert z tajemniczych listów. Tylko excentryczne dewizki na pieczątkach mogły czasem naprowadzić na ślad rączek, które te liściki pisały, z czém się on nawet bardzo nie taił...
Zepsuty takiém powodzeniem był tego przekonania, że dla niego niema nic niepodobnego. Znał wszelkie słabości serca kobiecego i umiał grad na niém, jak na klawikorcie. Jednéj mu rzeczy tylko do zupełnego szczęścia brakowało — znaczniejszéj fortuny. Miał wprawdzie jakąś fortunkę nie wielką, miał także bogatego stryja, który od czasu do czasu coś do Warszawy przysłał, ale wszystko to było tylko obliczone na życie od dzisiaj do jutra. Tymczasem lata biegły, a sukcesa buduarowe nie dawały fortuny.
Myśl o bogatém ożenieniu się trapiła często podczaszyca, ale tutaj stawały zawsze jakieś zawady na drodze. Albo panna nie miała znaczniejszego posagu, albo przeszkodziła temu jaka intryga buduarowa.
Milion na poddaszu zwracał często jego marzenia ku sobie. Mówiono coś o tym milionie po mieście, mówiono, że nawet panna jest ładna, do tego dziwnie romantyczna sytuacya — poddasze i stara dziwaczka — miała w sobie wiele ponęty. Nic bowiem łatwiejszego, jak taką sielankową bohaterkę oczarować, olśnić i zbałamucić.
Budując więc na swoją szczęśliwą gwiazdę, i dowiedziawszy się na owym wieczorze, że na poddaszu rzeczywiście jest milion, skorzystał z wyjechania podkomorzyca za granicę, gdzie go pułkownikowa prawdopodobnie dłuższy czas przytrzymać będzie umiała i ułożył sobie planik romantyczny, jaki właśnie teraz rozwijać zaczął.
Z pierwszą wizytą u pani szambelanowéj był bardzo krótko. Było w tém wyrachowanie, aby tylko na chwilę, swoją osobą olśnić kobiety, rzucić im kilka ogników bengalskich i zniknąć!... W ciemności, która następuje zawsze po spaleniu meteoru, mogły wtedy śnić i marzyć o nim i w wyobraźni uzupełniać sobie to, czego mu w rzeczywistości brakło. A wyobraźnia jest w takim razie nadzwyczaj sprzyjającą tym, którymi się zajmuje...
Po kilku minutach rozmowy z szambelanową i Terenią wstał i pożegnał się. Szambelanowa miała dziwny uśmiech na twarzy, gdy mu mówiła przy pożegnaniu: Niech aspan czasem do nas zagości.
Podczaszyc nie widział tego uśmiechu, bo patrzał w téj chwili na Terenię. Wyszedł nader zadowolony.
Po jego odejściu długie milczenie panowało w pokoju. Szambelanowa uśmiechała się do swoich myśli i z boku patrzała na Terenię. Terenia czuła to oko babuni na swojéj twarzy i dla tego w kłopocie była nie małym.
Dla czego Terenia w kłopocie była, trudno odgadnąć. Nie chcemy biednéj dziewczyny posądzać bez powodu. Tyle tylko powiemy, że długi czas nie wiedziała, czém się zatrudnić, brała to książkę, to ołówek, a gdy Bernard wieczorem przyszedł, pospieszyła do niego aż do progu, czego dawniéj nie bywało, i tak go gorąco za rękę ścisnęła, jakby jéj kto chciał wydrzeć tę rękę... Bernard sam zadziwił się takiém przywitaniem, ale wkrótce wytłomaczył je sobie. Miało to być podziękowanie za jego bolesną ofiarę, która babuni sto złotych przyniosła...
I jakoś ciepléj i serdeczniéj przeszedł ten wieczór na poddaszu. Terenia była tak serdeczna dla Bernarda, tak długo wpatrywała się w niego, gdy mówił, z taką uwagą słuchała rozumnych słów jego, że Bernard czuł się stokrotnie wynagrodzony za ofiarę którą poniósł dla biednych.
— Mój Boże! pomyślał sobie, jakto roskosznie jest zrobić dobry uczynek! I Bóg wynagradza i ludzie wynagradzają... czemuż to tak mało jest tych dobrych uczynków między ludźmi?...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jan Chryzostom Zachariasiewicz.